ROZDZIAŁ 821

GORO

Końcówka marca, która rysowała się za oknem, wyglądała wyjątkowo brzydko. Stanowiła tym samym idealny kontrast dla okna, przez które ów widok się malował: to było smukłe i wysokie, w złotej, misternie zdobionej ramie z trójkątnym zwieńczeniem. Ciężkie, zielone kotary zawieszone po obu stronach były bardzo miłe w dotyku i pachniały konwalią. Nawet zwykła zasłona oferowała więcej niż dopiero budząca się do życia wiosna: za oknem brakowało nawet krzty zieleni, o konwaliach nie wspominając. Trawniki były wyszarzałe, wybrakowane i nieprzyjemnie wilgotne; drzewa sterczały ponuro niczym nadzy rycerze ograbieni z miecza i tarczy. Koroną tego obrazu nędzy i rozpaczy było wieczorne, zachmurzone niebo, zwiastujące jedynie smutek i zgubę.

I tylko ciepłe światło sączące się z żyrandoli odrobinę zmiękczało myśli, jakie przemykały przez głowę Goro. Niepokój odcisnął się na jego czole głęboką zmarszczką, choć równie silnie płonął w jego wnętrzu gniew. Gniew na samego siebie, że nie zaradził temu, co nieuniknione. I oto nieuniknione za chwilę miało się ziścić.

Bo czy domyślał się, że prędzej czy później obecność i tożsamość Wysłanników zostanie ujawniona? Oczywiście. Czy podejrzewał, że wobec tego dowie się o tym także Aria? Naturalnie. Z jednej więc strony był bardzo przewidujący, ale z drugiej — dramatycznie bierny. I już za chwilę, gdy tylko przyjaciółka wkroczy do tego pokoju, Goro będzie musiał zbierać swój zgniły plon.

A jej wejście, delikatnie rzecz ujmując, ciche nie było.

Aria mówiła długo, choć treściwie. Od razu wyjaśniła, czego oczekiwała, a Goro nie mógł mieć o to do niej pretensji. Towarzyszący jej Athan milczał; wiedział, że to nie jego walka. Mimo to nasłuchiwał, bo i jego całość bardzo mocno dotyczyła. Sytuację tylko odrobinę poprawiła Wiera, której demon posłał oczami czułe podziękowanie.

Goro nie wiedział, od czego zacząć. Wiedział natomiast, że puste frazesy typu „Aria, uspokój się, porozmawiajmy na spokojnie” tylko jeszcze bardziej ją rozwścieczą. Jednocześnie, nie dało się tu odpowiedzieć po prostu „tak” lub „nie”, dlatego właśnie musiał się zastanowić, jak to rozegrać.

— Czy wiesz, kim są Wysłannicy?

Musiał ją jakoś podejść, a chwilowo nie wpadł na żaden inny sposób.

— Obiecuję, że odpowiem na wszystkie twoje pytania — zapewnił ze spokojem — ale najpierw mnie wysłuchaj, dobrze? Pozwól mi dokładnie wszystko wyjaśnić, abyś miała szerszy kontekst i abyś mogła w pełni zrozumieć wszystkie odpowiedzi, jakich ci udzielę.

Miał nadzieję, że dzięki temu Aria nie będzie mu przerywać swoimi wybuchami, których, niestety, z pewnością sporo się w niej skumulowało.

— Jak już wiecie — zaczął swoją opowieść — nad nami istnieją także bogowie. Nie wiemy, ilu ich dokładnie jest ani za co odpowiadają. Ci, których znamy, to Dis Patre oraz Batara Kala. Niektórzy, w tym znany wam Imre, Batara Kalę nazywają Xun. Jego z kolei spotkałeś niegdyś osobiście, prawda? — spojrzał na Athanasiusa, który nie zniósł jego spojrzenia i szybko uciekł gdzieś wzrokiem. Goro nie zamierzał go dociskać, więc wrócił do głównej osi opowieści. — Wiadomo nam, że Dis Patre opiekuje się bytami krótkowiecznymi, a więc zwykłymi ludźmi, natomiast Batara Kala długowiecznymi. Choć „opiekować się” to złe określenie — poprawił samego siebie — ponieważ ich rola ogranicza się jedynie do zabrania ich dusz po śmierci. Czy mają jakieś inne funkcje? Gdzie dokładnie funkcjonują? Nie wiemy. Wiemy natomiast, że mają swoich żołnierzy. Nazywają ich Wysłannikami. Jednego z nich już poznaliście i mam tu na myśli Leonarda Svika.

Wspomnienie o tym człowieku było gorzkie i nieprzyjemne. Tym bardziej, że cały czas kręcił się w pobliżu, będąc jak karaluch, którego nie jest w stanie zniszczyć nawet bomba atomowa.

— Czy Wysłanników można porównać do aniołów? Wątpię — wyjaśnił spokojnie. — To typowi zadaniowcy, którzy realizują misje na Ziemi. Schodzą więc tu tylko w szczególnych wypadkach.

Urwał, zastanawiając się, co dalej powiedzieć, w jakim kierunku teraz pomknąć w rozmowie i jak ująć kolejne myśli.

— Co ciekawe, Wysłannicy obu bogów są istotami nadnaturalnymi — kontynuował po chwili ciszy. — W teorii Wysłannik Dis Patre powinien być ludzki, ale nie jest. Nie wiem, na czym to polega, ale część dusz Batara Kali przejmuje Dis Patre − i ich właśnie mianuje na swoich Wysłanników. Jednak różnią się oni w zależności od tego, komu służą.

— Wysłannicy Batara Kali są jak normalni ludzie, co widzieliście na przykładzie Leonarda Svika. Mają własny rozum, własne uczucia, własne cele. Oczywiście, jest im wpojona bezkresna i bezapelacyjna lojalność wobec swojego Boga, ale poza tym nie różnią się oni od nas jakoś specjalnie. Inaczej jest z Wysłannikami Dis Patre.

Widział po Arii, że szybko traciła cierpliwość, ale srogość w jego oczach nie pozwalała jej przerwać tej opowieści. Wszak znała go dobrze i wiedziała, że nie śmiałby jej oszukać ani okłamać, więc jedyne, co mogła zrobić, to cierpliwie czekać. Nawet jeśli było to trudne.

— Wysłannicy Dis Patre nie mają w sobie nic poza wspomnianą lojalnością — wytłumaczył rzeczowo, kładąc na to jedno zdanie wyjątkowy nacisk. — Dosłownie nic. Nie mają uczuć, emocji ani własnej woli. Są ludzkim narzędziem w rękach boga, ubranym w ludzką skórę. I tak. Jeden z nich wygląda jak Elijah Cavendish.

Po tak długim wstępie zapewne nikt nie spodziewał się, że Goro przejdzie tak nagle do rzeczy. Widać to było po nagłym zainteresowaniu Arii i Athana, którzy momentalnie drgnęli i gwałtownie pochylili się w swoich siedzeniach, jakby to miało im pomóc lepiej słyszeć to, co demon miał do powiedzenia później.

— Podkreślam jednak słowo: wygląda — zaznaczył bardzo wyraźnie. — Nie jest to bowiem prawdziwy Elijah Cavendish, a jedynie jego ciało.

Patrząc po twarzach zebranych, jasno i wyraźnie było widać, że nie rozumieli i nie wierzyli w to, co właśnie powiedział. Aria już się buntowała i burzyła; już była tak podekscytowana, że zarówno Wiera, jak i Athanasius musieli ją uspokajać. I tym razem także Goro musiał zainterweniować.

