ROZDZIAŁ 797

MORWENNA

Jasnoliliowe niebo wisiało nad nimi jak gładki, atłasowy całun, nie pozwalając ludzkiemu oku dostrzec żadnego ruchu w zbitych w jedną masę chmurach. Pastelowa, łagodna barwa kusiła i skłaniała do zanurzenia w równie pastelowych obłokach marzeń, choć była w istocie wyjątkowo zdradziecka. Nie wyjawiała bowiem swoim kolorem, czy zwiastował właśnie nadejście zmierzchu, czy powrót świtu. I tylko różowo-pomarańczowa łuna świtająca nad zamazaną linią horyzontu dawała wskazówki, że dzień chylił się ku końcowi, zazdrośnie zagarniając ze sobą ostatnie promienie słońca.  

Jasnoliliowe niebo zalegające nad nimi ofiarowało deszcz. Morwenna przyjrzała się sklepieniu, raz jeszcze uznając je za zdradzieckie i nieuczciwe. Chmury nie były szare, ciężkie, ponure ani jesienne, a pastelowe, wiosenne, idealnie współgrające ze znikającymi właśnie ostatnimi promieniami dnia. A jednak krople, dość ciężkie i duże, z hukiem uderzały w szyby niewielkiego okienka, przez które zaglądała szklanym, niewidzącym wzrokiem. Spadające krople nadawały rytm jej myślom — nagłym, przeskakującym, twardym i nieustępliwym.

Jasnoliliowe niebo było świadkiem, jak łza, niczym kropla deszczu, spłynęła niespodziewanie po policzku Morwenny.  Wytaczając własną ścieżkę po bladej, iście porcelanowej cerze, sunęła gładko i pewnie. Co jakiś czas zmieniała tor, delikatnie skręcała, jak gdyby omijając niewidzialne, tylko sobie znane przeszkody. Ale omijała je zgrabnie i zdecydowanie, by wreszcie zginąć gdzieś pod brodą. Delikatne łaskotanie na szyi zdradzało jej pozycję, pozwalając szybko i łatwo pozbyć się tego żałosnego symbolu słabości.  

Wzgardzana, podążająca własnymi ścieżkami. Czyż i ona sama nie była tą łzą? 

Nie starła jej, pozwalając zalegnąć gdzieś na szyi. Nie starła, za mocno skupiona na oknie, w które wpatrywała się szklanym spojrzeniem. Pejzaż za szybą gasł tak samo, jak gasł dzień, który kradło znikające właśnie słońce. Tam jednak nie było już nic do oglądania, wszystko to już znała. Nawet jasnoliliowe niebo straciło swój niepowtarzalny kolor, zmieniając się w zwykłe odcienie zwykłego granatu. Znacznie ciekawsze było to, co widziała nie za szybą, ale w jej wnętrzu. Niby zaklęta wewnątrz istota, wpatrywała się w nią twarz jednocześnie rozmyta i ostra. Złudnie pozbawiona jakichkolwiek niedoskonałości, wyglądała doprawdy pięknie, choć obraz ten zakrzywiony był przez fakt, iż w oknie odbijała się tylko jedna połowa twarzy. Niczym księżyc, który nigdy nie odsłaniał swojej drugiej strony, tak i tutaj druga połowa twarzy przykryta była cieniem, jak gdyby Ciemność, do której Morwenna od dawna należała, zazdrośnie ukrywała w swym wnętrzu swoją własność. Wielu, natchnieni ciszą i spokojem niegdyś jasnoliliowego nieba, zaczęłoby się zastanawiać, co kryło się w tej zaciemnionej części; czy to aby nie jakaś druga twarz, nie jakaś druga dusza, nie jakiś drugi mrok. 

Morwenna nie musiała się nad tym zastanawiać. Wiedziała, co kryło się w tej ciemności, której niegdyś była przewodnikiem, a po której teraz tłukła się niby ślepe kocię w piwnicy. 

Wiedziała, co się tam kryło. Odwróciła wzrok, nie chcąc na to patrzeć. 

— Ja myślałam — odrzekła wreszcie niskim, wyjątkowo ochrypłym, a tym samym niezbyt przyjemnie brzmiącym głosem — że będziemy mieli tego czasu znacznie mniej. Zrobiliśmy dość bez niepokojenia nas niczym, a kłopoty musiały prędzej czy później nadejść. Co opat o tobie wie? — spytała ostro, odwracając się całą sylwetką w stronę swojego przyjaciela.  

Daniel McKenzie, dla znacznej większości znany wyłącznie jako Tidamu, wyglądał na tyle mizernie, że jego wygląd mógłby wzbudzić zupełnie niewłaściwe dla okoliczności poczucie współczucia. Wysoki i chudy, sprawiał wrażenie, jakby Pan Bóg, w którego tak gorliwie wierzył, chwycił go za niezbyt duże uszy i rozciągnął niczym kleiste ciasto, aby uzyskać sylwetkę nienaturalnie wydłużoną, a tym samym smukłą i kościstą. W wyniku owego rozciągnięcia, kolana, łokcie i obojczyki miał sterczące, a kostki długich, chudych palców nienaturalnie uwydatnione. Kości policzkowe nadawały jego pociągłej twarzy szlachetności, podobnie jak odrobinę garbaty nos i elegancko wygładzone kruczoczarne włosy. Oczy osadzone miał głęboko, co w połączeniu z ich jasnoniebieską barwą tworzyło dość niekomfortowe wrażenie, jakby wpatrywała się w ciebie sama śmierć. Jednak, wbrew tej posturze, która mogłaby wskazywać na słabowitość i opieszałość, było w Danielu mnóstwo energii, która wybrzmiewała w każdym jego ruchu, często nieintencjonalnie. Gdy chodził, bardzo mocno uginał giętkie kolana, sprawiając przy tym wrażenie potwora olbrzymich rozmiarów rozdeptującego z zamiłowaniem maleńkie ludziki pod swoimi stopami. Gdy coś tłumaczył, gestykulował zamaszyście, lecz było w tym tyle gracji, że nigdy nie sprowadzało się to do nieostrożności, a tym samym niezgrabności Daniela. Jego ruchy, tylko pozornie chaotyczne, były przemyślane i precyzyjne, niepozostawiające wiele pola do błędu.  

Czy Daniel McKenzie był dobrym człowiekiem? Morwenna uśmiechnęła się pod nosem na tę myśl. Był człowiekiem wierzącym. Wierzącym w lepszy świat, który on, owieczka swego Pana, wykreuje na własną, idealną modłę.  

Tym samym był to człowiek stanowiący definicję powiedzenia “cel uświęca środki”.  

— Nie, nikt tu nie wejdzie — charknęła z irytacją — zwłaszcza jak będziesz dobrze wykonywał swoją robotę, a ja swoją. Przestań panikować — dodała, przeszywając go surowym spojrzeniem — bo się tylko nakręcasz. Zachowuj się jak profesjonał. I to będzie — rzekła zupełnie odmienionym, przymilnym tonem, uśmiechając się łagodnie — miejsce ich spokoju. Przecież cię znam... 

Z tymi słowami obeszła go powoli dookoła, dotykając delikatnie kościstego ramienia.  

— Znam i wiem, że jeśli jest w tobie dość woli i wiary, zrealizujesz wszystko, o czym tylko zamarzysz. To jest twoje marzenie, prawda? To jest nasze marzenie — szepnęła mu do ucha sykliwie. — I zostanie spełnione. Już się spełnia! Widzisz? Rozejrzyj się, Tidamu. Wyjdź z tego domku i przejdź się tymi samymi ścieżkami, które przemierzają teraz uratowane przez ciebie dusze. Pomódl się za nie, oświeć je blaskiem swej wiary w Boga i to, co ów blask im może przynieść. Przecież to potrafisz, prawda? Potrafisz jak nikt inny, Tidamu.  

Z idealnie wyprostowaną sylwetką gwałtownie urwała moment, który dzielili, odchodząc od przyjaciela i ponownie wpatrując się w okno. W zamyśleniu chwyciła swój długi, rudy warkocz, głaszcząc go niby mięciutkie futerko kota. Skrzywiła się nieznacznie, słysząc, jak Daniel znowu zaczął recytować tak uwielbiane przez siebie modlitwy. Wbrew pozorom, Morwenna chciałaby, by te słowa, tak natchnione, trafiły w jej serce, lecz ich strumień omijał je z taką lekkością i gracją, jak gdyby żadna w świecie modlitwa nigdy nie miała prawa choćby połaskotać jej duszy. 

Modły nie były przeznaczone dla niej. Wiara nie była dla niej. 

Cuda też nie. 

Podniosły nastrój momentalnie wyparował, gdy Tidamu wspomniał o zaginionych duszach. Morwenna natychmiast się odwróciła, spojrzeniem przeszywając przyjaciela na wskroś. Milczała oczekującą chwilę, dając mu szansę na zreperowanie tego bardzo źle brzmiącego oznajmienia, ale nic takiego nie nadeszło, co tylko podsyciło jej gniew. 

— Nie, nie wiem — wycedziła przez zaciśnięte zęby. — To twoim zadaniem jest mieć je na oku, Tidamu! I nie, nie wyjdą same — dodała, sztucznie siląc się na resztki cierpliwości — ale, jak sam zauważyłeś na początku, ktoś już rozpytuje. Nie sądzę, by to był problem na już i teraz, ale z pewnością jest to powód, aby pilnować każdej jednej duszy, Tidamu. Każdej jednej — podkreśliła dobitnie. — Więc bądź tak dobry — rzekła, znowu przybierając przymilny ton — i bądź jeszcze bardziej przewrażliwiony. Ale nie spanikowany — podkreśliła. — Analizuj więcej i dokładniej, ale głowa niech pozostanie twardo osadzona na karku. 

