ROZDZIAŁ 679

LEONARD

Już pierwsze słowa Ilarie uświadomiły Leonardowi, że wampirzyca błyskawicznie chwyciła haczyk. Czyżby tak długo nie miała żadnego mężczyzny? Albo, co mniej radykalne, od dawna nie miała nikogo, komu mogłaby się zwierzyć, do kogo z własnej woli chciałaby się przywiązać. Z pozoru wydawało się, że jej brat, Petre, mógł być taką osobą, ale chyba coś za kulisami było nie tak, skoro martwiła się w pierwszej kolejności o niego. Być może uznała, że rodzeństwo będzie dbało o siebie wzajemnie, dlatego nie trzeba tego roztrząsać, on natomiast niby nie miał nikogo, kto mógłby go ostrzec przed złem. Cokolwiek by to nie było, Ilarie okazała się śmiesznie podatna na wyższe uczucia. Nieco top Leonarda rozczarowało; początkowo wyglądała na bardziej zaciekłą i niedostępną. Myślał, że będzie musiał się trochę natrudzić, że jego plan manipulacji dziewczyną będzie musiał się rozbić o kilka etapów — ale nic z tego. Natychmiast, przy jednym niepokojącym sygnale, przybiegła do niego, by go ostrzec. Leonard bardzo to doceniał i bardzo mu się to podobało. A na pewno znacznie ułatwiło mu to robotę.

Mimo wewnętrznego zadowolenia, pozostawał spokojny. Bez słowa sprzeciwu wysłuchał wszystkiego, co Ilarie miała mu do powiedzenia, czasami tylko marszcząc brwi w geście niepokoju, zamyślenia lub skupienia. Bardzo łatwo szło mu udawanie lekko rozemocjonowanego, a Ilarie najwyraźniej czuła ulgę, że mu o tym powiedziała.

— Ja? W niebezpieczeństwie? — spytał, będąc pod niespokojnym wrażeniem tego stwierdzenia. — Och… daimony — westchnął ze zmartwieniem. — Wyczuwałem ich obecność w pobliżu, jeszcze zanim dowiedziałem się, że zamieszkują wasz hotel. To bardzo niebezpieczne istoty — rzekł ze zmartwieniem — i to bardzo niedobrze, że są tak blisko ciebie i twojej rodziny. Daimony to spaczone istoty, do szczętu przeżarte przez zło. Zbyt niegodne, by żyć wśród tych, którzy dobro i zło na pół dzielili, przegnani zostali do życia w odosobnieniu. Ale zbyt głodni głoszenia swych grzesznych proroctw i pokus, próbowali z całych swych wielkich i potężnych sił przedostać się do naszego świata. Tych, którzy już tu trafili, trudno wygnać — wyjaśnił zaniepokojonym tonem — dlatego najlepiej trzymać się ich z daleka i odrzucać wszelkie okazje do rozmów. One mową ludzi czarują — przestrzegł. — Sprytne to stworzenia i bardzo elokwentne. Uczonych udają, wrażliwych i empatycznych, ale to podstęp jedynie. Oni, przez to, że jedynie uciekli, a do świata tego nie należą, nie mają aż takiej wielkiej mocy, dlatego jak na razie wystarczy i tobie, i mnie, i wszystkim twoim bliskim, z dala się od nich trzymać. Ale — westchnął ciężko — to i tak duży kłopot, ta ich obecność tutaj.

Uśmiechnął się delikatnie, niemal ze wzruszeniem, gdy słuchał, jak Ilarie wyraża niepokój o jego życie.

— Nic — rzekł cicho, muskając lekko dłonią jej policzek — co by mi się przytrafiło, nie byłoby twoją winą. Zresztą, cóż mogłoby mi się stać, mając u boku takiego anioła?

Na propozycje wyjazdu, niemal natychmiast pokręcił przecząco głową.

— Nie, nie mogę wyjechać — zapewnił. — Nie teraz, kiedy aktywność daimonów jest wzmożona. Wzrusza mnie twoja troska o mnie — rzekł z czułością, patrząc Ilarie w oczy — ale taka sama troska przejmuje mnie na myśl, że to tobie mogło się coś stać. Zwłaszcza że coś słyszałaś. Daimony, nie daj Boże, mogły to zauważyć. Nie lękaj się, Ilarie — uspokoił — w obecności osoby poświęconej, nic nie powinno ci grozić. Ale przezorny, jak to mawiają, zawsze ubezpieczony. I coś tam o daimonach wiem.  

Leonard na szybko przeanalizował w głowie cały plan, błyskawicznie dochodząc do wniosku, że jeśli trochę się postara, połączy przyjemne z pożytecznym.

— Bankietu pod żadnym pozorem nie należy anulować — zastrzegł poważnym tonem. — Wprost przeciwnie: należy doprowadzić do tego, aby daimony się na tym bankiecie pojawiły. Jeszcze nie wiem jak, ale może szepnęłabyś swojej matce, że to jakieś ważne persony? Teoretycznie samo spostrzeżenie, że to daimony, powinno posiadać wyjątkowo dużo prestiżu, by ich zaprosić, ale postaraj się, by mieli miejsce wśród zaproszonych.

Widząc zaskoczone spojrzenie Ilarie, uśmiechnął się tylko uspokajająco. Zastanowił się, ile powinien jej powiedzieć, aby nie zdradzić zbyt wiele, a jednocześnie aby dać jej poczucie, że była wtajemniczona w cały plan.

— Tak jak powiedziałem — rzekł tonem iście tajemniczym — daimony to stwory wysoce niebezpieczne. Ale to nie jest ich matecznik, dzięki czemu da się z nimi walczyć. Podobno ich więzieniem jest przedmiot magiczny, z którego ich żywoty zostały wyklute. Potocznie się na nie pieczęcie mówi. Bajarze mawiają, że daimony można zakląć w ich pieczęciach i one nie są w stanie się z nich wydostać. To tylko bajania… ale — zawiesił znacząco głos, uważnie przyglądając się Ilarie — nie powstała jeszcze taka bajka, w której nie byłoby ziarna prawdy.

Wyraźnie widział, że zainteresował Ilarie, nawet jeśli pozornie była też nieco zaniepokojona.  Nic dziwnego; wieści o czyhającym niebezpieczeństwie zawsze mroziły krew w żyłach, ale Leonard jednocześnie chciał ją uspokoić i tym swoim spokojem zarazić.

— Można by założyć — tłumaczył, konspiracyjnie pochylając się ku Ilarie — że podczas bankietu będą mniej czujni. Wtedy mógłbym tego spróbować. Zniewolić ich. Albo chociaż jednego. Legendy mówią, że zniewolonego demona można kontrolować. Nie zależy mi na władzy żadnego rodzaju — zaznaczył pospiesznie — ale gdybym schwytał jednego, rozkazałbym im wszystkim opuścić Rumunię. Ale potrzebowałbym twojej pomocy, Ilarie — rzekł, intensywnie spoglądając jej w oczy. — Zakładam, że w waszej bibliotece znajduje się mnóstwo informacji. A nawet jeśli nie… jestem pewien, że swym czarem i urokiem — mówił, uśmiechając się lekko — zdołasz wyłuskać wszystkie, nawet najbardziej ukryte informacje.

— I jeszcze jedno… — dodał niepewnie, na moment nieśmiało, niepewnie spuszczając wzrok. — Wiem, jak trudne to dla ciebie będzie i jeśli uznasz, że to za trudne, nie musisz się do tego przymuszać, ale… może lepiej będzie, jak chwilowo… tylko na chwilę!... — zamilkł na chwilę, zastanawiając się, jak to ubrać we właściwe słowa. — Petre powinien trzymać się od tego wszystkiego możliwie z daleka — dokończył wreszcie. — Ty też powinnaś, ale skoro już postanowiłaś mnie ostrzec, a ja się przed tobą tak otworzyłem, poniekąd cię w to wmieszałem. Żałuję tego — rzekł ze skruchą i smutkiem — dlatego nie chciałbym wplątywać w to jeszcze Petre. I ty chyba też nie, Ilarie? — spytał, patrząc na nią z uwagą.  — Wiem, że nie. To nie jest tajemnica ani złośliwe ukrywanie czegoś — uspokoił kojącym tonem — a jedynie wspólne przeciwdziałanie złu, które mogłoby dotknąć także twojego młodszego brata. A przecież chcesz go bronić, prawda? Wiem, że to trudne — zapewnił — dlatego chcę podkreślić, że to żaden rozkaz. Ale… nie chcąc go obrażać, to chyba jeszcze tylko chłopiec. Lepiej zadbać o to, by nie musiał się narażać. Zgodzisz się w tym ze mną? — spytał z łagodnym, nieco przepraszającym uśmiechem.  