— Jeśli nie obiecasz wysłuchać mnie w spokoju — rzekł twardo — urwę opowieść i nie odpowiem na wasze pytanie. I tak zaczynam myśleć, że był to błąd, biorąc pod uwagę tak twój zapalczywy charakter, jak i twój stan. Oczywiście, że to nie choroba, a wprost przeciwnie — przyznał szybko — co nie oznacza, że nie należy o ten stan dbać. W tej chwili to ja — dźgnął się palcem w pierś — czuję, że popełniam błąd, narażając cię na te emocje. Więc proszę, w imię naszej przyjaźni, nie każ mi się czuć winnym.

Czuł na sobie zaskoczony i może nawet odrobinę wdzięczny wzrok Athanasiusa, ale na niego nie odpowiedział. Bo, co było dziwne i dla niego samego, poczuł się na chwilę wzburzony.

— Wiem, co chcecie usłyszeć i że nie uwierzycie mi w moją odpowiedź — tłumaczył — ale to nie Elijah. To nie jest wasz przyjaciel, a jedynie Wysłannik, który z panem Cavendishem nie ma nic wspólnego poza wyglądem. Musicie o tym wiedzieć. Musicie o tym pamiętać.

Athanasius lekko zmarszczył brew, nad czymś się zastanawiając.

— Pamięć... no właśnie, a co z nią? To ciekawe zagadnienie: czy pamięć przypisana jest do duszy, czy jednak do mózgu, więc ciała?

Goro bezgłośnie westchnął. Ci ludzie w desperacji chwytali się każdej brzytwy, czego Goro nie umiał pojąć, nawet jeśli próbował. Rozumiał przywiązanie do przyjaciela, ale nie rozumiał oderwania od faktów i nieumiejętności ich akceptacji.

— Wygląda na to, że do ciała. Choć powiedzieć, że Wysłannicy coś pamiętają, to za dużo. Oni po prostu mają świadomość wielu rzeczy.

— Czyli nas pamięta? Nawet jeśli...

— Nawet jeśli to nic dla niego nie znaczy — przerwał z zaskakującą dla siebie srogością. — Wyrażę to w najbrutalniejszy możliwy sposób — rzekł, a jego spojrzenie natychmiast złagodniało i błysnęło ze współczuciem — i z góry proszę o wybaczenie zwłaszcza pana, panie Tismaneanu. Ale kiedy Belial podjął się tej haniebnej sztuki opętania, był pan prawdziwym sobą? Czy pana było tylko ciało?

Jak można było się tego spodziewać, Athanasius najpierw chorobliwie zbladł, a potem kolejno zaczął zmieniać kolory z zieleni przez fiolet aż po czerwień gniewu. Goro całkowicie to rozumiał i naprawdę nie chciał korzystać z tej broni, ale nie miał żadnego wyboru.

— Z Wysłannikami jest prawie tak samo — tłumaczył. — Prawie, bo w ich wnętrzu nie ma po prostu nic. Żadnej duszy, żadnego lokatora. Równie dobrze mógłby go opętać każdy byt, który posiada takie umiejętności, bo jego ciało, które chodzi teraz po Ziemi, to pustostan. W sobie ma tylko maleńki skrawek duszy — ten, który odpowiada za ślepą lojalność wobec Dis Patre. Czy to jego własna dusza, tylko oderwana, czy fragment jakiejś obcej duszy, tego nie wiem. Z pewnością jednak wiem, że ten Wysłannik rzeczywiście wygląda idealnie jak Elijah Cavendish, ale nim nie jest.

Zapadła cisza. Ciężka, duszna, niezręczna i męcząca. Taka, której nikt nie chciał i każdy pragnął przerwać — lecz nikt nie wiedział, jak to zrobić.

— Kto… kto jeszcze o tym wiedział?

Goro ledwie kątem oka spojrzał na Athanasiusa. To było niewygodne pytanie, ale które z tych, jakie tu padły, było wygodne?

— Z wam znajomych, Likar i Petre. Jednak — dodał szybko — myślę, że teraz rozumiecie, dlaczego wam nic nie powiedziałem. Oni kierowali się tymi samymi pobudkami, a przynajmniej Likar, dobrze wiedząc, że to w istocie nie był wasz przyjaciel. Petre natomiast rozpoznał go z ryciny z twojego Bestiariusza — rzekł do Arii, posyłając jej słaby uśmiech. — Nie miejcie do nich pretensji, ponieważ ich intencje były czyste.

— A ta dziewczyna? Seraphina?

— Ona również została Wysłannikiem.

Nie zamierzał jednak wyjaśniać, że było z nią coś nie tak. To dało im kłamliwą nadzieję, że i Elijaha można było przywrócić do poprzednich ustawień, co wedle jego wiedzy było nieprawdą. I choć Goro nie czuł się z tym dobrze, wiedział, że postępował słusznie.

— Jeśli mogę was o coś prosić… nie szukajcie go. Odnajdziecie tam jedynie głębokie rozczarowanie. A on niebawem zniknie − gdy tylko zrealizuje swoją tutejszą misję.

Czy wierzył, że go posłuchają? Nie. A już na pewno nie zrobi tego Aria. I właśnie dlatego, że była mu bardzo droga jako przyjaciółka, był gotów na radykalne kroki.

I jeśli będzie musiał ich powstrzymać, zrobi to. Wszelkimi środkami. 

Rozdział 820

Aria

Przyjazd do Londynu był dla niej niemal misją samobójczą. Obok niej siedział milczący Athan, który nawet nie musiał się odzywać żeby wiedziała, że był wściekły. Domyślała się, co myślał o tym wszystkim, ale przecież on również ją znał i dobrze wiedział, że nie byłaby w stanie odpuścić i cierpliwie czekać aż ktoś inny upewni się, że Elijah jednak żyje.

Kochał ją jak burzę – nie dlatego, że ją rozumiał, ale dlatego, że czuł jej siłę aż do kości. Wiedziała o tym i doceniała to najbardziej. Mogła być przy nim sobą, choć nie zawsze tak było. Athanasius bardzo się zmienił, a jednocześnie pozostawał taki sam. To sprawiało, że Aria chciała jeszcze bardziej poznać to, co w nim siedziało. Byli razem tak wiele lat i był to trudny okres dla nich obojga. Musieli dojrzeć do tej relacji, więc tym bardziej czuła satysfakcję, że im się udało i zaszli tak daleko.

Ona zawsze pędziła przed siebie, jakby świat był mapą, którą może własnoręcznie przerysować. Gdy Athan jeszcze układał myśli, ona już działała. Gdy on pytał, czy nie za zimno, ona już stała po pas w rzece. Gdy coś ją bolało – nie mówiła. Gdy się bała – śmiała się głośniej. To właśnie kochał i to go przerażało. Aria była świadoma tego, jak skrajne uczucia wzbudzała w mężu, zwłaszcza teraz, gdy oczekiwali narodzin dzieci.

Patrzył na nią jak na ogień – ciepły, piękny, ale wymagający czujności. Martwił się, bo znał świat. Wiedział, że nawet najdziksze serce może się złamać, jeśli uderzy w zbyt twardą ścianę. A ona miała w sobie tę naiwność bohaterów, przekonanie, że siła serca wystarczy, by przetrwać wszystko. Dbał o nią tak, jak ogrodnik dba o drzewo na wichrowym wzgórzu. Nie chcąc jej powstrzymywać, tylko osłonić, gdy nadejdzie najgorsze.