Gdy gniew minął — a mijał jeszcze szybciej niż się pojawiał — oczy Morwenny znowu zasnuła mgiełka zamyślenia, wpatrując się w uwielbiane tego wieczoru okienko. Niczego tam nie widziała, ale nie musiała widzieć; skupianie się na czymś rozmytym, odległym i nieciekawym pomagało jej odfrunąć na skrzydłach myśli daleko, daleko stąd. I tylko od czasu do czasu z zainteresowaniem, oczekiwaniem i obawą zerkała w odbicie swojej twarzy w szybie, jak gdyby czegoś się w nim doszukując. Zwłaszcza w tej zacienionej części. Tej, która... 

Która się do niej uśmiechnęła.  

To nie było możliwe. Ale Morwenna wiedziała, że to żadne zwidy ani wyobrażenia. Widziała ten uśmiech, wytrzymała go i nie odwróciła wzroku. A gdy odbicie znów stało się tylko obiciem w szkle, odetchnęła głęboko samym nosem, nie pozwalając, by jej zacięta mina wykrzywiła się choć odrobinę. Poruszyła lekko ramionami, drgnęła gwałtownie, po czym sprężystym, energicznym krokiem ruszyła w stronę drzwi. 

— Chodźmy na spacer. 

Jej gwałtowne, zamaszyste ruchy kontrastowały z zamyśloną miną i zamglonymi oczami. Chwilę później otaczająca ją aura niechęci i zwątpienia gryzła się z żarem ziejącym z miedzianych źrenic: żarem gotowym tę miedź stopić, aby nie zostało w nich nic poza gorejącym ogniem. Jej ostrożność nie zgadzała się z namiętnością, a szalejąca wewnątrz jej duszy burza nie pasowała do głębokich, spokojnych wód oceanu jej umysłu.  

Burza raziła ją gromami, wzbudzała panikę, nie pozwalała odnaleźć bezpiecznej przystani. 

Woda wdzierała się bezlitośnie do oczu, nosa i ust, paląc topiące się płuca i zatrzymując w piersi wrzask o pomoc, którego miał nikt nie usłyszeć. 

— Oculi tenebrarum aperiantur!  

Jej nagły, ochrypły ryk roztoczył szerokie koło, otaczając swoimi wibrującymi ramionami całą przestrzeń tej spalonej, zapomnianej przez wszystkich bogów osady. I o ile głos ludzkiej istoty był jawnym symbolem życia, tak tym potworniejsza była myśl, że echo jej wezwania nie natknie się na ani jedno więcej żywe tchnienie. Tak martwe były domy, wypalone do gruntu, rozpadające się, ale przede wszystkim opustoszałe i zimne, bo ich mury nigdy już nie zostaną ogrzane domowym ogniskiem i czułością mieszkańców. Martwa była gleba pod ich stopami, tak poczerniała i twarda niczym trwająca od setek tysięcy lat skała widząca już na tym świecie wszystko to, co pozwoliło jej być tak nieczułą. Martwa gleba niezdolna już była wydać na świat ani jednej żywej rośliny; nie tylko z niemożności wynikającej z pożarowych zniszczeń, ale ze strachu przed nadzieją o kwiecie, który wyrośnie, a który prędzej czy później i tak zostanie zeżarty przez tę, której ta wieś została powierzona. Matka Ognia bowiem nie wybaczała i nie zapominała. Matka Ognia nigdy nie opuszczała swych dzieci, których zabiła. 

Ale oto stał się cud, na który liczyć nie mógł nikt. Pośród tych pustych murów pojawiać się zaczęły echa istot, które niegdyś chodziły po tym świecie. Nie byli to żywi ludzie, nie były to nawet ich duchy, ponieważ bogowie, tak nieprzejęci ich losem, postanowili ich zdegradować swoim niezainteresowaniem i przetrzymać na Ziemi tak długo, by nie zostało z nich nic poza echem wspomnień. Stare porzekadło mówiło, że prawdziwie martwi są tylko ci, o których nikt nie pamięta. Tych, których Morwenna wezwała, pamiętano. Wciąż żyli w pamięci swoich bliskich i tak się właśnie jej ukazali, jak zostali zapamiętani.  Łysy staruszek, który niespiesznym krokiem spacerował niedaleko ich, miał twarz opaloną i pomarszczoną, lecz sylwetka jego była prosta i wyprostowana, a oczy bystre i czujne. I nawet jeśli jego obraz przed śmiercią nie miał z tym zbyt wiele wspólnego, tak jego rodzina zapamiętała go jako dumną głowę rodziny. Mały, może siedmioletni chłopiec biegał to tu, to tam, co jakiś czas dotykając małą dłonią kolorowej czapeczki ze śmigiełkiem, jakby w obawie, że zgubi swój najcenniejszy skarb. Zapewne właśnie ta czapeczka była dla malucha tak charakterystyczna, że to w niej pojawił się między światami. To życie po życiu, tak spokojne, zdawało się toczyć swoim własnym niespiesznym rytmem — tak jakby nikt tu nie zdawał sobie sprawy, że był martwy. 

Albo wprost przeciwnie — wszyscy o tym wiedzieli i cieszyli się, że wreszcie znaleźli ten mityczny wieczny spokój. Ale tym właśnie miał być ten mały zakątek — oazą dla tych, dla których nie było miejsca ani wśród żywych, ani wśród martwych. Tidamu patrzył na tę sielankę z uwielbieniem w oczach — wszak właśnie na tym mu zależało, aby każda zbłąkana owieczka znalazła swe pastwisko. A na czym zależało Morwennie?  

Z jej gardła wyrwał się mimowolny, chrypliwy, złośliwy i wyjątkowo nieprzyjemnie brzmiący śmiech. Mimowolny, poza kontrolą, choć jednocześnie zgodny z jej duszą. 

Zgodny, niezgodny. 

Czuła na sobie spojrzenie Tidamu, ale je zignorowała. Tak jak on zaraz zignorował ten dziwny napad niewesołej wesołości.  

— Przelicz wszystkie dusze — zarządziła — spisz je i pilnuj. Ja za kilka godzin wyruszę na kolejne łowy, niech więc do świtu lista będzie gotowa, będzie trzeba ją potem uzupełnić o nowe nazwiska. Delikatnie zainteresuj się opatem… 

Zabij! 

— …zabij go — dodała, choć w jej głosie zabrzmiała nutka wątpliwości — jeśli to będzie konieczne. Albo mnie poproś, jeśli sam nie dasz rady. Choć jeśli coś wygadał, to już mleko się rozlało. Ja rozpytam ostrożnie wśród innych nekromantów, czy stan ich wiedzy się jakoś zmienił.  

Udawanie słowiańskiej wiedźmy nieudolnie bawiącej się przywoływaniem zmarłych przychodziło jej bardzo łatwo, więc nie przejmowała się tym, że mogła ściągnąć na siebie jakiekolwiek podejrzenia. Tym bardziej, że jej własne środowisko już od dawna nie traktowało jej zbyt poważnie — co obecnie Morwenna uznawała za ogromną zaletę sytuacji.  

Zwłaszcza że cel, który sobie obrała, był nie tylko wielce ryzykowny, ale wręcz krzykliwy. I to tak głośno krzykliwy, że mogli ją usłyszeć wszyscy nekromanci świata — i nie tylko. A na to nie mogła sobie pozwolić. 

— Wiesz, Tidamu — odezwała się wreszcie, przechadzając się między zgliszczami — że kiedyś mieszkał tu nekromanta? Już nie żyje z tego, co mi wiadomo, ale pozostawił za sobą całkiem sporo ciekawej wiedzy. Miał zatargi z demonami — zauważyła z wybrzmiewającym w głosie udawanym zaciekawieniem. — Głupiec — syknęła, tym razem z prawdziwą złością. — Na nie trzeba uważać. Na pewno nam nie pomogą, bo są zbyt szlachetne. Więc ich nie potrzebujemy. Przyda się nam ktoś inny.  

Morwenna maszerowała niestarzenie w stronę lasu, który otaczał tę małą, marną wieś. Sowy hukały, owady, coraz śmielej wierzące w narodziny wiosny, brzęczały gdzieś w jeszcze nagich krzakach. Klucząc między drzewami, doskonale wiedziała, czego szukała. Tidamu również to wiedział, choć nigdy nie było do końca wiadomo, co tym razem znajdzie. Ona też tego nie wiedziała i zamierzała się dowiedzieć. 

Na środku bardzo niewielkiej górki stało drzewo, które natychmiast wyróżniało się pośród innych. Jego kora była twarda, szorstka i popękana, przypominając zrogowaciałą skórę starca. Pień był ogromny na tyle, że nawet trzech dorosłych mężczyzn nie byłoby w stanie całego go objąć. Gałęzie miało długie, rozłożyste i ociężałe, jak gdyby pod wpływem wszystkich dziesiątek lat, które nosił na swych drzewnych barkach. Gdzieś w środku tego gąszczu siedziała sowa, połyskując czujnie swymi żółtawymi oczętami. Lśniły nienaturalnym blaskiem pośród nocy, kusząc niczym drapieżnik zwabiający do pułapki swoją ofiarę.  

Ale Morwrenna nie była ofiarą. Była drapieżnikiem, dlatego śmiało podeszła do drzewa, kucnęła przy jego zapadających się w ziemi korzeniach, po czym wymruczała cicho: 

Revelentur oblita

Zaklęcie nie zadziałało; Morwenna zrozumiała, że musi być bardziej precyzyjna. Spróbowała więc inaczej. 

Emergat quod oblivione tectum est

Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku, ale otarła ją pospiesznie, obserwując działanie zaklęcia. Efekt był widoczny niemal od razu, bo pod niewielką warstwą świeżej ziemi wystawał grzbiet starej, grubej księgi obitej w skóry zwierząt. Otrzepując z niej resztki ziemi, pewnym ruchem otworzyła księgę na jakiejkolwiek stronie, aby zaraz zacząć wertować w poszukiwaniu tej właściwej... 

— Ah! 