Nawet gdyby nie zgodziłaby się na ten warunek, Leonard był pewien, że w razie czego poradziłby sobie z Petre. Ale wolałby tego nie robić; młody wampir mógł być mniej ufny i stanowić pewien kłopot, który kapłan byłby zmuszony rozwiązać. Zbyt gwałtowne działania natomiast mogłyby wzbudzić w Ilarie niechęć, czego bardzo by nie chciał. I choćby dlatego utrzymywanie całej akcji w tajemnicy przed jej bratem byłoby najlepszym wyjściem.

— Przeczuwam — dodał, uśmiechając się nieco bardziej zawadiacko — że tworzylibyśmy naprawdę zgrany duet! Co ty na to?

Rozdział 678

Ilarie 

Spędziła kilka godzin w piwnicy i choć miała się skupić na szukaniu informacji o Xunie, to jedyne o kim myślała, był Leonard. Bała się, że był w niebezpieczeństwie, że przez ich rodzinę wpadnie w tarapaty i coś mu się stanie. Musiała z nim porozmawiać i ostrzec go, by zaczął na siebie uważać. Miała nadzieję, że już nie stało mu się nic złego, bo miałaby z tego powodu żal do siebie. O Xunie niczego nie znalazła, a przekopała praktycznie całe archiwum. Natknęła się za to na informacje o zatruciach i dziwnych zgonach, które miały miejsce w samym hotelu lub jego najbliższym sąsiedztwie. Ilarie zauważyła powtarzalność tych wydarzeń, ale uznała że to zbieg okoliczności, biorąc pod uwagę czas zdarzeń. Minione stulecia, zwłaszcza w Rumunii, były dość burzliwe, więc kilka zgonów nie wzbudzało żadnych podejrzeń. Przecież nie chodziło o żadnego seryjnego mordercę, który terroryzuje okolice co kilkadziesiąt lat. A może? Zabrała więc dokumenty ze sobą, by później omówić je z bratem. Napisała do niego pospiesznie wiadomości, informując iż zamierza spotkać się z Leo żeby opowiedzieć mu o możliwym zagrożeniu ze strony demonów. Musiała z Petre omówić też kwestię Seraphiny, ale to mogło póki co poczekać. Zastanawiało ją, dlaczego tak gnała na łeb, na szyję, by spotkać się z kapłanem. 

Przyjechała do domu rodzinnego w pośpiechu i weszła tylnym wejściem żeby nikt jej nie widział. Nie raz wymykała się w nocy, jako nastolatka, więc wiedziała gdzie stawiać kroki, by nie zostać zauważoną. Czuła się trochę głupio, kiedy skradała się we własnym domu, niczym włamywacz, ale nie miała wyjścia. Musiała porozmawiać z Leonardem. I bardzo chciała go zobaczyć. Dlaczego tak jej zależało? Przecież mogła po prostu do niego zadzwonić i poinformować o wszystkim, czego dowiedziała się razem z Petre. Trochę przerażały ją jej własne emocje i uczucie, które wzbudzał w niej Leonard. Na początku nie traktowała ich relacji poważnie, bo dlaczego by miała. Godzinę po poznaniu kapłana, pieprzyli się w kryjówce w gabinecie jej ojca. I to jak się pieprzyli. Ilarie straciła wszelkie hamulce i zupełnie poddała się temu, co wyczyniał z nią Leonard. 

Kręciła się blisko jego pokoju i biła z własnymi myślami, czy faktycznie powinna zwalać się do niego o tak późnej godzinie. Nie wiedziała, czy był w środku, czy się modlił. Na tyle zdołała poznać jego harmonogram dnia, że wiedziała w jakich godzinach mu nie przeszkadzać. Nie była też kobietą, która w jakikolwiek sposób narzuca się drugiej osobie. Spotykając się ze starszymi mężczyznami, zdołała wypracować sobie system, który nie działał, jak nastoletni zawrót głowy. Zarówno ona, jak i kapłan byli zajęci różnymi obowiązkami i nie musieli pisać do siebie co dwie minuty. Teraz jednak Ilarie czuła wielką potrzebę, aby go zobaczyć i gdy tak się stało, kiedy zobaczyła, że był cały i zdrowy, odetchnęła z ulgą. 

Okazało się, że pocałunek, którym ją obdarzył, był niezwykle uspokajający. Sprawił, że jej serce nagle się uspokoiło, a rozchwiane emocje powoli wracały do swojego rytmu. Przy nim też była niespokojna i pobudzona, ale w pozytywny sposób. Nie czuła strachu lub jakichkolwiek innych obaw. Wcześniej była niemal przerażona i głównie dlatego, że nie miała pojęcia co właściwie działo się w hotelu, co knują demony i dlatego brała w tym udział ich babcia. 

Upiła kilka łyków herbaty i spojrzała na siedzącego u jej boku kapłana. Był taki spokojny i niczego się nie spodziewał, nie przewidywał niebezpieczeństwa. Jak powinna powiedzieć mu o tym, że przez nią będzie miał kłopoty? Ilarie była pewna, że demony zamierzają zniszczyć jej rodzinę, bo co innego mogłyby chcieć tu robić? Siedzę w hotelu od niemal miesiąca i obmyślają, jak się ich wszystkich pozbyć. Słyszała o śmierć niektórych nadprzyrodzonych rodów i być może przyszedł czas i na nich. 

- Wydaje mi się, że możesz być w niebezpieczeństwie. Słyszeliśmy z Petre rozmowę naszej babci i demonów, które są gośćmi hotelu. Wspominali nie raz o tobie. Nie znam konkretów, nie słyszeliśmy całości. Nie byłam pewna, czy powinna ci o tym mówić. Może to nic. Nie chciałam siać paniki niepotrzebnie, ale trochę się przestraszyłam. Byłoby mi smutno, gdyby coś ci się stało. Nie chcę żeby stała ci się krzywda z mojego powodu. – zaczęła wampirzyca, spuszczając głowę i wpatrując się w filiżankę ściskaną w dłoniach, która już parzyła ją lekko w palce. Zaczerpnęła powietrza i odezwała się ponownie, a tym razem głos już lekko jej drżał. Zaskoczyło ją to, jak wiele emocji wkładała w tą rozmowę. 

- Może powinieneś wyjechać? Albo przenieść się gdzieś dalej od naszego domu i dobrze by było, gdybyśmy już się nie spotykali. Im chodzi o nas, a ty nie masz z tym nić wspólnego – spojrzała na Leonarda, ale nie potrafiła odczytać żadnych jego emocji. Czy bał się równie mocno, jak ona? A może już o tym wiedział? 

- Przepraszam cię za to. Matka niepotrzebnie wyskoczyła z tym bankietem, ale wiesz jaka ona jest. Odwołam wszystko. Pewnie śmiertelnie się na mnie obrazi i mnie wydziedziczy, z resztą nie pierwszy raz, ale nie możemy ryzykować i narażać ciebie i innych. – zauważyła. Myśl, że Leonard miałby za chwilę zniknąć z jej życia, bardzo jej się nie podobała. Nie chciała, by wyjeżdżał z Bukaresztu, ale przecież był kapłanem i prędzej czy później musiałby to zrobić. 

- Przydzielę ci kogoś z hotelu do ochrony. Będzie miał na ciebie oko póki nie wyjedziesz – powiedziała z westchnięciem. Mimo wszystko, mimo tego co właśnie się działo, nie potrafiła żałować tego, jak wyglądała ich relacja. Ilarie przy Leonardzie czuła się wyjątkowo i to nie tylko dlatego, że dawał jej niesamowite orgazmy. Zawsze mieli tematy do rozmów, ale również lubili przy sobie milczeć. Wampirzyca mogłaby tylko patrzeć na kapłana i to jej w zupełności wystarczyło. Sama jego obecność sprawiała jej przyjemność. Poza tym, dzięki niemu odkrywała na nowo wiarę, którą spaczyła w niej Elena, nie raz zmuszając do modłów i każąc ubierać dziwne szaty. 

- A może już coś zauważyłeś? Kręcił się tu ktoś podejrzany? A na mieście niczego nie wyczułeś? Czasem człowiek ma takie dziwne przeczucie, że stanie się coś złego – stwierdziła z powagą, nie mając pojęcia, jak na te rewelacje zareaguje Leonard. Miał prawo być zły, że rodzina Dumitrescu wciągnęła go w jakieś porachunki z demonami. Może powinnam też powiadomicie rodziców? Ilarie nie miała pojęcia, co powinna zrobić. Z drugiej strony, nie miała też zbyt wielu dowodów, a właściwie żadnych, że demony faktycznie zamierzają kogoś skrzywdzić. Słyszała tylko urywki i pojedyncze słowa, więc nie mogła skonfrontować tego z nimi. 

-  A może niepotrzebnie się martwię i przesadzam? Co o tym myślisz? – opowiedziała kapłanowi dokładnie, co usłyszeli wraz z Petrem podczas śledzenia babci. 