Znał na pamięć jej twarz, ale zawsze szukał w niej cieni zmęczenia, bólu, zawahania. Czasem widział je, ledwie zauważalne. I wtedy cierpiał w ciszy, bo wiedział, że nie pozwoli się zatrzymać, nie pozwoli się prowadzić, ale może, jeśli będzie szedł obok…
Kochał ją nie za to, że potrzebowała opieki, ale za to, że jej nie potrzebowała i mimo to pozwalała mu być blisko.

Kiedy wieczorami siadała obok niego, cała wciąż pełna energii, jakby dzień dopiero się zaczynał, wystarczało, że położyła dłoń na jego ramieniu. To była jej cicha zgoda na troskę. Nie słowa, nie prośba, ale gest. Zrozumiały tylko dla niego.

I choć świat szarpał ją ze wszystkich stron, on był jej kotwicą. A ona jego żywiołem.

Niepokój przyszedł cicho, jak mgła o poranku, z początku ledwie wyczuwalny, ledwie uchwytny. Ale ona czuła go całą sobą – pod skórą, w pulsie, w oddechu, który nagle stał się zbyt płytki, zbyt szybki. Wpatrywała się w krajobraz mojany po drodze do Londynu i zastanawiała się, co właściwie dzieje się w tej chwili obok niej. Czy to wszystko było prawdą? A może Aria zapadła w dziwny sen, z którego była w stanie się oclnąć. Serce miało przecież bić z radości – Elijah być może żył, wrócił, stanie za moment tuż przed nią. A jednak coś wewnątrz niej krzyczało.
Bała się, że Jego spojrzenie będzie takie samo, jak kiedyś . Jego głos będzie miał dawny ton, ale wybrzmi tak, jakby echo śmierci wciąż jeszcze drgało w jego gardle. Kiedy się do niej zbliży, drgnie nie ze wzruszenia lecz z czegoś ciemniejszego. Chciała, pragnęła by to był Elijah, ale czy faktycznie „cos” co wygląda, jak ich przyjaciel, może rzeczywiście nim być? Bała się, że to jakaś sztuczka, że ktoś w tak podły sposób stroi sobie z nich wszystkich żarty. 

Czy to naprawdę on? Czy jego dusza powróciła razem z ciałem, czy tylko ciało wróciło, a coś innego – obcego, niepojętego – wślizgnęło się na jego miejsce?

Czuła, jak rośnie w niej zimno, jak niepokój ściska gardło. Kochała go. Tęskniła za nim. Umierała przez miesiące z bólu, z pustki, z poczucia winy. I teraz, gdy powrócił, wszystko powinno się uleczyć. Ale nie – rana krwawiła mocniej. Miłość walczyła z lękiem, a lęk miał coraz więcej do powiedzenia.

Zaczęła się zastanawiać, czy bogowie naprawdę słuchają modlitw. Bo modliła się o jego życie – i została wysłuchana. Ale teraz zastanawiała się, co ją naprawdę wysłuchało. Bo jeśli to był cud… to dlaczego pachniał strachem?

Poprowadzono ich do gabinetu, gdzie Goro zaproponował im coś do picia, ale oboje odmówili. Aria usiadła na przeciw przyjaciela i uważnie mu się przyjrzała. Nie chciała wchodzić w zbędne dyskusje, zwłaszcza że ze względu na męża zamierzałam, jak najszybciej opuścić posiadłość demonów. 

- Wiesz dlaczego przyjechałam – stwierdziła cicho, a demon lekko kiwnął głową. Znał ją i był świadomy tego, że wpadnie na trop poprzez jego ogólne odpowiedzi. Wampirzyca zerknęła na Athanasiusa, który trzymał się z tyłu, siedząc napięty, jak struna na sofie pod oknem.

- Czy w Bukareszcie spotkałeś Elijaha Cavendisha lub kogoś, kto wyglądał dokładny, jak on? – bardziej dosadnie nie dało się zadać tego pytania. Chciała, by Goro nie miał możliwości manewrowania słowem. Musiał mówić wprost, a ogólne pytanie tylko by to utrudniły. 

- Czy ta łowczyni, za którą ugania się Petre, również wróciła do życia? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Skoro był tam też Likar, to i on rozpoznał Elijaha...To on, prawda? Goro, ja muszę wiedzieć. To Elijah?!- niemal wykrzyknęła, podrywając się z krzesła tak gwałtownie, że przewróciła je na podłogę. Zasłoniła szybko usta ręką, będąc zaskoczona tym, co właśnie się stało. Nie chciała robić scen i panikować, ale emocje miała w strzępach. Nie ułatwiał tego również fakt, że buzowały w niej hormony. Szybko odwróciła się do męża, powstrzymujący go przed wstaniem i zapewniając, że nic jej nie jest. Jego mina mówiła jasno i wyraźnie, że był na granicy wybuchu.

- Wybacz, nie chciałam się unieść. Po prostu muszę wiedzieć, dlatego do nas nie przyszedł, dlaczego nie pokazał się Marisie? – mamrotała pod nosem, kręcąc przy tym głową niedowierzaniem. Wszystko już się jej mieszało. Gdyby to był naprawdę on, to przecież by do nich wrócił. Wróciłby, prawda? 

- Wiem, że to on. Widziałam zdjęcie. Athan, pokaż mu. Pokaże, że to Elijah. To nie jest nikt podobny, to przecież on – spojrzała na męża z blaganiem w oczach. Do gabinetu weszła nagle zaniepokojona Wiera i zbliżyła się do wampirzycy szybkim krokiem, po drodze wymieniając przelotne spojrzenia z mężczyznami. Przywitała się z Athanem lekkim skinięciem głowy. 

- Aria, słonko. Usiądź, dobrze? Po co te nerwy? Tak ci wali serce, że wyczułam to na piętrze. Nooo, już. Spokojnie – griszka podniosła krzesło i pomogła Arii usiąść. Athanasius wyglądał na jeszcze bardziej zaniepokojonego niż chwilę temu. Wampirzyca usiadła i zaczerpnęła głęboko powietrza.

- Nic mi nie jest. Nie traktujcie mnie, jak ciężko chorej – wymamrotała z głośnym westchnieniem, ale posłusznie usiadła. Zrobiła to dla Athanasiusa.

- Goro, wiem że nie powiedziałeś wszystkiego. Zrób to teraz – dodała po chwili ciszy, wpatrując się w demona tak nieustępliwym spojrzeniem, że nie miał innego wyjścia, jak tylko opowiedzieć to, co zdarzyło się w Bukareszcie.

ROZDZIAŁ 819

ATHANASIUS

Nie spodziewał się usłyszeć niczego innego. Mógł łatwo odtworzyć sobie w głowie cały przebieg tej rozmowy i prawdopodobnie nie pomyliłby się za bardzo. Lecz mimo to Athan w tamtym momencie poczuł znajomy strach, że oto naruszyli puszkę Pandory, a Aria, tak zachłanna w swoich celach, nie spocznie, dopóki nie odkryje całej prawdy, jaka się w niej kryje. Martwił się o nią, kiedy tak się nakręcała, kiedy chwytała się nadziei ulotnej jak wiatr. Nadzieja nie miała smaku ani zapachu, była niewidzialna, więc można by rzec, że prawie nie istniała. Ale była wyczuwalna, dokładnie jak to delikatne, kuszące muskanie po policzku ciepłych, wiosennych powiewów. A skoro dało się to wyczuć, dało się też odnaleźć kierunek, z którego ten wiatr wiał, podążyć w tym kierunku i usiłować znaleźć niemożliwe.  