Syknęła z bólu, kiedy na jej palcu pojawiło się dość głębokie skaleczenie. Nie wiedziała, o co się zraniła, ale podejrzewała, że o nic materialnego. Duchy były wyjątkowo złośliwe, a ona, jako nekromantka, wiedziała to najlepiej ze wszystkich. Uznała więc to zranienie za ostrzeżenie, zwłaszcza że zaraz nastało kolejne. Następna łza popłynęła po policzku, choć z drugiego oka. Ta jednak była inna: cieplejsza i gęstsza. Morwenna dotknęła jej delikatnie palcem, który następne przyłożyła blisko oczu. Uśmiechnęła się gorzko. Krew. Oczywiście, że krew. 

Wszak krew to najlepsza waluta. 

— Mam być gotowa — rzekła w eter. Tidamu w ciszy obserwował cały ten dziwaczny spektakl. — Rozumiem, nie martw się. 

Kartkując księgę, wreszcie trafiła na właściwą stronę. Pierwsza była zatytułowana “Maledictum sacramentum penetrandae umbrae” i dotyczyła przebiegu rytuału, nad którym Morwenna pracowała. Druga strona zawierała wszystkie potrzebne składniki, z czego nekromantka zebrała już znaczną część. Miała już Cierń Acheronu, Ebonitowe Zwierciadło Xy’thara i Sznur spleciony z włosów monarchów zamordowanych przez własny lud. Potrzebowała jeszcze Prochu z kości pierwszego zdrajcy oraz Czarnej Rosy. Z tym pierwszym sobie poradzi, to zwykły artefakt, ale drugie... 

— Będziemy potrzebowali wsparcia — oznajmiła sucho, tym razem zwracając się do Tidamu. — Wyprawa po ostatni składnik wymaga wejścia w pewne miejsce, trudno dostępne nawet mnie. 

Morwenna z nieukrywaną trwogą spojrzała na słowo “Barathrum”. 

Otchłań. 

— Zrób to dla mnie — poprosiła, choć nie starczyło jej już siły na uprzejmy, słodki ton — i dowiedz się wszystkiego o Istotach Koszmaru. Musimy się z nimi skontaktować i przekonać do pomocy. To one teraz zamieszkują Barathrum, i to od niedawna, wygnane tam za karę. Najpewniej będą oczekiwali od nas pomocy w wydostaniu się. Pomożemy im — oznajmiła — ale negocjować musimy ostrożnie. To potwory wyjątkowo okrutne i podstępne. Dowiedz się wszystkiego. Musimy jak najszybciej zrealizować rytuał i uwolnić pozostałe dusze. Dobrze wiesz, Tidamu — odwróciła się do niego, układając dłonie na obu jego ramionach i patrząc z troską w oczy — jak ważne jest, by im wszystkim pomóc. By uwolnić je z niewoli tych monstrów, bluźnierczo nazywających się bogami! Bóg jest tylko jeden, Tidamu — rzekła twardo i wymownie — a my nie pozwolimy kalać jego imienia. Istoty Koszmaru nam pomogą. Ty Tidamu, nam pomożesz.  

Odsunąwszy się o krok, popatrzyła na swojego przyjaciela ze śmiałością i wyższością, którą zamierzała się podzielić właśnie z Tidamu. Niech i on poczuje tę moc, tę wiarę, która zaprowadzi ich do celu. 

Która zaprowadzi ich do ich własnego zbawienia.  

Rozdział 796

Tidamu - Daniel McKenzie

Głęboko w splątanych ramionach lasu, tam, gdzie nawet wiatr niechętnie zapuszcza swe palce, ukryte było spopielone miasteczko - zaklęta kryjówka dla tych, których czas zatrzymał się na krawędzi światów. Ścieżki do niego były jedynie wspomnieniem, śladami w błocie, które dawno zasnęło pod kołdrą mchu. Drzewa wokół były strażnikami, a ich powyginane konary splatały się w ciemne sklepienie, przez które światło dnia przebijało się niechętnie.  Każdy krok pośród tych korzeni był, jak stąpanie po martwym ciele ziemi, a każda gałąź, która łamała się pod stopą, zdawała się się być szeptem. Ruiny domów, pochylone pod ciężarem czasu, nosiły blizny pożaru, który strawił nie tylko drewno i kamień, ale i ludzkie losy. Ściany, które pozostały, były niczym poczerniałe kartki książki, z której wyrwano najważniejsze strony. Okna puste, jak oczy, które dawno utraciły blask i wpatrują się w nicość. Między nimi snują się dusze - ciche, bezkresne cienie. Niewidzialne nici wiążą je do tego miejsca, jakby każdy kamień i każda spopielona belka miały w sobie odłamek ich historii. Niosą na sobie pył nieprzeżytych lat, a ich westchnienia unoszą popiół, który nigdy nie opadł. Gdy mgła wpełza między ruiny, słuchać cichą kołysankę - to może wiatr gra na szczątkach dachów, a może to one, dusze zaginione, nucą pieśń o powrocie. O świetle, które nigdy po nich nie przyszło. To miejsce jest jak zagubiona karta w opowieści świata - kryjówka dla tego, co niedopowiedziane, co zaginęło w pół kroku, w pół oddechu. Jest przystanią, w której nie ma ukojenia i drogą, która nigdzie nie prowadzi.

Wśród zgliszczy i panującego wszędzie nieporządku, stał niewielki domek, który jako jedyny ocalał i nie został strawiony przez ogień. Z pewnością pamiętał lepsze czasy, ale gdyby ktoś bardzo chciał się w tym miejscu ukryć i nie przeszkadzałby mu smród spalenizny, to byłaby to kryjówka idealna. W środku panował względny ład, choć bardzo pedantyczna osoba mogłaby czuć się tu niekomfortowo. Na szczęście duchowny nie należał do osób przesadnie dbających o porządek, dlatego sterty książek i inne alchemiczne przybory porozstawiane na stole nie zakłócały jego spokoju i nie godziły w estetykę tego miejsca.

- Słyszałem, że ktoś wypytywał o mnie Opata. Stary nic nie wie, ale myślisz że powinniśmy się martwić? Miałem nadzieję, że będziemy mięli więcej czasu na przygotowanie wszystkiego – odezwał się, spoglądając na towarzyszącą mu kobietę, która postukiwała kościanym kosturem, spod którego sypały się iskry wprost na palenisko w kominku. Nie odpowiedziała mu od razu, długo milczała. Tak długo, że mężczyzna uznał iż nie usłyszała jego pytania. Sięgnął powoli w stronę stołu i podniósł wysłużoną filiżankę, której brzegi były lekko wyszczerbione i należało pić z niej bardzo ostrożnie żeby się nie pokaleczyć. Herbata była już prawie zimna. Skrzywił się.

- Gdyby nie to, że działamy w słusznej sprawie, to zacząłbym narzekać. Warunki są polowe, ale wierzę, że to tylko chwilowe. – zamyślił się i wystarczyła chwila nieuwagi. Syknął cicho, gdy warga dotknęła ostrego brzegu, a chwilę później poczuł w ustach metaliczny smak krwi. Wstał od stołu i podszedł szybko do okna żeby ukryć grymas bólu, który zdobił teraz jego twarz. Czy miał jakiekolwiek wątpliwości? Nie, nigdy. 

W mroku nocy, gdy cisza kładzie się na ramionach świata, on stoi na granicy światła i cienia. Oczy jego, jak dwa węgle tlące się żarem wiary, przenikają otchłań – tam, gdzie dusze błądzą, jak ćmy wokół płomienia. Jego serce bije rytmem modlitwy, a każdy szept to most przerzucony nad przepaścią zwątpienia. Każda dusza, którą ujrzy wśród splątanych ścieżek, jest dla niego iskrą, która może zapłonąć światłem. Widzi w nich zagubione dzieci, których dłonie wyciągają się ku niebu lecz chmury są zbyt gęste, by dostrzec choć cień raju. On pragnie być tym, który rozedrze obłoki, który poprowadzi ich ku brzaskowi. Jego wiara - nie skała lecz rzeka. Płynie przez wszystkie doliny cierpienia, rozbija się o głazy niewiary, ale nigdy nie ustaje. Szlachetność jego intencji jest, jak blask księżyca – delikatna, a jednak zdolna rozświetlić mrok. W tym blasku kryje się coś dzikiego, nuta szaleństwa, jakby w jego sercu płonął ogień, którego nie sposób ugasić. Czasem czuje, jakby nie szedł po ziemi, lecz po linie nad otchłanią. Każdy krok to ryzyko, każda decyzja jak szelest skrzydeł motyla, mogąca wywołać burzę. Ale nie zna strachu. Jeśli przyjdzie mu stanąć samemu naprzeciw światu, stanie z rozpostartymi ramionami, jakby chciał objąć całą ludzkość.

- Choćbym miał spłonąć, niech moje popioły będą prochem pod stopami zbawionych. - i z tym ogniem w duszy, wyrusza niczym prorok własnych snów, rycerz wiary, którego szaleństwo jest tylko odwrotną stroną nadziei. Zdaje sobie sprawę, że jego działania nie będą podobały się wszystkim i wielu będzie chciało go powstrzymać. Dla niego liczył się tylko cel, tylko kierunek, który obrał i to, że dzięki niemu tak wiele dusz zazna spokoju.

- Jesteś pewna, że nikt tu nie wejdzie? Nie chce niepokoić niepotrzebnie dusz. I tak już ledwo się trzymają. To ma być ich miejsce spokoju żeby więcej żaden fałszywy bóg nie rościł sobie do nich praw. Nie pozwolę na to, by toczyć grę o władzę ich kosztem– otarł kącik ust, starając się by ten gest był na tyle dyskretny, aby kobieta tego nie zauważyła. Nie chciał wyjść przed nią na głupca, który nie potrafi uniknąć skaleczenia. W jej towarzystwie był dla siebie bardzo krytyczny i było tak od zawsze. Wzbudzała w nim skrajne emocje i nie raz przyprawiała go o ból głowy, ale Daniel miał do niej słabość. Ta kobieta zawsze wiedziała, jak go podejść i za który sznurek pociągnąć, aby robił to, co chciała. Nie przeszkadzało mu to,  bo zawsze działali wspólnie i ich cele się pokrywały. Jeśli dzięki Morwennie mógł ochronić dusze, to będzie grał według jej zasad. 