ROZDZIAŁ 677

PETRE

To, co działo się między nimi, było istną karuzelą emocji. Wpierw była nieufność, potem złość i wzajemne oskarżenia, aż na końcu zaczęli się śmiać. Petre kompletnie nie przewidział takiego obrotu sprawy, bo przez ten dziwny wybuch wyparował zamiar, który najpewniej mieli oboje: by udawać twardego, nieustępliwego i groźnego zawodnika. Marnie im to wyszło, ale może właśnie dlatego, że oboje tylko nieudolnie udawali. Z jakiegoś powodu widok naburmuszonej Seraphiny, wyglądającej w tamtym momencie jak mała, obrażona dziewczynka, szczerze go bawił, i to nawet nie złośliwie, a tak zwyczajnie wesoło. Najdziwniejsze było to, że nawet ona spuściła z tonu i wyraźnie się rozpogodziła. Z uśmiechem, takim szczerym, niewymuszonym, było jej bardzo do twarzy, czego Petre jak dotąd nie miał okazji zauważyć.

— Przyznam — rzekł z nieustającym rozbawieniem — że ta twoja słodycz to naprawdę świetny kamuflaż! Powinnaś na to postawić: udawać taką, za przeproszeniem, słodką idiotkę, dopuścić, by nikt nie traktował cię poważnie, a potem atakować z zaskoczenia! Bo robienie groźnej miny jeszcze kiepsko ci wychodzi, musisz potrenować — zakończył chichocząc.

Po chwili jednak się uspokoił, uświadamiając sobie, że ta wesołość wcale nie naprawiła kwestii, z którą oboje tu przyszli, a wręcz jeszcze bardziej ją pokomplikowała. Bo jak mieli rozmawiać o sprawach, które ich poróżniały, skoro byli tacy... ulegli? Petre bał się, że w napływie dobrego nastroju, palnie jakąś głupotę albo, co gorsza, zgodzi się na jakieś ustępstwo, które Seraphina podstępnie wykorzysta. Nie mógł zapominać, że Motylek wykraczał poza jego granice zaufania.

— Problem chyba w tym, że tak do poprzedniego tematu nawiążę — powiedział w końcu — że obie nasze, hm “drużyny”, nie mają ze sobą specjalnie dużo kontaktu, więc żywe są w nas jeszcze te stereotypy przekazywane przez dziadów i pradziadów dziesiątki, a nawet setki lat temu. I nikomu nie chce się tego weryfikować, bo układanie relacji na nowo, wedle obecnych standardów i faktów, jest dla niektórych zbyt męczące, czasochłonne i niewygodne. 

Zastanawiał się długo nad tym, co zamierzał powiedzieć chwilę później. Bał się tego, nie miał pewności, czy postępował słusznie. Czy będzie możliwość wycofania się z tego szaleństwa, gdy zrobi się niebezpiecznie? Zapewne nie, a więc dużo ryzykował. Ale chyba musiał spróbować. Zbyt wiele zbyt dziwnych rzeczy tu się działo, by nie wezwać wszystkich rąk na pokład.

— Zgoda, rozejm — odparł, odwzajemniając uściśnięcie dłoni. — Z zaufaniem nadal będziemy mieli problem, dlatego może ustalmy proste zadania. Ja spróbuję przepytać moją babcię i sprawdzić, co wie, a co urkywa, a ty miej oko na demony. Mówiłem szczerze, że im nie ufam. Dziwni są, ale skryci. Bez wścibskiego wtykania nos w nieswoje sprawy niewiele wyśledzę. Ty masz inne możliwości, więc ja się zajmę babcią, a ty demonami. Co ty na to?

Nie miał pojęcia, czy nie popełniał właśnie wielkiego błędu. Wolał się jeszcze nad tym nie zastanawiać, wpierw chcąc poczekać na efekty tej dziwnej, niespodziewanej współpracy.


LEONARD

W powietrzu unosił się ciężki, duszący zapach kadzidła. Towarzyszyły mu elementy bardzo charakterystyczne dla wszelkiego rodzaju tajemniczych obrządków, z zebraniem sekty lub czarną mszą na czele. Sala, w której się znajdował, była niewielka, ledwie kilka metrów kwadratowych, ale jemu wystarczała. Ściany były gołe, na posadzce leżał jedynie stary, wypłowiały już dywan. Klęczał na nim, choć nie czuł, by jego kolana opierały się na czymś miększym i wygodniejszym niż położone tam kafelki. Przed sobą nie było nic poza zwykły, składanym, dość niskim stołkiem, na którym ostrożnie, niemal z namaszczeniem, ułożył wisior z dużym, bordowym kamieniem osadzonym w złotym obramowaniu. Dookoła niego, tak na podłodze, jak i na wszystkich półeczkach i parapetach, jakie znajdowały się w tym niewielkim pomieszczeniu, stały świece wszelkiego rodzaju: grube i pękate, wysokie i smukłe, zupełnie nowe oraz takie, które przezywały kolejny swój żywot, zalane własnym woskiem. Wszystkie te świece lśniły jasnym, radosnym płomieniem, kołyszącym się delikatnie w tańcu do tylko sobie znanej muzyki. 

I to kadzidło. Ciężkie, dusząco pachnące. Leonard zakaszlał, gdy po raz wtóry zbyt intensywnie nabrał powietrza, błyskawicznie krztusząc się lepiącymi oparami. Szybko jednak zdławił ten odruch, nie chcąc wyglądać niepoważnie, zwłaszcza podczas modłów.

Czy aby porozmawiać ze swoim Bogiem, potrzebował tych wszystkich akcesoriów? Nie, zupełnie nie. Jego Bóg i tak by go usłyszał, gdziekolwiek i jakkolwiek Leonard zechciałby się z nim skomunikować. Zawsze go wysłuchał, nierzadko także odpowiadał — choć to ostatnie nie zdarzało się za każdym razem. Leonard przywykł do tego i milczenie przyjmował z pokorą, wierząc, że to nie jest objaw zapomnienia, a jedynie utwierdzenia go w swoim własnym przekonaniu. Jego Bóg przekazywał mu w ten sposób, że sam podążał właściwą ścieżką, więc nie potrzebował wówczas przewodnictwa Bóstwa. 

Po cóż więc te wszystkie atrybuty? Po to, by odstraszyć ewentualnych wścibskich, którzy odważyliby się przerwać ten intymny moment. Był kapłanem, a kapłaństwo kojarzyło się prostym ludziom z szatami, celibatem — i właśnie takimi dziwactwami jak świece, kadzidła i inne bzdury. Widząc to wszystko, prostaczkowie momentalnie się w sobie kulili, przepraszali i błyskawicznie wychodzili, pozostawiając Leonarda w błogim spokoju. Gdyby zaś modlił się bez tej całej fałszywej otoczki, nie wzbudzałby należnego szacunku dla całej sceny. Wolał się więc zabezpieczyć i upewnić, że cały ten czas modłów — a były to niekiedy godziny — spędzi sam na sam ze swoim Bogiem.

— Inkarnacja za wolno działa — tłumaczył Leonard, choć nie wypowiadał tych słów na głos, a jedynie wybrzmiewały w jego myślach. Tyle wystarczyło, jego Bóg go słyszał. — W dodatku rozmawiała z demonami. Czy nie uznajesz tego za zdradę? Co mam z nimi zrobić? Jeśli cokolwiek się da? Z Inkarnacją sam mogę porozmawiać — zaproponował. — Żniwo mają podane jak na tacy. Robię co mogę, ale oni mają… szersze pole do popisu. Ja zajmę się oślepieniem rodziny Dumitrescu. Zresztą… już to robię.

Jego Bóg milczał. Ale to wcale nie speszyło ani nie zniechęciło Leonarda. 

— Kilkadziesiąt kilometrów stąd — kontynuował Leonard — trafiłem na trop Spaczonego. Przejmę go — zapewnił — ale demony na pewno też na ten trop wpadną. Źle wpływasz na ich przywódcę, Panie — spostrzegł, a na moment przez jego twarz przemknął złośliwy uśmieszek. — Mógłbyś użyć jeszcze odrobinę swojego wpływu, by całkiem wzniecić w nich niechęć i bunt. 

Bóg milczał. Leonard nie czuł się zniechęcony. Zresztą, póki co więcej nie miał do powiedzenia. Nigdy nie był zbyt wylewny, a jego Bóg nie lubił próżnego gadania. Zamiast tego wolał czyny i tym też zamierzał się zająć w tamtej chwili. Podziękował tylko jeszcze za wysłuchanie, dźwignął się z kolan i pozgaszał wszystkie świece, zamykając za sobą pokoik na klucz. Elena Dumitrescu ofiarowała mu ten pokoik właśnie dla celów modlitewnych, za co był jej bardzo wdzięczny, bo dzięki temu miał pewność, że nikt tam nie wejdzie.