Aria była do tego zdolna. Nie tylko jako niepoprawna optymistka, ale przede wszystkim jako osoba, dla której Elijah był wyjątkowo ważny. I o ile on i Marisa mogliby powiedzieć dokładnie to samo, tak Aria była przywiązana do Cavendisha w sposób szczególny i wyjątkowy. To ten rodzaj więzi, którego nie dało się opisać prostymi słowami; który dotykał najgłębszej, najwrażliwszej struny, wygrywając na niej przepiękny, delikatny dźwięk. Nazwanie tego przyjaźnią byłoby zbyt dużym niedomówieniem, a określenie tego rodziną zdawało się w ich przypadku teoretycznie trafne, choć wciąż zbyt płytkie. 

Więc jaka to więź? Nawet Athan nie umiał tego określić.  

Lecz wtem, zupełnie nagle, dopadła go bardzo gorzka, podszyta zazdrością myśl. 

Mnie nie szukałaś, jak zaginąłem po porwaniu przez demona. Ale martwego Elijaha po jednym zamazanym zdjęciu natychmiast musisz odnaleźć.

Zamilkł. Błyskawicznie uleciała z niego ochota na jakiekolwiek tłumaczenie, przekonywanie, błaganie. To i tak by nic nie dało. I o ile Athan dotąd sądził, że powinien zaprezentować chociaż pozory troski, którą w istocie bardzo silnie odczuwał, tak teraz nawet na to nie miał siły.  

— Nie wierzę ci. 

Czuł na sobie spojrzenie Arii, ale się nie odwrócił. Zamiast tego wyjrzał przez okno, za którym, mimo pięknych, kolorowych pejzaży, nie widział zupełnie nic.  

— Nie wierzę — podjął cicho po chwili — że nie dasz się w to za bardzo wciągnąć. Nie musisz przede mną udawać. Znamy się zbyt dobrze, więc możemy ominąć tę scenę, kiedy ja jeszcze raz cię błagam, byś podeszła do tej sprawy z zimną głową, a ty mi czule obiecasz, że będziesz o siebie dbać i nie pozwolisz sobie wpaść w obsesję. Oboje wiemy, że będzie inaczej. I nie — odwrócił się do niej, patrząc z chłodem w oczach — to nie oznacza, że ci nie pomogę. Pomogę. Zawiozę do Goro, przysłucham się rozmowie i zrobię dokładnie tyle, ile się da, by odkryć czy to był Elijah. Problem w tym, że ty nie chcesz tego odkryć. Problem w tym, że ty już wiesz, że to Elijah i nikt i nic nie jest w stanie wybić ci tego z głowy. Tylko że jak się okaże, że to jednak nie on — mówił już nieco głośniej, z wybrzmiewającym w głosie gniewem zmieszanym z niepokojem — to cię ta wiadomość przygniecie do ziemi tak mocno, że nie będziesz mogła wstać. I TAK — syknął, już całkiem zły — to JEST egoistyczne. W twoim stanie cały czas chodzisz do pracy, ale okej, nawet nie myślałem się spierać, bo to nic nie da. Poza tym czujesz się dobrze, więc nie ma powodu, by ci tego zabraniać. Ale wciąż powinnaś zachować chociaż minimum odpoczynku i zadbania o siebie. Tego faceta — wskazał ręką gdzieś w losowym kierunku — Edmund znalazł gdzieś na północy Anglii! I co, będziesz sobie teraz krążyć po całym kraju w poszukiwaniu duchów? Fantastyczny pomysł, po prostu FANTASTYCZNY!  

Więcej już nie miał do powiedzenia. Niech Aria sobie dzwoni do Petre i pyta o Seraphinę, niech gada z Goro, niech robi co chce. On oczywiście jej pomoże, wszędzie ją zawiezie, spełni każde jej życzenie. Bo przecież co da jego sprzeciw? Nic poza tym, że Aria tylko się na niego wkurzy. Czasami myślał, że był jej całkiem niepotrzebny, choćby w takich chwilach jak ta. 

— Szykuj się. Jedziemy za dziesięć minut.  


Przez całą drogę prawie ze sobą nie rozmawiali. Aria w tym czasie zadzwoniła do Petre i wypytała go o Seraphinę. Dzięki temu poznali historię dwóch braci-bogów oraz ich Wysłanników, których można by porównać do aniołów. Były to byty, które z boskich zaświatów zeszły na Ziemię, aby wypełnić zadania zlecone im przez Boga. Nie były to jednak zwyczajne misje, tylko kwestie, których nie byłby w stanie załatwić żaden śmiertelnik — lub nie dość potężny nieśmiertelny. Nawet demony ze swoją Radą były tu bez znaczenia, co oznaczało, że ci cali Wysłannicy musieli być naprawdę potężnymi istotami. Ale Petre powiedział im jeszcze jedną ciekawą rzecz — Wysłannicy nie mieli duszy. Oznaczało to mniej więcej tyle, że na Ziemię zstępowały puste muszle: rozumne, nieczujące dusze mające wygląd zmarłych. Zdaniem Athana, niespecjalnie się to różniło od tworów nekromantów: różnica leżała tylko w potędze i samoświadomości. Choć z tego, co powiedział Petre, Wysłannicy są w pełni posłuszni i lojalni swemu Bogu, co jednak stwarzało pewne podobieństwo do ożywionych zmarłych.  

— Czyli z tego co rozumiem — odezwał się po rozmowie, i był to jeden z niewielu razów, kiedy przemówił do żony w trakcie jazdy — nawet jeśli na zdjęciu to był faktycznie Elijah, i to w roli Wysłannika – bo innej opcji na razie nie widzimy — to wychodzi na to, że nie ma duszy. Więc to tylko ktoś, kto wygląda jak Elijah, ale nim nie jest. Więc jaki sens go szukać? Chcesz się z nim spotkać i widzieć, jak cię nie rozpoznaje? A co z Marisą? Przecież my byśmy ją zabili, gdybyśmy jej takiego pokazali.  

A jak ty się czułaś, gdy zobaczyłaś mnie opętanego przez demona? I jak byś się czuła, gdyby się okazało, że w środku jestem martwy?

Wspomnienia o opętaniu wracały do niego tego dnia jak bumerang. 

Owszem, Athan wiedział, że tylko dołował Arię, zamiast ją wspierać, ale potwornie drażniło go, jak ta kobieta bez reszty zatracała się w swojej nowo narodzonej obsesji. I nie sądził, by Aria rozumiała, że jego gniew wynikał z tego, jak bardzo się o nią martwił. Bo, wbrew pozorom, nie chodziło tu tylko o ciążę. Chodziło o to, jak łatwo Aria da się w to wciągnąć, sama dobrowolnie się krzywdząc. A on, próbując ją od tego odwieść albo chociaż studzić jej nadmierny zapał, oczywiście był tym złym.  

Kiedy wreszcie dojechali pod wielki londyński dwór, Athan poczuł nieprzyjemne ciarki na plecach. Nienawidził tych wysokich, szarych murów upstrzonych dekoracyjnymi wieżyczkami. Nienawidził tego wielkiego, zadbanego ogrodu rozpościerającego się po obu stronach szerokiego wjazdu, który właśnie przemierzali. Nienawidził każdego wspomnienia, które natychmiast pchało mu się do głowy, a które dotyczyło chwil opętania. Bardzo rzadko miał okazję tu bywać; dużo częściej wpadała tu Aria, ale ona zwykle przyjeżdżała tu sama, zostawiając Athana z dala od tej traumy. Teraz ta trauma górowała nad nim niczym przerażający gigant, a on w żaden sposób nie był przed tym uciec.  