- Panie, co tron swój masz ponad przepaściami. Usłysz mnie, gdy wołam z głębokości nocy. Gdy dusza drży jak liść na wietrze, a serce z ciężaru win się nie wznosi. Ojcze, zmiłuj się nad pyłem, którym jestem. Zdejmij jarzmo grzechów, co mnie przygniata. Wyciągnij dłoń z niebiańskiego światła. Niech Twoje miłosierdzie mnie ogarnia. Błądzę po ścieżkach splątanych lękiem. Upadam w cienie własnych słabości. Bez Ciebie, Panie, każdy krok boli, a każda myśl rani, każda chwila trwoży. Niech Twój głos, cichy jak szept poranka, przeniknie mury mojego zwątpienia. Wlej w me serce spokój jak rzeki nurt, co omywa brzegi cierpiącej ziemi. Proszę Cię, Panie, o łaskę zbawienia, a Twoja krew niech obmyje moją duszę. Przygarnij mnie, choć jestem marnym sługą i w mroku wskaż mi płomień Twojej prawdy. Niech moje oczy spoczną na Tobie. Gdy sił zabraknie, Ty bądź podporą. Boże miłosierny, Ojcze pełen chwały. Zmiłuj się nade mną, błagam Cię pokornie. – szeptał słowa modlitwy, opuszczając nieco głowę i zamykając oczy. Rozmawiał z Bogiem w ten sposób i wierzył, że ten mu odpowiada i kieruje go na właściwą drogę. Wiedział, że jego towarzyszka nie jest równie wierząca jak on i starał się nie narzucać jej swojej wiary. Pomagała mu, a to oznaczało tylko tyle, że jego misja jest słuszna. Wiedziała to nawet Nekromantka, bo mimo tego iż nie wierzyła w nic poza własną mocą, dostrzegła w jego celu swój własny. 

Morwenna spojrzała na duchownego i westchnęła głośno, słysząc mamrotaną pod nosem modlitwę. Nie lubiła tego i mimo, że zawsze słyszała jak to robił, udawała, że jest inaczej. Ścisnęła mocniej swój kostur i zacisnęła usta, mając nadzieję, że Daniel za chwilę skończy. Mięli wiele spraw do omówienia, a jego pogawędki ze Stwórcą były teraz zbędne. 

- Kilka dusz zniknęło mi z oczu. Wiesz, gdzie mogły się zaszyć? Przecież nie wyjdą poza granice miasta. Dziwne. Może jestem za bardzo przewrażliwiony? - zapytał, spoglądając na przyjaciółkę wyczekująco. Był ciekaw jej opini. Za każdym razem, gdy na nią patrzył miał wrażenie, że odkrywa w niej coś nowego. Znali się od dawna, a ona nadal była dla niego tajemnicą. 

Na pierwszy rzut oka jej sylwetka zdawała się być cieniem, postacią wyrwaną z granicy snu i jawy. Szczupła i wysoka, miała w sobie coś z ascetycznej elegancji, jakby sama natura odjęła jej zbędne nadmiary, pozostawiając tylko esencję istnienia.
Jej skóra była blada, niemal przezroczysta, jak pergamin, przez który prześwitywały delikatne linie żył. Na tym bladym płótnie snuły się niebieskie runiczne tatuaże, misternie splecione wzory, które zdawały się pulsować własnym, chłodnym blaskiem. Runy wiły się od smukłych dłoni, przez przedramiona, barki, aż po łabędzią szyję, gdzie delikatne linie znikały pod wysokim kołnierzem ciemnej szaty.

Szata była prosta, ale pełna detali – ciemnoszara, uszyta z materiału przypominającego cienki dym, przeszywana srebrną nicią, której wzory odbijały światło jak zroszona pajęczyna o świcie. Tkanina opływała jej ciało, skrywając, a jednocześnie podkreślając ruchy – płynne, niemal taneczne, jakby każdy krok był częścią rytuału.

Najbardziej jednak przykuwały wzrok jej włosy – długie, ognistorude, splecione w skomplikowany warkocz, który niczym rzeka lawy opadał na jej plecy. Wplecione w niego były drobne, kościane paciorki i srebrne nitki, które przy każdym ruchu cicho pobrzękiwały. Jej oczy miały kolor przygaszonej miedzi, ale gdy spoglądała spod rzęs, w ich głębi tlił się błękit, odbicie run na jej skórze. Spojrzenie było przenikliwe, niepokojące – jakby widziała nie tylko to, co jest, ale i to, co mogło być, i to, co dawno minęło.

W dłoni trzymała kostur, długi i misternie rzeźbiony z kości. Białe jak śnieg, wygładzone przez czas elementy układały się w spiralny kształt, który kończył się czaszką drobnego stworzenia. W oczodołach czaszki jarzyły się błękitne ogniki, ledwo widoczne w świetle dnia, ale błyszczące jak gwiazdy w mroku. Poruszała się z cichą pewnością – jak ktoś, kto widział śmierć z bliska i już się jej nie boi. Była pomostem między światem żywych, a cienistą krainą zmarłych. Każdy, kto spojrzał na nią dłużej, czuł chłodny powiew zza zasłony rzeczywistości.

Daniel był jej zupełnym przeciwieństwem, mimo to dawno temu połączyła ich przyjaźń i trwała po dziś dzień. Oboje wiedzieli o swoich wadach, ale dostrzegali przede wszystkim swoje zalety, które w takich chwilach jak ta, były niezbędnym elementem do odniesienia sukcesu i powodzenia ich misji. 

ROZDZIAŁ 795

LEONARD

— Hm. Cike. 

 Leonard bardzo wyraźnie widział, jak brzmienie tego słowa wpływa na Seraphinę, ale nic sobie z tego nie robił. I bynajmniej nie czynił tego po to, aby dopiec swojej towarzyszce, lecz aby ją przygotować. Przygotować na to, że to słowo oraz wszystko, co z nim związane, będzie w ich rozmowie jeszcze kilkukrotnie padać. 

— To zgniły świat przeżarty przez śmiertelników — kontynuował zamyślonym tonem, choć wyraz jego twarzy pozostawał obojętny, a wręcz nieco znudzony. — Dlatego rzadko się zdarza, by nadprzyrodzeni zawłaszczyli sobie choć mały kawałek świata i wsiąkli w niego tak mocno, by tworzyć z ludzi cike. Niewielu ich w życiu spotkałem — stwierdził z lekkim wzruszeniem ramion — ale łączyła ich jedna rzecz: to zniewolenie, jakie na nich nałożono, bardzo silnie wpłynęło na ich psychikę i rzuciło się cieniem na charakterze. Żyjący cike to ludzie śmieszni, byle jacy i tak w zasadzie nie żyjący, tylko egzytujący: bo i tak nic z tego życia nie mają. Nie dlatego, że im tego zabroniono, tylko dlatego, że nie chcą po to sięgać. Boją się, nie mają siły albo ochoty, powód jest obojętny. Ale cike to jednostki wyjątkowo żałosne — wypluł te słowa z prawdziwym obrzydzeniem — i niegodne życia. 

Po tych słowach uśmiechnął się do Seraphiny wyjątkowo szeroko i radośnie. A że Leonard nigdy się tak nie uśmiechał, od razu można było wyczuć, że był to gest tak samo wesoły, jak i nieszczery.  

— Ty nie jesteś jak oni — zawyrokował. — I nie traktuj tego jak komplement. Stałaś się łowcą, zrobiłaś się zawzięta i byłaś w stanie zabić Wysłannika — znowu znacząco ukłuł się palcem w swoją pierś. — Tak cike nie powstępują. Więc z tobą jest więcej nie tak niż tak.  

W jednym łowczyni się jednak nie myliła i teraz, taka potargana i z miną jak zbity pies, prezentowała sobą idealny obraz cike. Widok ten wzbudzał nawet odrobinę pogardy, ale na szczęście tylko odrobinę. Svik pokiwał z politowaniem głową, zastanawiając się, w które tony najlepiej uderzyć. 

— Teraz sama się zachowujesz jak cike. Mówisz, że cię złamano, bo sama sobie na to pozwalasz i sobie to wmawiasz. Choć z tą otwartą furtką to ma sens — przyznał. — To cwane zagranie, naprawdę niegłupie. A ty się jak ten motyl dałaś w sieć pająka załapać — burknął z dezaprobatą. — W tym jednym mogłaś tego swojego sztywnego kumpla posłuchać: trza było się z uczuciowością nie wychylać. Ale teraz to już rozlane mleko. 

Po tej jakże miłej pogawędce, jaką właśnie prowadzili, Leonard dostał lepa w twarz, gdy Seraphina oznajmiła mu, że nie popiera jego genialnego pomysłu. I to nawet nie było samouwielbienie, które od czasu do czasu się w nim odzywało. To był zupełny fakt: ten pomysł był genialny. Rozwiązywał problemy każdej ze stron i na końcu zostawiał wszystkich usatysfakcjonowanych. Leonard zaczynał podejrzewać, że Seraphina po prostu wykręcała się swoim zniewoleniem, a tak naprawdę nie chciała mu pomóc, bo nie.  

Czując, jak z bezradności opadają mu ramiona, Leonard pokiwał gwałtownie głową. 

— Przecież tu nie chodzi o to, by ktoś o tobie decydował, tylko WPROST PRZECIWNIE — tłumaczył dobitnie. — Obecnie to Dis Patre o tobie decyduje, a każde z nas chce się temu przeciwstawić. Gdzie tu, twoim zdaniem, są jakieś sprzeczne interesy? Zabrali ci tylko uczucia, czy kawałek mózgu też? 

Leonard był szczerze zadziwiony, że Seraphina w żaden sposób nie doceniała błyskotliwości jego pomysłu. I nawet nie starał się tego oburzenia ukryć, przez co mógł z boku wyglądać dość komicznie. 