Kierując się w stronę swojej sypialni, również specjalnie wyznaczonej przez panią Elenę, kątem oka dostrzegł niespokojnie krzątającą się Ilarie. Zmarszczył czoło, przystając na moment i uważnie się temu przyglądając. Jeszcze go nie zauważyła, a on zaczął się zastanawiać, czy fakt, że kręciła się akurat obok jego pokoju, był przypadkiem. Chciała się włamać? Coś już podejrzewała? Leonard dyskretnie, z ukrycia, obserwował ją bacznie. Nie, nie próbowała się włamać, ale wyraźnie kogoś szukała. Kogo, jego? A może jeszcze kogoś innego? Jej odrobinę rozchwiany stan emocjonalny był o tyle ciekawy, żę Leonard wyłonił się z kryjówki, niby swobodnym, niespiesznym krokiem zmierzając w jej stronę. Chciał, by go zauważyła i, choćby ze względu na ich ostatnią zażyłość, powiedziała mu, co ją tak zaniepokoiło. 

— Coś się stało?

Ilarie błyskawicznie odwróciła się w jego stronę, a jej oczy rozbłysły na moment. Także i jemu na twarzy wykwitł niewymuszony uśmiech; choć traktował ją wyłącznie jako narzędzie, było to wyjątkowo miłe i urocze narzędzie. Lubił spędzać z nią czas, choć musiał dawkować swoje emocje; jego Bóg nie akceptował żadnych przywiązań interpersonalnych. Ilarie miała być przez niego traktowana w czysto techniczny sposób, lecz musiał przyznać, że udawanie rosnącego przywiązania sprawiało mu niemałą przyjemność.

— Wyglądasz na zaniepokojoną — rzekł z troską w głosie, gdy już zbliżyli do siebie. 

Rozejrzał się ukradkiem i choć nie dostrzegł na korytarzu nikogo niepożądanego, na wszelki wypadek i tak lekko pociągnął ją w stronę swojej sypialni. Gdy tylko weszli do środka, przycisnął ją lekko do drzwi, patrząc na nią z góry — a robił to bardzo intensywnie. Wiedział, że to lubiła. Lecz tym razem nie przycisnął jej ciała do drzwi zbyt mocno, choć i to, jak wiedział, się jej podobało. Na ostrzejsze zabawy jeszcze na pewno znajdą czas, ale w tamtym momencie chciał jej okazać odrobinę czułości, dlatego wszystkie jego ruchy były ostrożne, łagodne. Gestem dłoni delikatnie przechylił jej głowę na bok, przyglądając się jej profilowi i czujnym, błyszczącym oczętom. Przetrzymał ją dłuższą chwilę w tej niepewności, nim złożył na jej wargach pocałunek: nagły, wpierw gorący, potem zaś czuły i spokojny. Nie był długi ani namiętny; był jedynie formą przywitania się, pokazania jej, jak cieszył go jej widok. Nie odepchnęła go, nie odrzuciła, nie skarciła, gdy oderwali się od siebie. Wiedział, że tego nie zrobi, bo dlaczego by miała? 

Nie chciał być natarczywy, a przynajmniej nie tym razem, dlatego ujął ją delikatnie za łokieć i poprowadził w stronę łóżka, na którym usiadła. Leonard zamierzał dołączyć, ale wpierw zaparzył im herbatę. Podając jej filiżankę, usiadł obok niej, uważnie się jej przyglądając. 

— Chcesz porozmawiać? — spytał cichym, kojącym głosem. — Jestem kapłanem, płacą nam za słuchanie. Trochę jak terapeutom — zażartował, uśmiechając się ciepło. — Dlatego oferuję swoje ucho i całe wsparcie, jeśli uznasz ze tego potrzebujesz. 

Wyczuł dość łatwo, że to nie był moment na ostre, stanowcze zagrywki. Potrafił już odczytywać jej emocje, bo choć znali się krótko, to ich znajomość była bardzo intensywna, w ten sposób mocno nadrabiając. Widział więc, że coś było nie tak, że Ilarie była w jakiś sposób rozchwiana, zaniepokojona. Nie miała być może nastroju na zabawy, a jeśli nawet, wolał poczekać, aż sama wyrazi na to ochotę. On zaś powinien być wspierający i, przynajmniej na razie, względnie uległy. Najpierw pokazał jej swoją stanowczość, a teraz należało choć odrobinę spuścić z tonu, aby wampirzyca uwierzyła, że też miała jakąś władzę w tej znajomości. Nie miała, co oczywiste, ale tego miała nie wiedzieć. 

— Więc? Co się stało? 

Rozdział 676

Seraphina 

Otworzyła usta żeby coś powiedzieć, ale zamknęła je zaraz i tylko w milczeniu słuchała tego, co Petre wyrzucał z siebie. Co za imbecyl! Nie zrozumiał kompletnie nic z tego, co właśnie powiedziała. Był aż tak uparty, czy aż tak uprzedzony? A może jedno i drugie. Przecież Seri próbowała mu wytłumaczyć, że nie jest pozbawiona wolnej woli, że zanim podejmie decyzję o zabiciu nadprzyrodzonej osoby, to sprawdza ją dokładnie. Wydawało się jej, że wampir słyszał tylko pojedyncze słowa i zupełnie nie zrozumiał ich znaczenia. Miała ochotę trzepnąć go w tą jego łepetynę i potrząsnąć nim żeby się ocknął i skupił na tym, co najbardziej istotne. Nie musiał jej lubić, nie musiał jej ufać, ale nie powinien pozwolić, by nienawiść do niej przysłoniła mu rzeczywistość. 

- Najważniejsze teraz jest to żeby nikomu nic się nie stało. Ani Adinie ani żadnemu z gości. Możesz mieć mnie za żmiję albo kogo tam chcesz, wisi mi to. Po prostu nie lekceważ tego, co mówiłam. Nie mam żadnych dowodów , bo to miało pozostać tajemnicą. Zapytaj babcie, jeśli chcesz. – stwierdziła, nie wiedząc jak inaczej powinna go przekonać. Czy faktycznie musiała to robić? W idealnym świecie mogliby ze sobą współpracować, co z pewnością ułatwiłyby sprawę. Na nieszczęście Seri, oboje z Petre należeli do tego chujowego świata, więc zapewne blisko byli jakiejś wielkiej katastrofy. Spodziewała się, że prędzej czy później łowcy zorientują się, że ukrywała przed nimi pewne fakty i nie będą z tego powodu zadowoleni. Dostała niedawno oficjalne upomnienie i była na cenzurowanym. Nie chciała, by w hotelu pojawili się inni i zakłócili spokój gości oraz pracowników. Nie robiła tego zupełnie z dobroci serca, a ze względu na panią Adine. Ona jako jedyna okazała jej dobroć i nie oczekiwała niczego w zamian. Czuła, że była jej coś winna, więc czy to podobało się jej wnukom, zamierzała mieć ich na oku i nie dopuścić do tego, by ucierpiała reputacja rodzinny Dumitrescu. Dowódca zacierał ręce i liczył, że przy okazji wyciągnie jakieś brudy na nich, ale jej to nie interesowało. Gdy tylko przekroczyła próg Czarnej Dalii, utwierdziła się w przekonaniu, że opowieści o tym miejscu były nadmuchane i przekłamane. Gdyby nie miała własnego rozsądku, to wzięłaby to za złudzenie i na siłę szukała nieścisłości i przewinień, tak jak od niej oczekiwano. 

Westchnęła cicho, kręcąc głową z niedowierzaniem. Petre miał w życiu za dobrze. Nie doświadczył ani wielkiej straty, ani strachu, czy bólu. Nie mierzył się z nieprzychylnością losu, bo dostał wszystko na złotej tacy. Jeśli kiedykolwiek płakał, to płakał w wielkim domu otoczony rodziną, na której mógł polegać. Miał u swego boku starszą siostrę, więc nie był sam na tym świecie. Nie był sam, tak jak Seraphina. To nie on stracił rodziców, to nie on został wyrwany ze świata, który znał i kochał i wrzucony w rzeczywistość, która była tak przerażająca i obca, że każdy dzień był koszmarem. Dziewczyna nie potrafiła odnaleźć się wśród ludzi, mimo że żyła z nimi już dłuższy czas. Wszystko było dla niej niezrozumiałe, nawet emocje. Nie potrafiła normalnie się złościć, nie umiała być zła do szpiku kości, nie potrafiła kłamać w żywe oczy. Nie znała wielu manier, które nie były obce ludziom. Jej świat wcześniej był pełen magii, radości i miłości. Nie miała zmartwień, nie czuła smutku, który teraz z kolei ją przytłaczał. 

- Życzę ci tego żebyś nigdy nie musiał zabić. Pewnie tak będzie,  bo masz od tego ludzi. Petre Dumitrescu nigdy nie będzie musiał pobrudzić sobie rączek, zrobi to za niego ochrona. – odgryzła się za tą żmiję. Uśmiechnęła się pod nosem lekko, mają pewność, że ta uwaga go dotknęła albo chociaż zirytowała. Wkurzył ją jego ton i to, że cokolwiek mówiła, obracał  to w wątpliwości i podważały. Dopowiadał sobie też całkiem sporo. 