Gdy zatrzymał samochód, nie wysiadł od razu. Zaciskając palce na kierownicy, spuścił na moment głowę i odetchnął głęboko. Stres wyrósł w jego wnętrzu niczym dzikie, żarłoczne zwierzę, rwąc się i szalejąc. Zaatakował go z zaskoczenia, niespodziewanie, a Athan nie miał siły ani ochoty z tym walczyć. Trzeba było po prostu zacisnąć zęby, wysiąść i jakoś to przetrwać. Wypuszczając nosem powietrze, otworzył wreszcie drzwi i wysiadł. 

Nie przypuszczał, że ten dzień będzie aż taki trudny. 

Chłód korytarzy o oświetlanych słabym, jasnym światłem przejmował aż do kości, nawet jeśli jako wampir nie odczuwał dotkliwości zimna. Kamienne ściany zdawały się wchłonąć całe zło mieszkających wewnątrz właścicieli, a słuch płatał figle, wmawiając, że wszędzie wokół słychać echo rozdzierających wrzasków i schizofrenicznych majaczeń. I nawet gdy weszli do sal znacznie przytulniejszych, elegancko udekorowanych i ciepło oświetlonych, Athan nie był w stanie wyzbyć się tego porażającego poczucia, że ten dwór go tu nie chciał, że wyganiał go stąd wszystkimi możliwymi sposobami. I Athan bardzo chętnie dałby się wygonić, gdyby nie to, że nic tu nie zależało od niego. 

Goro przywitał ich z klasyczną dla siebie uprzejmością. Na szczęście nigdzie nie było drugiego demona, jego prawej ręki. Kręcili się za to inni, a ilekroć Athan poczuł na sobie ich spojrzenie, cały się w sobie spinał. Nade wszystko nienawidził jednego: czuć słabości, ale tutaj kulił się w sobie niczym drobne zwierzątko rzucone do gniazda żmij. Oddech miał płytszy niż zwykle, troszkę przyspieszony, ale robił co mógł, by niczego po sobie nie poznać.  

—  Chcieliśmy doprecyzować trochę naszą dzisiejszą rozmowę przez telefon — wyjaśnił cicho. — To sprawa niecierpiąca zwłoki, dlatego zjawiliśmy się osobiście. Aria wszystko ci wyjaśni.  

Przekazując pałeczkę małżonce, sam nie zamierzał już się włączać do tej dyskusji, jeśli nie będzie potrzebny. Najchętniej zamknąłby się w sobie i odleciał myślami gdzieś hen, bardzo daleko, byle tylko zapomnieć, gdzie się właśnie znajdował, z kim rozmawiał i, co gorsza, czego dotyczyła sprawa. 

Ciemniejące za oknem niebo przyciągnęło zmęczone spojrzenie Athana, dając mu znak, że z pewnością będzie już tylko gorzej.

Rozdział 818

Aria

Zdarzają się takie dni, kiedy wszystko wygląda zwyczajnie – ulice pełne ludzi, dźwięk aut w oddali, zakupy w siatce i klucze szeleszczące w torebce – a jednak w niej coś się zmienia. Jakby świat na chwilę zwolnił tylko po to, by przypomnieć jej o nim. Nie było rocznicy. Ani konkretnego powodu. Po prostu, pewnego popołudnia, kiedy wracała do domu z pracy, poczuła znajomy ciężar w klatce piersiowej. Z początku nie wiedziała, co to. Myślała, że to może zmęczenie, zwykły stres. Ale potem usłyszała w głowie jego śmiech. Prawie zapomniała, jaki był. Prawie. Elijah pojawiał się w jej myślach niespodziewanie i czasem w najmniej odpowiednim momencie. Miała wtedy dziwne, być może naiwne wrażenie, jakby przyjaciel wpadał z wizytą.

Weszła cicho do głównego holu i przemknęła do kuchni. Athanasiusa nie było w Blickling, więc wiedziała, że tym razem nie będzie musiała ukrywać swojego smutku. Zaparzyła sobie herbatę i usiadła przy blacie, trzymając kubek oburącz. Przez chwilę patrzyła przez okno, jakby czekała, aż coś się wydarzy. Ale nic się nie działo – tylko wspomnienie, które wracało jak fala, cicho, niespodziewanie, uparcie.

Myślała o nim. O jego oczach, w których zawsze było zrozumienie, zanim jeszcze zaczęła mówić. O tym, jak potrafił jednym zdaniem rozbroić jej smutek. O tym, że znał ją lepiej niż ktokolwiek inny – i nigdy nie musiała się tłumaczyć. To nie była miłość taka, o jakiej piszą w powieściach romantyczna i zachłanna. Ale było w tym coś równie głębokiego. Czysta obecność. Bezwarunkowa.

Nie płakała. Już dawno się tego oduczyła. Z biegiem czasu ból zmienił kształt – nie był już ostry, rwący. Stał się cichy, jak kamień noszony w kieszeni: ciężki, ale znajomy.

Były dni, kiedy potrafiła zapomnieć. Śmiała się z przyjaciółmi, planowała wakacje, ścieliła łóżko, chodziła do pracy i wiodła wspaniałe życie i boku Athana. Ale zdarzały się takie dni, kiedy brak Elijaha był zbyt obecny. Kiedy chciała napisać do niego wiadomość. Podzielić się czymś śmiesznym. Albo po prostu usłyszeć, że wszystko będzie dobrze.

I wtedy przychodził ból. Cichy, spokojny, ale bezlitosny. Bo wiedziała, że żadne wspomnienie, choćby najczulsze, nie odda jego głosu. Żadne zdjęcie nie odda ciepła jego obecności.

Siedziała tak jeszcze chwilę. Herbata wystygła. Za oknem po ogrodzie kręcił się pan Frank, przycinając starannie żywopłot. 

Życie toczyło się dalej.
Ona też żyła.

Ale dzisiaj... dzisiaj to życie bolało.

Zatrzymała się na moment, wciąż siedząc w kuchni, trzymając w rękach kubek. W głowie zaczęły pojawiać się obrazy – wspomnienia z tamtych dni, kiedy wszystko było inne. Mieli wtedy kilka godzin, tylko dla siebie. Nie spieszyli się. Zatrzymali czas i wsłuchali się w siebie.

Pamiętała ten wieczór, kiedy padał deszcz, a oni siedzieli w małej kawiarni, przy oknie, które osłaniała para. Było ciemno, ale ich rozmowa rozświetlała wszystko dookoła.

„Czemu zawsze masz ten smutny uśmiech na twarzy, kiedy mówisz o swoich marzeniach?” – zapytał wtedy, patrząc na nią z tym swoim delikatnym, przenikliwym wzrokiem. Bezbłędnie ją rozszyfrował, jakby czytał z otwartej księgi.

„Bo… bo boję się, że to tylko marzenia. Że nic z tego nie wyjdzie. Wiesz, ja nigdy nie byłam dobra w walce o siebie. Zawsze ktoś inny miał głośniejszy głos, ktoś inny wychodził na przód…” – powiedziała, czując jak w gardle zbiera się łza, którą starała się stłumić.