Choć gdyby Svik usłyszał gdzieś z boku śmiech, natychmiast skręciłby owemu śmieszkowi kark. 

Jak na znak, Leonard przechylił gwałtownie głowę na boki: najpierw na lewo, potem na prawo. Rozległ się przyjemny, odprężający dźwięk strzelających kości, co kapłan przyjął z zadowolonym uśmiechem. Ten jednak zaraz zrzedł, gdy Seraphina postanowiła się odwdzięczyć pięknym za nadobne i sama wyskoczyła z własnym błyskotliwym pomysłem. 

A ten był tak błyskotliwy, że aż raził w oczy.  

— Ten dzieciak — upewniał się — ma być twoim panem? Pierdolony farciarz! — wykrzyknął nagle z niedowierzającym śmiechem. — Ten młody ma więcej szczęścia niż rozumu, no słowo daję! Ale dobra — Leonard momentalnie spoważniał, patrząc srogo na Seraphinę. — Nawet jeśli serio tego chcesz, to wiesz co? Okej, pomogę ci. I nie zgadniesz, no po prostu nie zgadniesz!, co jest do tego potrzebne! No, dawaj, łowczyni. Masz trzy szanse. Strzelaj. 

Dał jej może pól sekundy na zastanowienie się, po czym odpowiedział: 

Dusze. Kto by pomyślał, nie? Zrozum, moja miła pani łowczyni, że w tym magicznym światku dusze to główne paliwo, one napędzają praktycznie wszystko. A ty myślisz że czemu się tylu Nekromantów porodziło? I czemu Kosiarze się po łokcie urabiali, żeby jak najszybciej pozbierać te zaległe dusze, choć i tak zjebali? Bo to tak, jakby ktoś z wieżowca porozrzucał tysiące studolarówek: każdy się rzuci, żeby wyrwać jak najwięcej.   

Mógłby zacząć teraz przemowę o tym, że taki rytuał i tak wcale nie byłby taki prosty, ponieważ jej „właścicielem” powinna być istota od niej silniejsza. W poprzednim stanie rzeczy miałoby to sens, bo Seraphina, choć dość magiczna, była jednak człowiekiem, a Petre wampirem, więc tu rachunek był prosty. Ale teraz swoją wysłannikowatością przebijała jakiegoś byle krwiopijcę na głowę, co tworzyło dość niewygodny dla zaklęcia dysonans. Ale tym zajęliby się dopiero gdyby Leonard zgodził się na ten pomysł. A chwilowo nie miał takiego zamiaru. 

— Ja nie potrzebuję się widzieć ze swoim Panem — odpowiedział, śmiejąc się przy tym z jej naiwności — żeby go błagać o przebaczenie! Jestem pokornym sługą i wiem, że czeka mnie kara. Ale zrozum wreszcie, że to nie ma żadnego znaczenia. Batara Kala prędzej czy później i tak wróci. Jedyna różnica jest taka, że albo jako twój sojusznik, albo jako wróg.  

Popatrzył bez większych emocji na plującą krwią Seraphinę, mając nadzieję, że nie zabrudzi mu płaszcza, po czym spojrzał z pretensją w ciemne niebo. 

—  Skurwysynek serio lubi się nad tobą znęcać. Petre się nie przejmuj — machnął obojętnie ręką. — To mały bezkręgowiec, wystarczy lekko go naciągnąć w odpowiednią stronę, a zagrasz jak mu zatańczy. Czy jakoś tak. Jak ty się boisz, ja się mogę nim zająć — mruknął ze wzruszeniem ramion. — Oczywiście mnie nienawidzi, ale nie robi to na mnie większego wrażenia. 

Obawianie się tego dzieciaka to jak strach przed biedronkami.  

— Zrobimy więc tak: na razie dalej tropmy tego Tidamu, bo dusze tak czy inaczej są nam potrzebne. Zwłaszcza że mamy już dwa nazwiska, to sporo. Nie mów swojemu sztywnemu kumplowi, że mamy tu jakieś konszachty, bo nie sądzę, by zrozumiał i pewnie tylko problemów narobi. Dobrze byłoby tego Petre tu przy sobie trzymać... — dumał na głos — choć pewnie będzie jak kula u nogi. Ja pomyślę nad innym, bezdusznym sposobem, ale nie rób sobie nadziei. Jeszcze raz ci radzę: przemyśl moją propozycję. Nasze interesy prędzej czy później i tak się skrzyżują. 

Skrzyżowały się już w momencie, w którym łowczyni poprosiła go o pomoc, ale tego na razie wolał nie mówić na głos. Wolał, by Seraphina przyzwyczaiła się do myśli, że byli wspólnikami, a w parze bogów to Dis Patre był tym złym.  

A przecież dobro podobno zawsze pokonywało zło. I do tego Leonard zamierzał doprowadzić. 

Rozdział 794

Wysłannik II

Nie musiała długo zastanawiać się nad odpowiedzią, choć wypowiedzenie tego na głos sprawiało jej ból. Jeśli istniała jakakolwiek szansa na to, że Leonard jej pomoże, to właśnie uleciała w siną dal. Jego warunki były do nie zaakceptowania i choćby chciała to zrobić, fizycznie było to dla niej niemożliwe. Nie mogła też przyczynić się do wypuszczenia Batara Kala, tego który sprawił tak wiele bólu rodzinie Dumitrescu i wielu innym osobom. Nie potrafiła postawić swoich potrzeb wyżej niż potrzeby innych, więc nigdy nie będzie w stanie zachować się egoistycznie. Taka była jej natura i dlatego właśnie Seraphina nigdy nie odmówiłaby Svikowi pomocy, nawet jeśli nic nie czułaby do Petre. Nagle ta myśl uderzyła ją tak mocno, że musiała zacisnąć dłonie na brzegach ławki i ścisnęła je tak mocno, że zmurszałe drewno popękało.

- On to zrobił specjalnie. Wybrał mnie dlaczego, że jestem cike. Wiedział, że i tak nie odmówię, bo nie mogę. To leży w naszej naturze, bo jesteśmy stworzeni, by służyć. Gdy odchodzi jeden pan, pojawia się inny. Walka z tym jest fizycznie bolesna i wielu godzi się ze swoim losem. Ja walczyłam cały czas aż w końcu mnie złamał. Teraz nie mogę zrobić nic przeciw Dis Patre. Myślę, że on to wszystko zaplanował. Specjalnie zostawił mi lekko otwartą furtkę żeby emocje w końcu wzięły górę i żebym mu się poddała. – spojrzała na Leonarda siedzącego obok niej i próbowała odczytać z jego twarzy cokolwiek, co potwierdziłoby jej przypuszczenia. Było oczywiste, że kapłan przyzna jej rację choćby dlatego, że nie lubił Dis Patre, co podkreślał niemal w każdym wypowiadanym zdaniu.

Złość płonęła w jej wnętrzu, jak żar głęboko ukrytego wulkanu - dotąd stłumiona, ale coraz bliższa erupcji. Rozżalenie spływało po duszy jak gęsta, czarna smoła, lepiąc myśli i dławiąc serce. Była pionkiem w grze, której zasad nie znała, sługą w świecie, gdzie nie chciała istnieć.

Dis Patre splótł jej los wokół swoich palców, jak złoty łańcuch, piękny, lecz nieubłagany. Stała się narzędziem jego woli, echem jego rozkazów, ale nie - nigdy nie była jego. Nie całkowicie. W głębi siebie nosiła coś, czego nie potrafił zdusić: pragnienie wolności, pragnienie bycia sobą.

Zerwanie kajdan oznaczało bunt przeciwko istocie potężniejszej niż sam los. Oznaczało walkę z cieniem, który był wszędzie i nigdzie, ze światem, który znał jej imię, ale nie jej ból. Wiedziała, że cena będzie wysoka. Może zapłaci ją krwią, może duszą, może samym istnieniem. Jeśli miała spłonąć, niech stanie się ogniem, który pochłonie jego imperium. Jeśli miała upaść, niech będzie to upadek, który poruszy fundamenty podziemnego królestwa. Jeśli miała umrzeć, niech to będzie śmierć wolnej istoty, nie służki.

Pierwszy krok był najtrudniejszy. Uwolnić serce od strachu. Zamienić żal w gniew. Zamienić gniew w siłę. Zamienić siłę w działanie. Dis Patre nie spodziewał się, że jego własny cień może mu się wymknąć. Seraphina nie chciała być Wysłannikiem, chciała być Motylkiem.

- Nie pomogę ci uwolnić Batara Kala. To nie wchodzi w grę, Leonardzie. Nie chcę już, by ktokolwiek decydował o moim losie. – oznajmiła cicho, wzdychając przy tym niemal bezgłośnie. W głowie już powoli kiełkował jej pewien plan, ale był nie mniej szalony niż to, co wymyślił Svik.

W mroku katakumb jej własnych myśli, gdzie wieczne cienie tańczą na wilgotnych ścianach, rodzi się plan, którego echa wkrótce wstrząsną podziemnym królestwem. Władza Dis Patre jest bezdyskusyjna, jego spojrzenie spopiela, a jego śmiech dźwięczy w czaszkach zapomnianych przez świat dusz.

Seraphina nie składa rąk do modlitwy, nie błaga, nie płacze. Ona wie, że tyrana nie obala się siłą, lecz szeptem, trucizną wsączoną w samą istotę jego panowania. Szeptem będzie składać kamienie na ołtarzu pozornej uległości. Układać zaklęcia w niewinnym tańcu świec, przesączać kłamstwa w światło, które igra na jego skroniach. Jest jak rzeka pod lodem – spokojna, cicha, a jednak rwąca ku wolności. Nocą, gdy duchy skamieniałych królestw oddychają ciężko w ciszy, ona bedzie karmić jego ego swoją iluzją. Bedzie rozpalać władcę żądzą nieśmiertelnej chwały, odsuwać jego myśli od ciasnych korytarzy, w których zniewolił jej duszę. Każde jej słowo będzie kluczem. Nie wzniesie broni, nie będzie krzyczeć, nie uderzy lecz powoli wyssie z jego rządów krew i rozpląta sznury jego wszechmocy, aż sam Dis Patre stanie się cieniem własnego majestatu.