- Czy nie okłamałeś mnie podczas tej rozmowy ani razu? Nie próbowałeś podstępnie uśpić mojej czujności i zamydlić mi oczu tym tekstem o zaczynaniu od początku znajomości? Co mam zatem o tobie myśleć, kiedy widzę że ściemniasz? Sam utwierdzasz mnie w tym, że manipulujecie innymi po to, by coś zyskać. A teraz jeszcze masz pretensję, bo cię przyłapałam – popatrzyła na niego z politowaniem, nie mogąc uwierzyć, że ta rozmowa przybrała taki obrót. Niespodziewanie poczuła, że wzbiera w niej złość. Sama nie wiedziała dlaczego aż tak się zdenerwowała, ale musiała dać upust złości i tym razem ona uniosła głos, na tyle na ile potrafiła to zrobić. 

- Słyszałeś cokolwiek z tego, co powiedziałam? Boże, jesteś taki....taki... Dziecinny! Nie mówiłam nic takiego, co mi zarzucasz. Sam to sobie wmawiasz, bo nie chcesz przyznać, że jest inaczej. Chcesz wierzyć, że jestem okropna i zła i morduje takich, jak ty bez zastanowienia. Głupek! Tak, dobrze słyszałeś! W życiu nie spotkałam kogoś takiego, jak ty! – odwróciła się w jego stronę cała czerwona na twarzy. Nadymała policzki, wygięła usta w podkówkę i założyła ręce na piersi. Miała świadomości tego, jak teraz wyglądała, dlatego żeby nadać powagi swojej postawie, tupnęła nogą. I to był właśnie ten moment, który sprawił, że ściskające ich oboje napięcie, zaczynało ustępować. Uchodziło z nich powietrze, jak z balona. 

Peter wpatrywał się w nią w milczeniu, a przez jego twarz przechodziła kaskada emocji. Jego zacięta mina zmieniała się z każdą sekundą. Najpierw parsknął śmiechem, a później roześmiał się w głos. Seraphina również milczała, a następnie poszła w ślady mężczyzny i również zaczęła się śmiać. Czuła, jak jej ciało i umysł zaczynają się oczyszczać, jak robi jej się lekko na sercu. Nie potrafiła określić, jak długo się tak śmiali, ale było to miłe uczucie. Domyślała się z jakiego powodu wampir się śmiał. Z tego samego powodu nikt nie brał jej na poważnie, jako łowcę. Wyglądała, jak obrażony krasnal. Był to efekt uboczny życia w magicznym świecie. Mogła być tylko słodka albo bardziej słodka. 

- Petre, ja ... – zawahała się na chwilę, gdy w końcu oboje się uspokoili i zapadła nieco niezręczna cisza. Czuła, że musi mu coś powiedzieć, że chce mu wszystko wyjaśnić. Miała nadzieję, że z czasem się do niej przekona lub dostrzeże, że faktycznie nie miała złych zamiarów. 

- Przepraszam. Może źle się wyraziłam i nie zrozumiałeś tego, co miałam na myśli. Nie wsadzam was wszystkich do jednego wora. Wiem, że są lepsi i gorsi. Łowcy, wampiry i inne rasy. Nie zabijam nadprzyrodzonych, jak leci. Musimy spróbować się dogadać i sobie zaufać, bo inaczej dojdzie do katastrofy. Nie widzę innego wyjścia i wiem, że ty też o tym wiesz. Chcesz ze mną współpracować, czy działać w pojedynkę? Pytam poważnie, bo sytuacja jest poważna. Nie chodzi przecież o nas tylko o gości hotelu i twoją babcię. – zrobiła kilka kroków w jego stronę i wyciągnęła rękę ku mężczyźnie. 

- Zawieszenie broni? 

ROZDZIAŁ 675

PETRE

Ich rozmowa zdecydowanie ewoluowała i z półsłówek i traktowania siebie wzajemnie jak naiwnych idiotów, dość gwałtownie przeszli do przerzucania się argumentami o tym, czyja rasa jest gorsza, tym samym w bardzo dobitny sposób okazując sobie nieufność. Do tej pory zachowywali przynajmniej jakieś strzępy pozorów, ale właśnie wszystkie te marne starania runęły. Seraphina przez większość czasu zarzucała mu, że nie był z nią szczery — ale tym razem właśnie był, pokazując jej, jaki miał stosunek do jej szpiegowskiej, kolorowej osoby.

— Tak — przyznał ze wzruszeniem ramion, nie bardzo przejęty przyznaniem się do tak płytkiej oceny — tak sobie was wyobrażam. Bo wy nie widzicie w nas człowieka tylko zwierzę. Nawet teraz mnie tak traktujesz. Pewnie wyobrażasz sobie, że hotel tylko przykrywka, a gdzieś w piwnicach mamy laboratorium z łóżkami szpitalnymi, na których leżą uwięzione dziewice, żeby pobierać z nich krew. Ale to powierzchowna ocena, oczywiście że tak — zauważył przytomnie. — Choć trudno mi sobie wyobrazić ciebie zajmującą się jakimiś… przyziemnymi sprawami. I to znowu płytkie, ale sprawiasz wrażenie, jakby łowy były jedynym, co w życiu robisz i co się interesuje. Na pewno się mylę — dodał pospiesznie — ale na taką mi wyglądasz. Tak, gadam jak idiota — mruknął, wzruszając ramionami — ale niespecjalnie zależy mi na twojej opinii o mnie. Bo ty, tak samo jak ja, nie starasz się nawet zajrzeć głębiej. I nie mam z tym problemu. Nasze światy nie mogą się przenikać w pokojowy sposób, czego jesteśmy dowodem.

Był przekonany, że Seraphina się z nim nie zgodzi, bo wykaże więcej rozsądku i zwróci uwagę na fakt, że myślenie stereotypowe było bardzo krzywdzące. Ale Petre akurat w tym jednym przypadku nie widział powodu, dla którego miałby kłamać. Nie chciał mieć nic wspólnego z łowcami, bo zwyczajnie czuł się w ich obecności zagrożony, co zresztą zamierzał jej wyjaśnić.

— Nie, nigdy nikogo nie zabiłem — odparł nie bez dumy. — Nie musiałem i nigdy nie chcę tego zmieniać.

Zostali z Ilarie wychowani w bezpiecznym środowisku, w którym ich odmienność nie była traktowana jak broń lub nawet tarcza, a po prostu coś, co można określić jako wyjątkową cechę ich rodu. Dlatego owszem, Petre wiedział, jak się bronić, miał podstawowe umiejętności w walce, a ich rodzice zadbali o to, by ich dzieci poradziły sobie we względnie trudnych warunkach. Ale nigdy nie wykorzystali tej wiedzy w praktyce, żyjąc w spokoju i luksusie. Dlatego też, gdy teraz wszystko tak nagle się zmieniło, rodzeństwo było dość skołowane. To z całą pewnością dostrzegała Seraphina, co najpewniej nadzwyczaj ją bawiło.

Gdy znowu zaczęła mówić o tym, jacy to nadprzyrodzeni są źli i potworni, westchnął ze zrezygnowaniem i pokręcił głową. Ich rozmowa zmierzała donikąd, bo żadne z nich nie słuchało tego drugiego. I choć to nie miało najmniejszego sensu, Petre chciał jej wytłumaczyć swój punkt widzenia.