„A co, jeśli to nie o to chodzi? Co jeśli nie musisz walczyć, żeby marzenia się spełniały? Może wystarczy po prostu w nie wierzyć. Może wystarczy otworzyć oczy na to, co masz, a nie ciągle patrzeć na to, czego ci brakuje?”

Cisza. Spojrzała w jego oczy, czując, jak wszystko w niej cichnie. Tam, w tym wzroku, było coś, co dawało jej poczucie bezpieczeństwa. „A co, jeśli nie potrafię? Co, jeśli będę stała w miejscu i nie ruszę się ani o krok?”

„Nie musisz ruszać się szybko. Masz całą wieczność. A ja będę przy tobie, żebyś się nie zatraciła w swoich obawach. Czasem trzeba zrobić krok wstecz, żeby zobaczyć, że już zrobiłaś tysiące małych kroków do przodu. Wiesz, że wcale nie musisz być idealna?”

Jej serce wtedy, przez chwilę, przestało bić. W tym jednym zdaniu zawarł wszystko, czego jej brakowało. Wszystko, czego zawsze bała się zapytać. Wydawało się jej, że powinna być idealna, że tego oczekiwał od niej jej Stwórca. Czy to nie dlatego ją porzucił? Czy nie dlatego oddał ją pod opiekę do Cavendishów? Wstydził się tego, jaka była Aria i nie mógł znieść jej obecności.

„A co, jeśli się wystraszę? Co, jeśli znowu się zamknę, jak kiedyś?” zapytała, niemal szeptem.

„Jeśli się wystraszysz – to będę tu, z drugiej strony. I będę trzymał cię za rękę. Jeśli się zamkniesz – będę czekał, aż się otworzysz. Bo nie musisz wszystkiego robić sama. Nie musisz.”

Tego dnia, tamtego wieczoru, zrozumiała coś ważnego. Że nie wszystko, co dla niej trudne, trzeba przejść samodzielnie. Że prawdziwa przyjaźń nie jest tylko wtedy, kiedy się śmiejesz, ale wtedy, kiedy jesteś w swoich najciemniejszych chwilach, a ktoś po prostu jest obok – i nic nie mówi, tylko daje poczucie, że nie jesteś sama.

„Dziękuję, że jesteś,” powiedziała wtedy, patrząc w jego oczy, z sercem pełnym ulgi.

I tak trwali w tej ciszy, w tej rozmowie, która nie potrzebowała słów. Tylko ich obecności.
Elijah zawsze potrafił ją uspokoić, niezależnie od powodu jej smutku, czy wzburzenia. Pragnęła podróżować i odkrywać nieznany świat, marzyła o wolności, a jednocześnie marzyła o tym, by zostać w Blickling u boku Athanasiusa i by on w końcu ją dostrzegł. Była rozdarta i to zaczynało ją przerastać.

Te wspomnienia sprawiły, że serce zrobiło się niemal ciężkie, jak ołów. Poczuła ból w klatce piersiowej i szybko wstała z sofy, zaczynając nerwowo przechadzać się po salonie.

- Athan, jeśli.... jeśli istnieje cień szansy, że to jest Elijah, jaaaa...ja muszę to sprawdzić i wiesz o tym, że nic i nikt mnie nie powstrzyma. To cholernie egoistyczne z mojej strony, ale nie mogę tutaj siedzieć i nic nie robić. Przepraszam cię, ale to nie ja. – odezwała się w końcu, patrząc na męża i czując jak jej całe ciało napina się niczym struna. Znał ją przecież i doskonale wiedział, że taką odpowiedź właśnie usłyszy.

- Nie rzucę się na oślep, ale też nie będę tu siedziała i czekała na jakieś wieści. Zadzwonię do Petre i wypytam o Seraphinę.  Jak wróciła? Przecież musi być na to jakieś wyjaśnienie. Może z nią porozmawiam – zaproponowała cicho, przystając na moment. Westchnęła, nie mając pojęcia, po raz pierwszy co powinna zrobić. Nagle coś sobie uświadomiła.  

- Goro nie mówi nam wszystkiego. On coś wie. Słyszałeś , co powiedział? Nie zaprzeczył jednoznacznie, kiedy pytałeś go o sposoby wskrzeszenia. Nie powiedział, że ich nie ma, tylko że nie ma żadnych ziemskich istot, które to potrafią. Muszę go bardziej przycisnąć. Demony nie mogą kłamać, więc korzystają czasem z takich furtek, niedopowiedzeń. – w jej głosie dało się wyczuć rosnącą ekscytacje.

- Bardzo, ale to bardzo ci się nie spodoba to, co teraz powiem. Jedziemy do Londynu. - mina Athan mówiła wszystko. Wiedział, że nie zdoła odwieść żony od tego pomysłu. 

- Trzeba z nim porozmawiać Jeszcze razie zadać konkretne pytania, tak żeby nie mógł odpowiedzieć wymijająco. Jeśli się myle i demony nic nie wiedzą, to obiecuję, że odpuszczę i zdam się w pełni na ciebie. Zgoda? - przysiadła na brzegu sofy i oczekiwała nawdecyzje męża. Wiedziała, że nie będzie zachwycony jej pomysłem, ale miała nadzieję, że i tym razem nie zlekceważy jej przeczucia. 

ROZDZIAŁ 817

ATHANASIUS

Blickling, 26 marca 2023

Niestety, było tak, jak się tego spodziewał: Edmund narobił więcej szkody niż pożytku. Była to jego dość charakterystyczna cecha, przez co Athanowi niezbyt przyjemnie się z nim pracowało. Ale Elijah zawsze go lubił za ten nadnaturalny wręcz zapał i ciekawość — którą Tismaneanu uważał za zwykłą wścibskość. Ale na swojej robocie się znał, obaj zaś byli dalecy od pozbywania się dobrych pracowników z powodów tak płytko prywatnych, dlatego Edmund, chcąc nie chcąc, wciąż obracał się w kręgu athanowych znajomych.

I sprawił, że Aria zupełnie się nakręciła. A Athan zirytował jeszcze bardziej.

Przyłożył dłonie do skroni, delikatnie je rozmasowując. Wprawdzie głowa go jeszcze nie bolała, ale z pewnością zdąży rozboleć — chociażby od coraz usilniej wwiercającego się w niego spojrzenia Arii. Ona oczekiwała natychmiastowej reakcji, wyobrażając sobie pewnie, że dzięki ich wspaniałej pomysłowości i łutowi szczęścia już jutro przywitają tu Elijaha całego i zdrowego. I Athan wiedział, że musiał dać się wyszaleć jej nakręconej wyobraźni, a dopiero gdy odrobinę się uspokoi, próbować do niej dotrzeć w spokojny, logiczny sposób.

Ale póki co, nawet jego nieco dręczyło to zdjęcie.

— To niemożliwe — tłumaczył, choć nie wiedział, czy bardziej Arii, czy sobie — żeby to był on. A my sobie tylko krzywdę zrobimy takimi głupimi nadziejami. Marisie o tym ani słowa — dodał, łypiąc na małżonkę srogo. — Wiem, że to oczywiste, ale wolę to zaznaczyć.