A wtedy, gdy cień wreszcie się zachwieje, ona odejdzie – nie w pośpiechu, nie w strachu. Po prostu zniknie w gęstniejącym mroku, pozostawiając po sobie pustkę, której nawet bóg nie będzie potrafił wypełnić. Pokona go i zerwie kajdany już na zawsze.

- Znajdziesz sposób żeby Petre stał się moim nowym panem tak żeby Dis Patre się nie zorientował. Petre się nie zgodzi, a jeśli zrobi to wbrew sobie, to też nie zadziałał, więc trzeba go podejść. W zamian załatwię ci widzenie z Batara Kala żebyś mógł błagać go o łaskę dla siebie i to moja ostateczna propozycja. Jeśli ci to nie odpowiada, zapomnijmy, że ta rozmowa miała miejsce. 

Nie mogła sprzeciwić się woli swojego pana, więc gdy będzie nim Petre i nakaże jej odnaleźć swoje emocje, to nie będzie mogła tego nie zrobić. Nie wiedziała, czy ten plan się powiedzie, nie miała żadnej pewności. Nie wiedziała też, czy sam Petre jej nie znienawidzi, bo przecież właśnie spiskuje z Leonardem Svikiem. A może klecha ją wykiwa, a ona skończy na dnie otchłani? 

Seraphina pochyliła się do przodu i opierając pierś na kolanach splunęła krwią. 

- Spiesz się, bo moja decyzja nie przeszła bez echa - wymamrotała, zaciskając usta z bólu. Pierwszy etap sprzeciwu był zawsze najprzyjemniejszy, później jest tylko gorzej. 

ROZDZIAŁ 793

LEONARD

Niesamowicie ciekawie słuchało się wszystkiego, co łowczyni miała do powodzenia — zwłaszcza w akompaniamencie tej niepewności, skołowania i bezbronności, jakimi teraz emanowała. Zniknęła buńczuczna pewność siebie, hardo zadarty w górę nosek i przeświadczenie o swojej niezłomności. I z jednej strony Leonardowi bardzo przyjemnie się na to patrzyło, ale z drugiej, dawało to wrażenie bardzo ładnego obrazka, któremu, mimo swej niewątpliwej pięknoty, czego brakowało.

A jego nowym zadaniem pobocznym, jakże niespodziewanie, było odnalezienie tego brakującego elementu.

— Oczywiście, że to nie byłaś ty! — odezwał się wreszcie z rozbawieniem. — Ty przecież, droga Seraphino, nie jesteś zdolna do tak potwornych rzeczy, prawda?

Po tych słowach zmierzył ją bardzo intensywnym spojrzeniem, rzucając wyraźną aluzję do ich dość napiętych swego czasu relacji — zwłaszcza jak łowczyni postanowiła go zabić. Skutecznie.

Opowieść o tym, co się tak naprawdę wydarzyło ledwie chwilę temu była niemniej ciekawa, a Leonard wysłuchał jej bez choćby jego wtrącenia, co było do niego dość niepodobne. Nie mógł sobie jednak pozwolić na pominięcie choćby jednego szczegółu, nawet jeśli w całej relacji było ich dość niewiele.

— Wiesz, które bóstwo jest gorsze? — zagadnął po chwili ciszy, gdy Seraphina skończyła już mówić. — Moje czy twoje? Dis Patre zawsze był manipulatorem, oszustem i łajzą. Trochę jak ja — przyznał zupełnie otwarcie — a sama wiesz, jaką radość sprawia mi knucie, żeby pokrzywdzić sobie wszystkich dookoła. Dis Patre udaje kochanego, śmiesznego bożka, a w gruncie rzeczy obraca sobie wszystkich wokół palca. Myślisz że dlaczego nie pozwala wam odczuwać? Żebyście byli tępymi marionetkami. Nas Batara Kala traktuje inaczej. Może nie jak własne dzieci, którymi w istocie jesteśmy, ale trochę jak... takich, powiedzmy, partnerów biznesowych niższego stopnia. Szanuje nas, daje sporo wolnej woli, ale bezwzględnie wymaga, byśmy byli mu wierni i lojalni. I wiesz co? To działa. Bo pewnie, dałem się ponieść emocjom w sprawie Ilarie, ale co to dało? Kompletnie nic, poza tym, że jak Batara Kala się wydostanie, czeka mnie niechybna kara. Ale pokornie się jej poddam, bo ufam memu Panu, jestem mu, jak powiedziałem, wierny i lojalny. I wiem, że gdy nadejdzie czarna godzina, pomoże mi. A czy twój Pan, łowczyni — popatrzył na nią przeszywająco — pomoże ci, gdy go o to poprosisz?

Pytanie, co oczywiste, było czysto retoryczne, dlatego oboje przez moment milczeli. I zamiast wracać do tego ponurego wątku, co z pewnością jeszcze i czekało, Leonard postanowił zwrócić uwagę na coś innego.

— Wyobrażasz sobie, co byś czuła? — powtórzył. — A to ciekawe. Wyobraźnia też podszyta jest uczuciami i emocjami, więc zdolność do tego też trochę mówi. Choć oczywiście, może to być wyobraźnia w sensie rozsądku, jak to się czasami mówi, żeby mieć wyobraźnię i umieć przewidywać negatywne następstwa naszych czynów. Ale ty mówisz o uczuciach. Potrafisz sobie to wyobrazić… nieźle, nieźle. I NIE CHCIAŁAŚ, BY PRZESTAWAŁ — podkreślał bardzo emocjonalnie, mając na myśli pocałunek z Petre. — Czy może być lepszy dowód na to, że jednak coś tam w sobie masz? Zapewniam cię, moja droga, ulubiona łowczyni, że gdybyś ty albo jakakolwiek inna kobieta spróbowała pocałować tego twojego wysłannikowatego kumpla, to przyjemniej całowałoby się obszczany przez lisa kawałek drzewa — a i tak byłby jeszcze bardziej drewniany niż rzeczone drzewo. Dla niego to byłaby czynność porównywania do… no, chociażby tego szczania. Po prostu robisz co musisz i tyle, za bardzo się nad tym nie zastanawiasz. Chociaż nie, zły przykład — mruknął nagle — bo jak ci się chce mocno szczać, to wysikanie się chociaż ulgę przyniesie. No!, — zawołał, machnąwszy ręką — ale wiesz, o co mi chodzi. On by nic kompletnie  nie poczuł i ten pocałunek byłby mu całkiem obojętny. A tobie — spojrzał na nią z cwanym uśmiechem — nie był. A to już mówi bardzo, bardzo wiele.

Wzmianka o pragnieniu zabicia go sprawiła, że Leonard parsknął śmiechem. Choć tym, co mówiła dalej, znowu ją zainteresował.

— Wygląda na to — zastanawiał się na głos — że to są resztki twoich… wspomnień o uczuciach? Wiesz, że kiedyś czułaś aż taką nienawiść do mnie, ale teraz, w tej nowej wersji, nie do końca potrafisz to sobie jakoś do kupy poskładać. I zaraz od razu „skrzywdziłem” — burknął oburzony na wzmiankę o Ilarie. — Zrobiłem to, co było trzeba. A potem za to po palcach oberwałem. I potem znowu oberwę, więc nie wiem, o co ci chodzi. I nie o mnie tu mówimy — zauważył mściwie — tylko o tobie, więc trzymaj się tematu.

Leonard Svik uśmiechnął się bardzo szeroko i z ogromnym zadowoleniem, gdy Seraphina wreszcie wprost przyznała, że chce się odczepić od swojego bożka i poprosiła go o pomoc. To było dokładnie to, czego oczekiwał, choć nie spodziewał się, że dojdzie do tego tak szybko. Był przygotowany na naprawdę ciężką walkę na ringu, założył najlepsze rękawice bokserskie, uposażył się w ochronną szczękę i przybrał bojową pozę — a tymczasem nie zdążył się nawet spocić, gdy łowczyni ogłosiła kapitulację. Ale fakt, im szybciej, tym lepiej.

— Dobrze — zaczął zaskakująco łagodnie. — Najpierw wstęp. Nawiązując do bójek naszych bożków, o twoim się już nagadałem. A jaki jest mój Pan? — spytał, wpatrując się intensywnie w blondynkę. — Mój pan działa otwarcie, nie ukrywa swoich zamiarów. Co kilkadziesiąt lat musi zejść między śmiertelników, aby się pożywić, ponieważ dusze nieśmiertelnych trafiają w zaświaty znacznie, znacznie rzadziej, więc mój Pan po prostu głoduje. Organizuje jedną czy dwie rzezie, najada się i znika. I nie mów mi, że jakieś dwie rzezie to w tym świecie coś nowego — parsknął gniewnie. — Ale rzecz w tym, że mój Pan działa otwarcie, a twój włada wyłącznie manipulacją i potrzebą władzy absolutnej. No to który jest gorszy? Hę? I tak — mruknął ze wzruszeniem ramion — obaj kazali nam skrzywdzić kogoś nam bliskiego, ale widocznie to u nich rodzinne.

Svik rozejrzał się ukradkiem po otoczeniu, próbując dostrzec choćby jeden podejrzany element. Dopiero gdy upewnił się, że nikt ich nie podsłuchiwał i byli względnie bezpieczni, kapłan ponownie zwrócił swoje spojrzenie ku Seraphinie. Ale tym razem na jego twarzy nie było ani śladu kpiny.