— Boisz się innych ludzi? — spytał niespodziewanie, patrząc na nią intensywnie. — Innych twojej rasy? Bo to nie jest kwestia odwagi albo naiwności; to suchy fakt, że istoty ludzkie, bez względu na rasę, potrafią być bardzo niebezpieczne. Wśród ludzi są złodzieje, mordercy gwałciciele. I nie — podkreślił — nie chcę ci zasugerować, że twoja rasa jest bardziej zdeprawowana od mojej. Chcę ci uświadomić, że zło nie jest rasistą. Zło dopada każdego i w poważaniu ma rasę, płeć czy cokolwiek innego. Zmierzam do tego — uzupełnił spokojnie, choć stanowczo — że zgadzam się, wśród wampirów, wilkołaków i innych nadprzyrodzonych są tacy, którzy na zawsze powinni być wyjęci z życia społecznego. Tak samo jak wśród ludzi. Czy myślisz, że gdybym spotkał na swojej drodze zdziczałego wampira, to co on by zrobił? Poklepał mnie po plecach, pozdrowił, wyminął spokojnie i powiedział, że “nie no, swoich nie ruszam, idę zabić jakiegoś człowieczka”? Nie, nawet by nie mrugnął, mordując mnie w ciągu sekundy. Nie napiłby się mojej krwi, ale zabiłby, bo widziałby we mnie zagrożenie. Albo zabiłby dla zabawy, nie wiem. Wiem tylko, że nie miałbym z nim żadnych szans. Mówisz, że boisz się takich jednostek. To tu cię może zaskoczę: ja też się ich boję — wyznał wprost, przez chwilę patrząc Seraphinie w oczy. — Więc w pewnym sensie jesteśmy wam wdzięczni, że eliminujecie tych, dla których nie ma już drugiej szansy. Ale mimo to, nigdy wam nie zaufamy, bo żyjemy w obawie, że któregoś dnia zostaniemy fałszywie osądzeni. Bo przecież każdy wampir to krwawy zabójca, więc jeśli jego wujek, jakaś piąta woda po kisielu, kogoś kiedyś zabił, to dla bezpieczeństwa lepiej wybić cały ród, bo pewnie reszta taka sama. U was nie ma wymiaru sprawiedliwości, nie ma sądów albo kary więzienia. Jesteś podejrzany o to, że stanowisz zagrożenie? Giniesz. Więc ja ci nie chcę wmówić, że nie jesteśmy niebezpieczni — zapewnił — ale nie chcę też być traktowany na równi z tymi, którzy na swoim koncie mają potworne zbrodnie. A dokładnie tak się wraz z siostrą czujemy, gdy tu węszysz i podejrzewasz nas o najgorsze. I naprawdę, nawet to rozumiem. Tylko nie dasz sobie wmówić, że nie masz racji i nie jesteśmy zagrożeniem. Bo ja, tak jak ty, mam szacunek do życia. Jak znam siebie, nie byłbym w stanie kogoś zabić. Nawet jakbym był w patowej sytuacji, nie wiedziałbym, co zrobić.

Słuchając historię o piekarzu, już wiedział, że nie dojdą do porozumienia, że jedno nigdy nie zrozumie drugiego. Dlatego Petre po prostu pokiwał ze zrezygnowaniem głową.

     To naprawdę okropne — przyznał cicho. — Współczuję traumatycznego przeżycia i cieszę się, że ten bydlak już nikomu nie zagraża. Ale wiem też, co chcesz tym argumentem przekazać. Jesteśmy źli, niedobrzy, trzeba nas eliminować, a nawet jak teraz jesteśmy dobrzy, to albo kłamiemy, albo w końcu i tak staniemy się źli. Super — mruknął ponuro. — Jak chcesz, możemy od razu przejść do rzeczy: ja się na ciebie rzucę z kłami, a ty mi przebijesz serce osikowym kołkiem. Bo tak to ma działać, tak?

Gdy Seraphina zaczęła mówić o babci, wyrażając się o niej z sympatią, paradoksalnie Petre zaczął czuć wzbierającą w nim niechęć do swojej rozmówczyni. Potwornie nie podobał mu się fakt, że ktoś taki jak ona naprawdę kręcił się obok jego ukochanej babci. Choć jednocześnie był w stanie uwierzyć, że ta kochana staruszka wolała budować przyjaźnie niż zaogniać konflikty. Gdyby na świecie żyła chociaż setka więcej takich jego babć, świat miałby szansę stać się naprawdę pięknym miejscem.

Aż wtem, zupełnie nagle, na jego głowę spadła bomba. Ogłuszająca, wypalająca wszystkie myśli, a w serce wpijająca odłamki niedowierzania, lęku i obawy — obawy, że to, co mówiła Seraphina, mogło być prawdą.

— Babcia was tu nasłała? — powtórzył z kpiną, unosząc wysoko brwi, po czym buchnął udawanym śmiechem. — Oczywiście. Wpuszczałaby do swojego gniazdka żmije. Jakoś trudno mi w to uwierzyć, a zwłaszcza od ciebie. Poza tym, to co mówisz sugeruje, że robicie tu za jakąś śmieszną ochronę. A wy nie chcecie nas chronić, tylko znaleźć na nas haki. Dlatego to, co mówisz, kupy się nie trzyma.

Dalsze oskarżenia jednocześnie go rozbawiły i rozwścieczyły.

— Jesteś hipokrytką — syknął — jeśli sądzisz, że tylko ja w tym duecie podchodzę zerojedynkowo. Przychodzisz tu, opowiadasz jakieś rewelacje, nie dostarczając na nie ani jednego dowodu, po czym zarzucasz szantażem, że w związku z brakiem współpracy następnym razem naślesz nam tu cały tabun łowców. I to ma być fair współpraca twoim zdaniem? Dziwne macie standardy. Dostarczysz mi dowody, to się do nich odniosę. I kto wie, może dzięki temu i ty się czegoś dowiesz. A hasło już ci podawała Ilarie — zauważył, zdegustowany tą nagłą, jakże trywialną zmianą tematu. — Trzeba było sobie gdzieś zapisać. A jak nie zapisałaś, to w recepcji ci podadzą.

Wystarczyła ta dość niedługa rozmowa, by Petre uświadomił sobie, że wyjątkowo, ale to wyjątkowo nie znosił tej kobiety.

Rozdział 674

Seraphina 

Obserwowanie Petre było niemal, jak czytanie z otwartej księgi, choć musiała przyznać, że bywały rozdziały dla niej niezrozumiałe. Nie wiedziała, jak zareagować, gdy wampir odsunął się od niej i uniósł głos. Najwyraźniej jego samego to zaskoczyło, bo szybko spuścił z tonu. Poczuła się nagle bardzo niesprawiedliwie oceniona i uznała, że powinna mu coś wyjaśnić. Nie wiedziała dlaczego. Co ją w ogóle obchodziło zdanie Dumitrescu? Miała zadanie do wykonania, nie przybyła do hotelu nawiązywać nowe znajomości tylko szpiegować i tym powinna się zająć. To, co chciała powiedzieć było jednak od niej silniejsze i niemal od razu cisnęło się jej na usta, gdy Petre zamilkł. Zawsze postępowała nie całkiem zgodnie z zasadami, które jej wpojono. Miała swoje zdanie i potrafiła sama podejmować decyzje, dlatego większość jej kolegów po fachu uznawała ją za słabą. Dla Seraphiny wolna wola nie była słabością, a wręcz przeciwnie, była oznaką siły. Nie chciała być niczyją marionetką, tak jak jej rodzice, dlatego wszystko, co robiła, robiła w zgodzie z samą sobą. Większości się to nie podobało, ale póki była skuteczna nikt nie mógł tego kwestionować. 

- Ty z kolei wyobrażasz sobie łowców, jako wiejską gawiedź, która leci z widłami na pierwszego lepszego wampira i nawet nie wie dlaczego. Myślisz, że pewnego dnia obudziłam się z marzeniem, że od dziś będę zabijała inne istoty? Praktycznie każdego z nas coś do tej decyzji pchnęło, coś spowodowało że boimy się was i próbujemy bronić innych. Najczęściej jest to krzywda, której doznaliśmy ze strony nadprzyrodzonych. Śmierć żony lub męża, dziecka, brata, siostry, rodziców. Czasem kalectwo nasze lub któregoś z naszych bliskich. Nie wiem, czy kiedyś kogoś zabiłeś, być może nie musiałeś, ale nigdy nie jest to łatwe, nawet jeśli w dużej mierze kieruje tobą nienawiść. I oczywiście, że są tacy łowcy, którzy czerpią z tego przyjemność, są też tacy którzy już nie czują nic. Ja nie lubię zabijać, Petre, wręcz tego nienawidzę. Muszę to robić, bo inaczej sama zginę, a wraz ze mną inni ludzie, a może nawet nadprzyrodzeni. Zdajesz sobie sprawę, jak wiele jest zdziczałych wampirów? Jak wiele wilkołaków, którzy tracą nad sobą kontrolę i zabijają bez opamiętania? Widziałeś kiedyś harpie? Stałeś oko w oko ze strzygą lub leszym albo zmorą? Jest wiele dzikich gatunków, których jednym celem jest mordowanie. Żebyś mógł być hotelarzem, ja muszę być łowcą – mówiła spokojnie, bo nie czuła żadnej potrzeby, aby na niego wrzeszczeć, choć bez wątpienia czuła złość. Nie spodziewała się, że ta rozmowa przyniesie jakiekolwiek efekt, dlatego w końcu musiała zacząć działać w pojedynkę. Petre nie miał pojęcia o życiu poza hotelem. Był głupiutkim chłopcem trzymającym się spódnicy siostry, która z kolei była głupiutką dziewczynką trzymającą się innej spódnicy. Oboje guzik wiedzieli o prawdziwym życiu i zagrożeniach, które czyhały na ludzi i innych nadprzyrodzonych. Istniały rasy objęte specjalną ochroną, których łowcy strzegli od pokoleń i bywało tak, że nie raz musieli zabijać nawet innych łowców. Kiedy działo się naprawdę źle, atmosfera była napięta, ale kiedy wszystko było w normie, nikt nie był do siebie wrogo nastawiony. Przynajmniej nie aż tak. O przyjaźni nie mogło być mowy, ale wspólna, spokojna egzystencja i wsparcie, to co innego. 