To niemożliwe. Choć poniekąd… całkiem możliwe, biorąc pod uwagę Gudrun. Wtem uderzyła go myśl, nad którą, o dziwo, zastanawiał się bardzo niewiele. Unosząc telefon przed oczy, wpatrzył się w przesłane zdjęcie. Ze względu na zbyt duże zbliżenie, jakość była dość kiepska, ale nawet mimo tego widać było profil mężczyzny. Włosy miały podobny odcień, ale były za długie, zaczesane do tyłu. Zarys żuchwy i kości policzkowej wyglądały podobnie i pozwalały bardzo łatwo odtworzyć w pamięci twarz przyjaciela, która, zupełnie wbrew jego woli, czas nieco zamazał. I tak patrząc, zaczął się zastanawiać: jak wielu jest takich jak Gudrun? Kiedy ostatnio ktoś został wskrzeszony? Czy to się dzieje często? Na te wszystkie pytania mógłby mu oczywiście odpowiedzieć Goro. Dzisiaj już mieli wprawdzie spięcie i Athan nie miał większej ochoty się z nim kontaktować, ale…

Westchnął zrezygnowany, wzruszając lekko ramionami.

— Jeśli ktoś coś wie, to Goro. Choć zakładam, że gdyby coś wiedział, na pewno by ci powiedział. W końcu się przyjaźnicie — dodał, a ostatnie słowa pozostawiły na jego języku nieprzyjemny, gorzki posmak.

Już miał wybierać numer do demona, kiedy zamarł z ręką zawieszoną w powietrzu, pospiesznie coś analizując.

— Albo — zawahał się — może ty do niego zadzwoń. Ja już dzisiaj na niego nawarczałem.

Zaraz jednak znowu się zawahał. Analizował przez krótki moment wszystkie za i przeciw, po czym wręczcie lekceważąco machnął ręką.

— E tam — mruknął pod nosem — się będę nim przejmował. Zadzwonię.

Goro odebrał szybko, jak zawsze uprzejmy i gotowy do pomocy.

— Czy są jeszcze jakieś sposoby — wypalił Athan bez zbędnych wstępów — na wskrzeszenie zmarłych? Nie, nie mam nikogo takiego na liście — uzupełnił pospiesznie. — Po prostu pytam, czy są jeszcze jakieś sposoby na przywołanie martwego do życia?

W telefonie zaległa cisza, hucząc Athanowi w uszach. I o ile nie byłoby w tym nic dziwnego, bo demon mógł się po prostu zastanawiać — co samo w sobie byłoby interesujące — tak w tej ciszy dało się wyczuć delikatne... napięcie. Tismaneanu zmarszczył brwi, zastanawiając się, jaki był powód.

— Nie znam żadnych innych ziemskich Istot — odpowiedział ostrożnie i z namysłem — które potrafiłyby zrobić coś takiego. Jestem wręcz pewien, że tę sztukę posiadają tylko demony, i to mało które. Do głowy przyszli mi jeszcze nekromanci — dodał po chwili — ale raczej nie to masz na myśli.

Athan uważnie wsłuchiwał się w jego głos dudniący z telefonu z włączonym trybem głośnomówiącym. I choć bardzo się skupiał, żadnego kłamstwa nie uchwycił.

— Hmm… chyba nie — przyznał, spoglądając na Arię, która uważnie przysłuchiwała się rozmowie. — Ludzie wskrzeszeni przez nekromantów to nie są raczej tacy normalni… no wiesz, ludzie?

— Nie — odpowiedział natychmiast i dopiero teraz Athan usłyszał w jego głosie znaną już i typową dla Goro uprzejmą pewność. — To byty człowiekopodobne pozbawione własnej woli. Nie mają w sobie nic, co z żywej istoty tworzy człowieka.

Im dłużej rozmawiał z Goro, tym głupiej się czuł i tym większe miał wrażenie, że sam dawał się powoli ponieść tej paranoi szukania dziury w całym. Ale przynajmniej Aria nie będzie miała mu za złe, że nic w tym kierunku nie zrobił.

— Dobrze — mruknął powoli — czyli takich jak Gudrun jest raczej niewiele?

— Bardzo, bardzo niewiele.

— A… kiedy ostatni raz kogoś wskrzesiliście… jeśli to oczywiście nie tajemnica?

— Ostatnia była Gudrun — odparł Goro bez większego zawahania.

— Rozumiem. Dziękuję za pomoc i… przepraszam, że tak wcześniej na ciebie nawarczałem.

Krzywił się, gdy to mówił, ale czuł, że w zamian za tę garść informacji powinien odwdzięczyć się chociaż tymi małymi przeprosinami.

— Drobiazg. Cieszę się, że mogłem pomóc.

I tyle było z pomocy Goro, choć Athan nie był zaskoczony jej rezultatami. Popatrzył znacząco na Arię, nawet się nie odzywając — wiedział, że prawidłowo odczyta jego spojrzenie jako znak, że oto zrobili całkiem wiele, a skoro nawet demon niczego nie wiedział, to szansa na to, że facet ze zdjęcia był Elijahem, mocno zmalała. A jednak, zamiast zamknąć temat, Athan w zamyśleniu spojrzał przez okno. Zupełnie wbrew sobie i twierdzeniu, że pójście tym tropem jest bez sensu, cały czas analizował kolejne pomysły i ewentualności.

— Mógłbym zadzwonić do Matta — mruknął nieco obojętnie — choć nie wiem, co to da, skoro tak naprawdę nic nie wiemy. Ale spróbować można. Mógłbym też pogadać z Likarem, bo to powsinoga, ale z drugiej strony: jaka jest szansa, że akurat ci dwaj się spotkają? Nie oszukujmy się, minimalna. Zresztą — wybuchł, denerwując się sam na siebie — o czym my mówimy?! To na pewno nie jest on! Nie wiem, kim jest, ale nie on!

Mniej więcej w tym samym czasie napisał smsa do Edmunda, prosząc go o adres miejsca, w którym zrobił to przeklęte zdjęcie oraz z prośbą, by w miarę możliwości obserwował nieznajomego. Choć nad tym drugim długo się wahał — grację Edmunda można było porównać do słonia w składzie porcelany, więc nie był to najlepszy materiał na szpiega. Ale na razie to wszystko, co mieli.

Nagle zmarszczył brwi, szybko coś analizując.

— Wszystko mi się miesza — poskarżył się ni stąd, ni zowąd — i trochę mi się mylą te wszystkie osoby i imiona. Ale przecież tam w tym klasztorze była też ta cała Seraphina. Która, dodajmy, niby zmarła — zauważył z przekąsem. — Tam to niby nie była Seraphina, tylko ktoś inny, ale przecież na Petre zrobiło to ogromne wrażenie, i to na tyle, że tam z nimi został. Mówię tylko, że są jeszcze jakieś inne opcje, jak widać — wyjaśnił — ale to i tak nam nic nie daje. Bo gdyby z Elijahem stało się to samo, to Goro na pewno by nam o tym powiedział. A jak nie nam, to tobie.

Drażniło go niemiłosiernie takie gdybanie nad iksami, nie znając żadnych innych danych tego równania. Kluczyli jak dzieci we mgle ściągani zwodniczymi głosami syren, które w tym wypadku uosabiały głos nadziei. Aria chciała wierzyć, że to naprawdę był Elijah, a Athan, choć dużo bardziej sceptyczny, nie chciał nie wierzyć. Ta sprzeczność tkwiła w nim niczym drzazga, ale na razie nie chciał jej wyjmować.

Jeszcze nie.

— Jeśli masz jakieś pomysły, to proszę — rzekł z westchnieniem — chętnie posłucham i rozważę. Ale o podróży — dodał nagle groźniej, łypiąc znacząco na jej spory ciążowy brzuch — zapomnij!