— Teraz mnie bardzo poważnie posłuchaj — rzekł wyjątkowo jak na niego poważnym tonem, pochylając się nieco bardziej w stronę łowczyni. — Pomogę ci, a ty pomożesz mi. Bo może ci się tak nie wydawać, ale nasze interesy są ze sobą bardzo mocno powiązane. Powiem ci te rzeczy w zaufaniu i proszę, byś nie mieliła o nich ozorem. A dotyczy to przede wszystkim jednej osoby, ale po kolei. Jak myślisz — spytał po krótkiej chwili — dlaczego ja chcę znaleźć tych, co łowią dusze? Bo mi się nie podoba, że ktoś chce z siebie drugiego, czy tam trzeciego boga zrobić? No też, ale to powód na poczekanie. Przede wszystkim chodzi o coś innego, a ty nie jesteś przecież głupia i się domyślasz. Chcę uwolnić mojego Pana — oznajmił chłodno. — Te dusze mu w tym pomogą. Oczywiście, złamanie zabezpieczeń to gratka zbyt duża na takiego małego mnie, ale udostępnię opcje i narzędzia, dzięki którym mój Pan powinien sobie poradzić. Ale gdy wróci, będzie bardzo osłabiony. I wtedy albo znowu zorganizuje rzeź, i to razy kilka, albo ofiaruję mu te dusze. Bo nie oszukujmy się — mruknął pospiesznie — z tych wszystkich porwanych duszyczek wiele z nich pewnie już się do niczego nie nadaje, bo już za długo tutaj siedzą. W zaświaty trafić nie powinny, bo są spaczone, tutaj też się nie powinny błąkać. Więc albo przygarnie je jakiś pomylony nekromanta, albo wchłonie je mój Pan. Gdy się nasyci, wróci do siebie, a na Ziemię powróci za dobre kilkadziesiąt lat, a może jeszcze później. Więc czy to nie jest lepszy układ? No sama pomyśl. W tym układzie wygrywa każdy: ja, bo uwolnię swego Pana, udowadniając swoją lojalność. Ten twój koleżka Wysłannik, bo dorwiecie przecież i zneutralizujecie porywacza dusz, więc zadanie wykonane. No i... ty.

Leonard domyślał się, że najbardziej w tym wszystkim Seraphinę ciekawiły jej własne korzyści i Svik wcale się temu nie dziwił. Ale był przygotowany także na tę okoliczność.

— Gdy mój Pan wróci, z całą stanowczością będzie chciał się zemścić na bracie za to, że go uwięził — zauważył z cwanym uśmiechem. — Na mnie też — dodał gorzko — bo poniekąd w tym pomogłem... ALE — podkreślił ze złośliwym uśmieszkiem — to kolejna korzyść dla ciebie! Wracając do tematu, Batara Kala będzie potrzebował sił, aby zmierzyć się ze swoim bratem, ale to zapewnią mu dusze. Wtedy bądź pewna: te duszyczki wraz z gniewem, jakim syci się teraz mój Pan, dadzą mu zwycięstwo. Wtedy to Dis Patre na długie lata zostanie uwięziony — na tak długie, że może żadne z nas nie dożyje jego powrotu. A ty odzyskasz wolność. Szczegóły są jeszcze do dopracowania — machnął obojętnie ręką — ale przyznaj, że to wszystko by ci się opłaciło, co? Bo tego, że da się odwrócić to twoje upośledzone nieczucie, jestem niemal pewien. A Dis Patre wtedy nie będzie nam w tym przeszkadzał. Kto wie, może i Batara Kala ci w tym jakoś pomoże… przypominam — podkreślił — że to twój pierwotny Pan, a nie Dis Patre. Bo ty tak całkiem zwyczajna nie jesteś, co? Łowczyni?

A konkretniej, nie było w jej niezwykłej osobie ani jednego, maleńkiego kawałka zwyczajności.

Rozdział 792

Wysłannik II

Panika ogarnęła całe jej ciało i choć bardzo chciała, nie była w stanie nad tym zapanować. Serce łomotało w piersi, a ból trawił wnętrzności. Zgięła się w pół i powoli uspokajała oddech. Nie wiedziała, co działo się wokół niej i kto właściwie oderwał ją od Petre. W jej sercu powstała burza, jakby niebo samo rozdarło się na pół, a pomiędzy jego światłem a ciemnością tkwi niepewność, która wciąż ją dręczy. Miłość, jak nieuchwytny cień, wciąż przyciąga jej kroki w jego stronę, ale lęk przed tym, co mogłoby się stać, krępuje jej duszę. Czuje w sobie nieprzeparte przyciąganie, jakby jego imię było kluczem do czegoś zakazanego, ale wycofuje się, bo serce nie chce, by cierpiał. Ta niepewność jest jak ciężki kamień, który tkwi w jej piersi i nie pozwala oddychać. Nie wiedziała, czy to miłość, czy strach, który ją pożera. Petre się jej boi. Strach, który wkradł się w jego spojrzenie, sprawił, że jej serce pękło na kawałki, nie mogąc już znieść tej rozpaczy, tego rozdarcia, tego pustego miejsca pomiędzy nimi. Seri uważała, że zawsze coś ich różniło, zawsze coś stało na przeszkodzie, coś było między nimi i nie pozwalało, by ich ręce się spotkały. Dlaczego właśnie teraz Dumitrescu zdecydował się, by ją pocałować? Dlaczego nie zrobił tego wcześniej, kiedy jeszcze żyła i mogła na ten gest odpowiedzieć.

Kiedy doszła do siebie i usłyszała głos Leonarda, pożałowała że nie jest jeszcze zamroczona. Nie mogła znieść jego obecności, bo drażniło ją to, że klecha miał rację. Miał cholerną rację. Czy Batara Kala rzeczywiście był aż taki zły, biorąc pod uwagę to, co robił teraz jego brat? Bogowie od zawsze bawili się ludźmi i nie liczyli się z ich losem, więc zapewne obaj byli do siebie pod tym względem podobni. Przekonanie o tym, że mogą wszystko było destrukcyjne i prowadziło do cierpienia słabszych istot: ludzi, wampirów, demonów i innych nadprzyrodzonych. Nie liczyło się nic poza ich boskością i możliwościami oraz władzą, która się z tym wiązała. Seraphina nie miała już dłużej siły, aby temu zaprzeczać. Podniosła się z ziemi z trudem i spojrzała na ręce, które chwilę temu zaciskały się na szyi Petre. Gdy tylko o tym pomyślała, ogarnęła ją panika.

- To nie byłam ja. Ja nigdy bym go nie skrzywdziła, nigdy. – szepnęła, nie patrząc na Svika, a nadal obserwując swoje dłonie. Były teraz zakrwawione jej własną krwią. To mogła być krew Petre. Zawahała się na moment i powoli uniosła głowę, dopiero teraz zaszczycając Leonarda spojrzeniem. Patrzył na nią bezczelnie, ale nie sądnie. Nie oceniał jej w żaden sposób tylko stwierdzał fakty i wyciągał wnioski.

- Usłyszałam w myślach jego głos. Powiedział, że zasługuje na karę i ... To był on. Przejął nade mną kontrolę, po raz kolejny. Błagałam go żeby nie krzywdził Petre, ale on nie przestawał. Jaaa ja mu się poddałam. Musiałam to zrobić. Złamał mnie – wyjawiła, zupełnie nie wiedząc dlatego to robiła. Dlaczego szeptała do tej glisty i liczyła na to, że on jakoś jej pomoże. Leonard przecież znał ból, jaki może zadać mu jego Pan i pokornie go przyjmował, zapewne będąc przekonanym, że na niego zasługuje. Seri była pewna, że na to nie zasłużyła, dlatego ciężko jej było pogodzić się ze swoim losem i zaakceptować fakt, że Dis Patre może zrobić z nią wszystko i z jej bliskimi. Klęczała u jego stóp i nazywała panem. Czuła, że nie mogła upaść niżej.

- Nie wiem, czy to są uczucia. Wydaje mi się, że po prostu wyobrażam sobie, co bym czuła w danej chwili. Gdyby Petre pocałował mnie wcześniej, to skakałabym z radości, miałabym motylki w brzuchu. Teraz po prostu siedziałam i bardzo chciałam żeby nigdy nie przestawał. Chciałam żeby był obok, a jednocześnie chciałam go odepchnąć i ochronić przed sobą. Przecież ja nie żyje. Mnie już nie ma, więc lepiej żeby dalej traktował mnie jak trupa i zapomniał. To nie przyniesie niczego dobrego – przyznała z głośnym westchnieniem. Czy drugi Wysłannik również miał takie rozterki? Czy to dlatego nie chciał, by jego bliscy go zobaczyli?
- Było mi gorąco. Czy to się liczy? – zapytała, parskając cicho. Zamyśliła się na dłuższą chwilę i ponownie spojrzała na siedzącego obok Leonarda. Tego, którego tak bardzo nienawidziła.

- Jedyne, czego jestem pewna na sto procent, to to że mam ochotę cię zabić. Ilekroć cię widzę, wymyślam różne sposoby, bo wiem że i tak wrócisz, ale im dłużej o tym myślę, dochodzę do wniosku, że to nie do końca moje pragnienia. Szczerze? Dlaczego miałabym właściwie tego chcieć? Najbardziej skrzywdziłeś Ilarie, a ona nijak mnie obchodzi. Nigdy nie byłam przesadnie mściwa. Gdybym mogła myśleć tylko, jak Seraphina, to byłbyś mi po prostu obojętny. Dostałeś swoją karę: nie masz Pana, straciłeś kobietę którą kochasz, zostałeś sam i w dodatku jesteś nieśmiertelny, więc będziesz tą stratę przeżywał w nieskończoność. Co miałaby dać mi twoja śmierć? Dla mnie ona nic nie znaczy – dodała, posyłając mu lekki uśmiech, ale szybko jej twarz znowu przybrała obojętny wyraz. Domyślała się, że to pragnienie śmierci Svika było specjalnie podsycane przez Dis Patre, ale w jakim konkretnie celu? Nie miała pojęcia.