- Musiałam zabić kiedyś piekarza, który otruł prawie całe miasto. Tu niedaleko, w Tantavie. Był Anansi, pół człowiekiem- pół pająkiem. Najbardziej smakowały mu dzieci i właśnie ich ciała znalazłam w jego piwnicy. Kokony leżały jedne na drugich, od ziemi do samego sufitu. Czasem te proste zawody, które wybierają nadprzyrodzeni nie są przypadkowe i nie służą wyłącznie po to, by zarobić i jakoś żyć wśród ludzi tylko by łatwiej było ich zabijać. Gdyby tamten Anansi był sobie piekarzem po prostu, to zostawiłabym go w spokoju, ale wiedziałam, że kiedy skończy mu się pożywienie, to ruszy dalej i będzie zabijał. I ktoś inny, w innym mieście znajdzie w jego piwnicy martwe dzieci. Te do pięciu lat są podobno najpyszniejsze – westchnęła głośno i podniosła się z fotela, wygładzając małe zagniecenie na bluzce. Jej uwaga skupiła się na moment na wzmiance o Arii, ale nie skomentowała w żaden sposób obronnej postawy Petre. Być może znał Arię nieco bardziej niż zapewniał, ale nie było to jej sprawą, czy miał romans z mężatką. Zauważyła, że próbował skierować wszelkie podejrzenia w stronę demonów i albo sam się ich bał albo ją zwodził. Niezależnie od tego, jaki był powód, musiała to sprawdzić. 

- Pytałeś skąd znam twoją babcię. Odwiedzała często siedzibę łowców, bo miała dobre relację z poprzednim przywódcą. Z tego , co pamiętam współpracowali bardzo prężnie, bo w mieście były spore kłopoty. Szczegółów nie znam. Przynosiła książki i słodycze dla dzieci, a jej odwiedziny były dla nas wielkim wydarzeniem. Zawsze była elegancko ubrana, uśmiechała się i nas przytulała. W społeczności łowców panują raczej dość surowe warunki, więc okazanie odrobiny zainteresowania był czymś wyjątkowym. Później wpadłam na nią kilka razy na mieście. – wyjaśniła , dodając że nie miały ze sobą jakiś bardzo zażyłych relacji. Seraphina obdarzyła ją sympatią i miała wrażenie, że działało to również w drugą stronę. Zawsze rozmawiały z serdecznością. Petre zapewne myślał, że ilekroć jakiś łowca wpadnie na nadprzyrodzoną istotę, to plują sobie nawzajem w twarz. 

Milczała przez chwilę, wahając się czy powinna powiedzieć mu prawdę. Uznała, że będzie z nim szczera nawet jeśli on myślał, że tak nie było. 

- To był pomysł waszej babci. Około dwa miesiące temu zjawiła się u nas osobiście, twierdząc, że w hotelu dzieje się coś złego. Poprosiła o pomoc. Nie mieliśmy żadnych konkretnych sygnałów, więc jedyne co mogliśmy robić, to obserwować z daleka. Dlatego patrole pojawiały się bliżej hotelu. I faktycznie, coś było nie tak. Wszyscy czuliśmy jakąś dziwną aurę, sprawdzaliśmy gości aż w końcu pani Adina zasugerowała konkretniejsze działania. Stąd moja obecność tutaj. Mam szpiegować, owszem, ale również mam was chronić. Szerzy się plaga jakiś dziwnych morderstw wśród elity nadprzyrodzonych, więc babcia chciała, by ktoś miał was na oku – zdradziła, mając nadzieję że nie zostanie to wykorzystane przeciwko niej. Ta jedna rzecz miała pozostać tajemnicą, choć Seri uważała, że rodzeństwo powinno o tym wiedzieć i mieć się na baczności. Być może ktoś z gości lub pracowników czyhał na ich życie. Wiele by dała, aby ktoś troszczył się o nią równie mocno, co Adina o swoje wnuki. 

- Sprawdzę zatem demony, jak sugerujesz. I od tej pory sama będę podejmowała działanie, zwykły hotelarzu. Jeśli uznam, że powinnam kogoś wezwać, to zrobię to bez konsultacji z wami. Przykro mi, szczerze, że podchodzisz do współpracy ze mną tak zero jedynkowo, ale nic na to nie poradzę. Odpowiadając na twoje pytanie, nie. O nic już nie chcę cię pytać, bo to strata i mojego czasu i twojego. Oboje wiemy, że nie powiesz mi niczego wprost lub zgodnie z prawdą. Nie mam czasu na półsłówka, bo demony zapewne zdążyły już uknuć całkiem dobry plan, a ja jestem w tyle – wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się lekko, wymijając wampira. Nie miała już nic do powiedzenia, teraz musiała zacząć działać. Jeśli demony faktycznie miały coś na sumieniu, musiała dowiedzieć się, co to było i jakie są ich następne zamiary. Osobiście wolała mieć ich za sprzymierzeńców, ale zdołała przywyknąć już do tego, że wszechświat nie spełniał jej życzeń. 

- Aha, jeszcze jedno. Jakie było hasło do netflixa? 

ROZDZIAŁ 673

 PETRE

Gdy Serpahina władowała mu się na poręcz forela, tuż obok niego, Petre poczuł się dość niezręcznie, choć nie miał pojęcia, dlaczego. Od kiedy to czuł się źle w towarzystwie pięknych kobiet? Zapewne odkąd jedna z nich okazała się wrednym, podstępny Motylkiem. Najwyraźniej teraz to ona próbowała z nim flirtować, stawiając na najprostszy możliwy chwyt: bliskość ciał. Chciała go onieśmielić, spowodować, aby stracił czujność i skupił się tylko na tym, że znajdowali się tak blisko. W innych okolicznościach może by nawet uległ, może nawet zacząłby sobie coś wyobrażać, a następnie coś planować. Nie zwykł traktować kobiet jak przedmiot i wykorzystywać je tylko na jedną noc, dlatego jeśli już miał wobec którejś jakieś poważniejsze zamiary, zakładały one zabranie wybranki na chociaż kilka randek.

Motylkowi jednak nie ufał. Dlatego właśnie jej gierki na niego nie działały. Mimo to nie odezwał się ani słowem, mieląc w ustach drobne przekleństwa.

Zamarł błyskawicznie, gdy Motylek zaczął mówić o Belialu i, co gorsza, o jego babci. Spotkanie Adiny z demonami pozostawało faktem, ale jak dotąd wyglądało na to, że pozostawali w komitywie. Słowa Motylka temu przeczyły, a najgorsze było to, że Petre nie mógł ufać ani jednym, ani drugim. A babcia, zawieszona między tymi dwiema wrogimi siłami, tak czy inaczej pozostawała w wielkim niebezpieczeństwie.

— Co słyszałaś? — spytał natychmiast, czując, jak serce zaczyna bić mu coraz szybciej i niespokojniej. — Co udało ci się podsłuchać? Masz pewność, że moja babcia jest w to zamieszana?

To było dość głupie pytanie, bo skoro jej imię padało tyle razy, nie było innej możliwości. Zresztą, nawet jakby kłamała, to przecież Adina spotkała się z demonami, więc była w całą intrygę wplątana po uszy. A Petre z Ilarie próbowali ją stamtąd wyciągnąć, choć nawet nie wiedzieli, od czego zacząć.

Zaczynało się robić źle i nerwowo. Motylek wiedział więcej niż powinna, a, co ciekawsze, była w posiadaniu wiedzy, która była rodzeństwu potrzebna. Pokusa wyłuskania od niej tej wiedzy była zbyt duża, ale cena mogła być zbyt wysoka. Seraphina oczekiwała czegoś w zamian, też potrzebowała informacji, które Petre teoretycznie posiadał, ale których zdecydowanie wolał jej nie przekazywać. Miał mętlik w głowie i ogromnie żałował, że nie było przy nim Ilarie. To ona była tą starszą, mądrzejszą i rozsądniejszą; Petre w duecie z nią czuł się pewnie i wiedział, w czym był lepszy od siostry, by mogli się znakomicie uzupełniać w dyskusji. Ale gdy zostawał sam, bez wsparcia Ilarie, zaczynał czuć się nie pewnie. On nie był tak konkretny i zdeterminowany jak ona, nie miał tak stalowego charakteru, który teraz, w starciu z Motylkiem, sprawdziłby się idealnie. 

Jednoczesne oznajmienie, że istniała możliwość wezwania tu reszty łowców, wraz z sunięciem się Serpahiny z poręczy, dzięki czemu ich ciała się ze sobą stykały, podziałały na niego elektryzująco, choć zdecydowanie w tym negatywnym znaczeniu. Mimo to nie drgnął; nie chciał dać po sobie poznać, że wywarła na nim jakiekolwiek wrażenie. Należało zresztą skupić się na rozmowie, jak najszybciej do niej wrócić. Petre musiał szybko podjąć jakąś decyzję, ale nie miał zielonego pojęcia, co powinien teraz zrobić. Ufać nie mógł nikomu, ale poniekąd czuł się zmuszony do tego, aby wybrać którąś ze stron.