- Nie chcę nikogo skrzywdzić. Myślisz, że jest jakiś sposób żeby uwolnić się od Dis Patre i zerwać umowę? Czy ja wtedy po prostu wrócę do świata zmarłych? Przecież to dzięki jego woli jestem tutaj, ale nie chcę mu służyć, nie w taki sposób, kiedy on nie daje mi wyboru. Grozi i co chwilę wymierza kary tylko po to żeby napawać się moim upadkiem i tym, że w końcu jestem pokorna. Czy ja jestem w ogóle mu potrzebna, czy chodzi tylko o to żeby mnie ujarzmić i pokazać, że on może wszystko. Dlaczego tak się na mnie uparł? To bez sensu, bo nie jestem nikim szczególny. Nie mam magicznych mocy ani żadnych wyjątkowych umiejętności. Takich łowców jak ja jest całe mnóstwo. Długo mnie namawiał, długo odmawiałam. Wiedział od początku, co powiedzieć żebym się zgodziła. Petre jest moim słabym punktem. Odniosłam wrażenie, że Sum był przeciwny, ale oczywiście otwarcie nie sprzeciwił się bogu. – wyjaśniła , wycierając dłonie w rajstopy, ale krew zdążyła już skrzepnąć i nie było to wcale łatwe.

- Pomóż mi.

ROZDZIAŁ791

LEONARD

— ...ale to nieprawda. To znaczy, może i prawda, ale nie w jego przypadku. Mógłbym wprawdzie magią spróbować je jakoś wzmocnić, ale wiesz, chyba nie w tym rzecz, prawda? Chociaż... chociaż czemu nie? No powiedz sam? Chyba że... chyba że magia mu jakoś może zaszkodzić... Jak myślisz? Może? Miałeś kiedyś psa? 

— Nie miałem — odparł Leonard ze znużeniem, którego nie tylko nie chciał, ale wręcz nie zamierzał ukrywać. 

Białowłosy demon, niejaki Stihi, nic sobie niestety z tego nie robił. Albo więc zauważył znudzenie Svika i je ignorował, albo był zbyt pochłonięty swoim monologiem i po prostu tego nie widział. Co by to nie było, kapłan nawet specjalnie nie starał się słuchać, choć mimowolnie wychwytywał jakieś nudne fragmenty o doborze zabawek dla pupila. Ciekawsze więc było nawet obieranie kartofli, ale Svik musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie, aby Seri — ostatnimi czasy jego ulubiony obiekt obserwacji — pomyślała, że nikt nie zwracał na nią uwagi i poczuła się choć odrobinę swobodniej. Chyba zadziałało, bo niedługo potem zniknęli z Petre, co Leonard przyjął z prawdziwą ulgą, bo mógł się wreszcie uwolnić od tego przeklętego demona, który najpewniej patronował w Piekle samej Nudzie.  

Przysiadłszy na twardej, diabelnie niewygodnej ławeczce tuż przy łukowatym wyjściu do ogrodów, miał idealną kryjówkę: z tej perspektywy dobrze słyszał wszystko, co te dwa gołąbeczki do siebie mówiły, a gdy lekko się wychylił, nawet coś inoś widział. Cień, jego przyjaciel, padał w taki sposób, by ani Seri, ani Petre nie byli w stanie go dostrzec bez wytężenia wzroku, a to mu wystarczyło. A dlaczego podsłuchiwał ich rozmowę? Ponieważ uznał, że to może być bardzo ciekawe. 

Błyskawicznie się przekonał, że miał rację — a gdy ten mały chłoptaś Petre pocałował Seraphinę, miał ochotę z wielkiego zadowolenia aż klasnąć w dłonie. Ledwo się powstrzymał, bo gdyby nie zdołał, zepsułby hałasem ten piękny, wzniosły moment. Zamiast tego więc Leonard pogratulował w myślach młodemu Dumitrescu tego wspaniałego pomysłu — bo czy istniał łatwiejszy sposób na wyzwolenie emocji niż pocałunek? Svik już sam planował jakoś to temu dzieciakowi zasugerować, bo nie sądził, by sam na to wpadł — ale został bardzo pozytywnie zaskoczony. 

Pozytywy skończyły się jednak w momencie, w którym Seraphina zaczęła dusić Petre.  

 — O cię...! — wydusił, gwałtownie zrywając się z ławki, aby zainterweniować. Seraphina pofrunęła w krzaki, a Petre najwyraźniej pozazdrościł jestestwa lampy świecącej nieopodal, bo sam zamienił się w słup, stojąc jak wryty i gapiąc się bez zrozumienia na tę dziwaczną scenę. — Znikaj stąd — polecił, uprzednio pstrykając mu palcami przed oczami, żeby się obudził. — Zajmę się nią, potem se pogadacie. 

— A-ale... 

— PÓŹNIEJ — krzyknął niecierpliwie, zawierając w tym jednym słowie odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie najpewniej kłębiły się w głowie Dumitrescu. 

Dzięki bogom zrozumiał, bo choć sprawiło mu to trudność, wreszcie skierował się w stronę klasztoru, ciągle odwracając się w stronę Seraphiny. 

Kiedy już pozbył się niewygodnego świadka, przyjrzał się łowczyni, która dopiero wygrzebywała się z krzaków, w które ją posłał. Podrapała się trochę, ale jej oszołomienie wyglądało na naturalne, co dawało nadzieję, że wyłączyła już swój morderczy tryb. Upewniwszy się więc, że wszystko szło po jego myśli, rozparł się wygodnie na ławce, łokieć lewej ręki układając sobie wygodnie na niezbyt wygodnym oparciu. Twarz miał ozdobioną nieodłącznym elementem, jakim był złośliwy uśmieszek; w oczach skierowanych na leżącą w krzakach Seraphinę tańczyły ogniki rozbawienia i satysfakcji. 

— Wiedziałaś, że wisielcom po śmierci staje? — zagadnął z największą swobodą, coraz szerzej uśmiechnięty. — Nie wiem, jak to tam dokładnie działa, ale coś tam, że jak lina naciska na rdzeń kręgowy, to wtedy się tak dzieje. Zabawne, nie? I nie przerywaj mi, że to nie ma związku z tematem, bo ma — podkreślił stanowczo. — Chcę po prostu powiedzieć, że jak się chciałaś z chłopcem niegrzecznie i brutalnie zabawić, trzeba go było trochę bardziej popieścić! A nie od razu dusić — dodał z udawaną pretensją.  

Domyślał się, że łowczyni mogła w tamtym momencie nie docenić jego pysznego żartu, ale nie przejmował się tym zbytnio.  

— Mieliśmy wrócić do rozmowy o twoich wrażeniach uczuć, pamiętasz? — spytał, a pytał cały czas takim tonem, jakby rozmawiali co najwyżej o pogodzie. — To teraz, myślę, jest na to najlepszy moment. I nie ma za co — parsknął — nie musisz mi tak wylewnie dziękować za uratowanie życia twojemu chłoptasiowi. Bo słowo daję, jeszcze chwila i by mu kark trzasnął. A kto jak kto, ale ja wiem, że byłabyś do tego zdolna — dodał ponuro, znacząco na nią łypiąc. 

Dał jej małą chwilkę na ogarnięcie się, po czym wskazał ręką na wolne miejsce na ławce — zresztą dokładnie to samo, które zajmowała jeszcze chwilę temu. Wątpił, by przyjęła zaproszenie, ale warto było spróbować. 

— Co tam się stało, co? Bo wątpię, by cię Petre tym pocałunkiem aż tak rozsierdził. No to po kolei, bo co się tam stało, to ja się mniej więcej domyślam, zaraz sama opowiesz. Ale: emocje! — Leonard klasnął energicznie w dłonie, bo wreszcie mógł. — Coś czuła w czasie tego pocałunku? Czy były tam: a, złe emocje? — wyliczał na palcach. — B, brak emocji? Czy może c, pozytywne emocje? Bo jeśli to ostatnie, to jesteśmy prawie w domu. Albo może nie, poniósł mnie optymizm. Ale, powiedzmy, że widzimy już kierunkowskaz prowadzący w stronę właściwej ścieżki.  

— I widzisz? — podjął po chwili z nową energią w głosie. — A niby mój Pan taki zły! On nam przynajmniej pozwala czuć i nie robi z tego wielkiego halo. Owszem, to może zgubić, czego ja sam — położył sobie wyprostowane palce obu dłoni na piersi — jestem jawnym przykładem, ale to nadal lepsze niż to, co się tu u was odwala. To jest trochę jak celibat, wiesz? Bo jedyne, co celibat realnie przynosi, to traumy małym chłopcom gwałconym przez księży. I to w zasadzie tyle. Tutaj ograniczenia działają tak samo toksycznie, wiesz?  

Mógłby kontynuować tyradę o Dis Patre, ale jakby się zastanowić, to jego Pan też kazał mu zabić kogoś, na kim mu zależało. I też jego własnymi dłońmi.  

— Ale dobra, wróćmy do tematu — zarządził. — Przypominam zadane wcześniej pytanie: czy zdarzało ci się czuć cokolwiek pozytywnego? Zarówno wcześniej, jak i teraz, przy pocałunku. To nie musi być jakaś bomba emocjonalna, tylko zwykły, mały, chwilowy zachwyt nad czymkolwiek. Albo wzruszenie? Cokolwiek, co ci przychodzi na myśl. A potem opowiedz mi, co się tu odwaliło. I rozmawiaj ze mną szczerze. Wiem, że się nie lubimy, i to delikatnie mówiąc, i że mi nie uwierzysz, jak ci powiem, że chętnie bym ci pomógł. A to dlatego, że ciekawy z ciebie eksperyment i być może dowód na to, że można wykiwać tego JEBAŃCA — Leonard zadarł głowę, ostatnie słowo wykrzykując w ciemność nieba. — Poza tym nie lubię chuja — wyznał z dobitną szczerością — i jeśli mogę mu dokopać poprzez pomoc tobie, to chętnie to zrobię. I oczywiście, że tej pomocy nie przyjmiesz — uprzedził ją — ale mam to gdzieś i albo ci pomogę z twoją pomocą, albo bez. Sama wybieraj.  

^