Na szczęście lub nieszczęście, Motylek cały czas mówił. I powiedział coś, co na moment wybudziło Petre z niepokoju, który zastąpiła ciekawość.

— Zawsze lubiłaś babcię? — powtórzył. — To od kiedy ty ją niby znasz, i to na tyle dobrze, by obdarzyć ją jakąkolwiek sympatią?

Wprawdzie nie zdziwiłoby go, gdyby faktycznie obie się znały, bo o ile o Seraphinie nie miał najlepszego zdania, tak jego babcia potrafiła się bratać nawet z wrogami, jeśli uważała, że warto. Powodów zawsze miała wiele i wszystkie zwykle trzymałą tylko dla siebie, ale nikt w rodzinie nie próbował nawet z tym dyskutować. Dlatego Petre był bardzo ciekaw tej znajomości. 

Potem Seraphinie włączyło się gadulstwo i zaczęła zasypywać go gradem pytań, z czego wiele z nich zdziwiło Petre, bo brzmiały jak zadawane na siłę, jakby miały podkreślić ilość zamiast jakości, albo jakby Petre miał się poczuć jak na przesłuchaniu.  Jakikolwiek miały cel, wprawiły Petre w chwilowe osłupienie.

— Xun? — powtórzył ze zmarszczeniem brwi, czując powoli napływającą irytację. — Jaki Xun? Nie wiem, nic nie wiem o żadnym Xunie. 

Na wspomnienie o Arii i o tym, że mogła być kochanką demona, albo chociaż kimś dla niego bliskim, wampir poczuł bolesne ukłucie w sercu. Próbował szybko je w sobie zdławić i jak gdyby nigdy nic wrócić do rozmowy, ale to nie było takie proste.

— Aria gościła tu jakiś czas temu razem ze swoim mężem i przyjaciółmi — odpowiedział ogólnikowo. — Tę kobietę kojarzę, bo miałem okazję z nią osobiście porozmawiać i zapamiętałem ją jako bardzo uprzejmą i interesującą osobę. Ale to wszystko, co wiem. 

Kłamał, ale Arii w to mieszać nie zamierzał. On sam odmówił zatelefonowania do niej właśnie z tego powodu, a teraz, gdy Motylek zaczął się nią interesować, jasnym było, że należało trzymać ją od tego bagna z daleka.

A ona dalej się nim bawiła. Kokietowała, flirtowała, udawała uroczą, niewinną, dobroduszną wróżkę, którą z całą pewnością nie była. Seraphina najwyraźniej uznała, że był zwykłym, męskim idiotą, który ślinił się na widok choćby w małym kawałku odsłoniętej nóżki, a wzrok skierowany na dekolt całkowicie rozpuszczał mu mózg. W innych okolicznościach Petre wykorzystałby tę zasłonę dymną, ale tym razem, dość niespodziewanie, poczuł się tak płytką oceną urażony. Dlatego nie zamierzał niczego ukrywać, nie zamierzał udawać, że był podatny na jej wdzięki. Zamiast tego zerwał się z fotela, odchodząc o kilka kroków i patrząc na nią z góry, bynajmniej nie z zadowoloną miną. 

— Chcesz szczerości, tak? — spytał bojowym tonem. — Dobra. Pytanie za pytanie, odpowiedź za odpowiedź. Ja zacznę. Czego ty tak naprawdę chcesz? — wycedził. — Bo nie, nie wierzę w te bzdury o tym, że chcesz coś komukolwiek udowodnić albo że przeczuwasz zło i niczym bohater bajek Disneya, chcesz pokonać mrok światłem. Niby czemu chcesz nam pomóc? — pytał dobitnie. — Nam, potworkom spod miotu Draculi? Jaki ty masz w tym interes? W brataniu się z wrogiem? Twoi podopieczni, myślę, nie byliby zadowoleni. No chyba że to po prostu część planu, a ty próbujesz niby grać na dwa fronty. Masz rację, nie ufam ci — przyznał wprost. — Nie mam żadnego powodu, by to robić. Ani ty nie masz powodu, by ufać mi. Wpuściliśmy cię do hotelu, udostępniliśmy ci cały teren wraz z dokumentacją. Możesz dowolnie się rozglądać, możesz podejmować te czy inne działania. Doceniam, że konsultujesz je z nami…

Urwał nagle, zamilkłszy na kilka chwil. Dopadło go bowiem bardzo dziwne i obce jak dotąd wrażenie, że plótł bez sensu. Sam zgubił wątek i nie wiedział, jaka miała być puenta jego przydługawej, dość agresywnej wypowiedzi. Dlatego z niej zrezygnował i westchnął ciężko, ignorując przy tym fakt, że zapewne wyszedł na idiotę.

— Doceniam — zaczął jeszcze raz, tym razem powoli i nieco spokojniej — że ostrzegłaś mnie przed niebezpieczeństwem, że zwróciłaś uwagę na to, że demony mówią o babci. Myślę, że nie musiałaś tego robić, a jednak mnie ostrzegłaś. Dziękuję ci za to. Sprawdzę ten trop, ale tobie go nie powierzę. Domyślam się, że gdybyś tylko chciała, mogłabyś wygrzebać naprawdę sporo ciekawych kwiatków, ale za cholerę ci nie ufam i nie powierzę ci bezpieczeństwa jednej z najważniejszych osób w moim życiu. Chcesz się na coś przydać? — spytał, patrząc jej w oczy. — Przyjrzyj się demonom. Naprawdę niewiele o nich wiem — powiedział, tym razem szczerze. — Jeden z nich, chyba ich szef, jest narwanym debilem, bo już raz zdążył na mnie nawrzeszczeć za nic. Krążą tu, coś wyraźnie kombinują i teoretycznie mam ich na oku, ale za rękę ich nie złapałem ani nie mam nawet podstaw, by twierdzić, że planują coś złego. A przynajmniej nie miałem do teraz, bo trop związany z moją babcią sprawdzę. Ale nie zgodzę się z zarzutem, że jestem nieuważny, bo nie dostrzegłem tego, co ty. Ty się zajmujesz dostrzeganiem podejrzanych rzeczy zawodowo. A wiesz, czym ja się zajmuje zawodowo? Tym hotelem. Ja jestem hotelarzem, Seraphino, nie pieprzonym szpiegiem. Latam między pracownikami a papierami, a potem od urzędu do urzędu. Ot, taka fascynująca praca. Bo ty chyba myślisz — zakpił — że my, nadprzyrodzeni, to się tylko jakimiś wymyślnymi zawodami zajmujemy i albo jesteśmy jakimiś zmutowanymi superbohaterami, albo złoczyńcami mordującymi dla zabawy. Myślisz, że dlaczego od lat pozostajemy niezauważeni? Bo już dawno wymieszaliśmy się między ludźmi. Teraz znajdziesz nam w policji, w szpitalu, ale nawet, kurde, na budowie, gdzie jeden wampir z drugim beton mieszają! A czemu? No po to, żeby zarobić! Jak każdy! Zgadzam się, że powinienem baczniej pilnować hotelu, ale od tego mam ochronę. Z nimi możesz pogadać, o ile wcześniej już tego nie zrobiłaś, może widzieli coś więcej. Nie ufam tym demonom — powtórzył, choć nadal nie był pewien, czy dobrze robił — bo, wbrew temu, co sobie możesz wyobrażać, nie istnieje u nas jakaś mityczna solidarność nadprzyrodzonych. Człowiek to człowiek, gdzieś mamy, czy jest wampirem, demonem czy inną cholerą. Jeśli ktoś spieprzy, nie ominą go konsekwencje. Więc rozumiem, że masz wrażenie, że nie chcemy ci pomóc, ale nie mamy nawet jak. Nie wiem nic więcej o tym całym Belialu, Aria to po prostu jeden z niedawnych gości, a babcię będę chronił ze wszystkich sił. Ta towarzyszka demonów, Wiera, z nią faktycznie coś jest nie tak, ale nie wiemy co. Coś jeszcze? — spytał po chwili. — Postaram się odpowiedzieć najlepiej jak umiem, ale proszę o konkrety. Tak jak powiedziałem, szczerość za szczerość. 

I tak powiedział jej sporo, tym samym niwecząc swój własny plan nasłania ją podstępem na demony. Teraz wprawdzie wprost jej powiedział, że mogłaby się im przyjrzeć, ale Seraphina mogła zastosować pokrętną logikę i uznać, że specjalnie wzbudzał w niej wrogość, aby ukryć, że tak naprawdę z demonami współpracował. Był też więcej niż pewien, że cokolwiek teraz powie Seraphina, okłamie go. Bo wiedziała, że Petre nie powiedział jej całej prawdy. I on wie, że ona to wie. 

Innymi słowy, ich rozmowa najprawdopodobniej kompletnie nic nie da. 

^