Rozdział 816

Aria

Serce łomotało jej w piersi tak mocno, że zaczęła obawiać się iż za chwilę popęka w szwach gorset, który ściskał jej talie. Marisa zadbała o to, by suknia prezentowała się na niej nienagannie, ale młoda wampirzyca miała ochotę pozbyć się jej tak szybko, jak było to tylko możliwe. Zamierzała zatańczyć jeszcze z panem Corby, który obiecał opowiedzieć jej o swojej podróży do Albanii, którą odbył niedawno, a później za zgodą Elijaha, miała nadzieję oddalić się do swojego pokoju. Czuła się tego wieczoru wyjątkowo źle, zwłaszcza iż jej Stworzony wprost jej unikał. Przecież Aria, wbrew wszystkiemu, powinna być pierwszą osobą, z którą chciał zamienić słowo. Była jego stworzeniem, istotą z jego własnej krwi. Jak mógł udawać, że więź, która między nimi była, nic nie znaczyła? Nie rozumiała tego. Jedyny powód jego niechęci tłumaczyła sobie tym, że mężczyzna żałował tego, co zrobił. Czyżby Vasco zrobiła coś aż tak okropnie złego, że wstydził się jakichkolwiek kontaktów z nią? Tak, to musiał być powód, dlaczego oddał ją pod opiekę do państwa Cavendish. Kochała Elijaha i Marisę całym sercem, ale nie oni byli jej Stworcami i to był kluczowy element wszystkiego. Wyparcie Athana raniło ją tak mocno, że sama zaczynała żałować, że nie zdechła na gruźlicę. Dlaczego wziął na siebie ciężar jej przemiany i odpowiedzialność za jej życie, a teraz pozostawił ją u przyjaciół i zrzucił na nich ten obowiązek? Tak, z pewnością żałował tego, że Aria była jego Stworzoną.

Stała i obserwowała go w milczeniu, delikatnie przekręcając głowę na bok, za każdym razem, gdy z jego ust padały kolejne słowa. Miała nadzieję iż uda się jej przemyśleć wszystko, co zamierzała powiedzieć, jednak po chwili te złudne nadzieję uleciały gdzieś daleko. Uśmiechnęła się do niego tak pięknie, jak tylko potrafiła i odezwała się delikatnym, spokojnym głosem. Ależ on ją rozdrażnił.

- Panie Tismaneanu, jestem wprost wzruszona, że znalazł pan chwilę czasu, aby ze mną porozmawiać i się pożegnać. Doprawdy, nie oczekiwałam niczego więcej – w środku cała się gotowała. Poczuła się zraniona i po raz kolejny porzucona. To uczucie towarzyszyło jej od chwili przemiany, choć starała się je wypierać, jak tylko mogła. Dygnęła przed nim lekko, tak jak nakazywała etykieta, której tak usilnie trzymał się Athanasius. Bardzo chciała zachować się grzecznie wobec niego. Bardzo.

- Jestem aż tak przewidywalna? – zachichotała , zasłaniając usta dłonią, jak miały to w zwyczaju robić młode panienki. Udawała nieco zakłopotaną i zawstydzoną. W rzeczywistości miała wielką ochotę zacisnąć mu dłonie na szyi lub wyrwać serce, by poczuł ten sam ból, co ona. On robił jej to za każdym razem, gdy zjawiał się na chwilę w jej życiu, a potem znowu odchodził. Miała nadzieję, że ten raz będzie tym ostatnim i za chwilę wrócą razem do Blickling. On jednak znowu wyjeżdżał, na kilka lat. 

- Doceniam fakt iż udaje pan, że jakkolwiek mnie zna, ale chyba odbył pan o jedną podróż za dużo żeby móc prawić mi teraz kazania. – odsunęła powoli dłoń od twarzy, zdejmując tym samym maskę, by Athan mógł w pełni doświadczyć tego, jak bardzo była rozeźlona tą rozmową. Próbował delikatnymi słowami ,podszytymi uprzejmością, przekazać że nie nadawała się na żonę. Ależ miał tupet. Zjawił się nagle i prawi jej kazania, powołując się na nic nie znaczące komplementy.

- Może byłabym w stanie dopasować się do pana, gdybym miała szansę. Ciężko o to, kiedy druga osoba jest nieobecna – prychnęła pod nosem, specjalnie akcentując słowo pan, by zabrzmiało to bardziej wymownie. Spojrzała na niego, a jej wzrok był tak chmurny, że gdyby Athan tylko lepiej się przyjrzał, to mógłby dostrzec w nim wszystkie deszcze tego świata. Nie płakała, bo nie mogą, jakby łzy zamarzły w środku, ciężkie jak ołów. Patrzyła, a jednak nic nie widziała. Czuła, że przed nią nie ma przyszłości, tylko echo pustki, które dźwięczało cicho między sercem, a duszą. To spojrzenie zgaszonego światła, jakby ktoś zgasił gwiazdy w jej oczach jednym słowem. Było w nim coś z jesiennego nieba: ciemnego, rozmytego chmurami, które wiszą nisko, tuż nad rzęsami, gotowe opaść i runąć z hukiem wspomnień. Aria miała oczy, które nie proszą o współczucie. One niosą swój ból dumnie, cicho niczym rana, którą się ukrywa pod jedwabiem uśmiechu. W nich była cała historia porzucenia. Cisza po ostatnim „zostań”, które nie zostało wysłuchane. To wzrok, który nie krzyczy. On szeptem boli. Wzrok dziewczyny, która ufała i została złamana. Złamał ją ten, który powinien być oparciem.

- Dobrze zatem, panie Tismaneanu. Pozostało mi życzyć ci udanej podróży. Mam nadzieję, że pozostaniesz w zdrowiu. Jeśli to wszystko, to pozwól, że się oddalę. Chciałam poprosić Elijaha o pozwolenie na opuszczenie balu. – mogłaby zapytać o to również Athana, ale nie zamierzała tego robić. Chciała mu pokazać, że nie miał nad nią żadnej władzy, choć w rzeczywistości władał i jej ciałem, duszą oraz sercem. Gdyby tylko skonał głową, padłaby przed nim na kolana. Była pewna, że o tym wiedział i bawił się tą władzą, bawił się tym, co mógł z nią zrobić.

- Proszę przekazać pozdrowienia Lady Novak. Och, chyba akurat pana wypatruje. Nieuprzejmie jest kazać damie czekać – zauważyła i ponownie dygnęła przed nim, czując że robi jej się słabo. Chciała uciec, jak najszybciej. Nie mogła już znieść spojrzenia Athanasiusa i tego, jak bardzo chciała by na nią patrzył. Nie wiedziałam, czy bardzo nienawidziła w tej chwili siebie, czy jego.
Odwróciła się z zamiarem odejścia, ale zatrzymała się. Zaczerpnęła głęboko powietrze i ponownie na niego spojrzała.

- Małżeństwo, panie Tismaneanu, to nie tylko przysięga złożona wobec świata lecz cicha obietnica, którą codziennie składa się od nowa. Spojrzeniem, gestem... – urwała na moment starając się, by głos jej nie zadrżał.

- Obecnością...- patrzyła mu w oczy, choć sprawiało jej to ból.

- To dwa serca, które postanowiły iść razem, choć droga bywa kręta, a pogoda zmienna. To wspólna cisza o poranku i śmiech wśród zwykłych dni. To ręce, które się szukają nawet w kłótni i ramiona, które wiedzą, że nie trzeba mówić, by rozumieć. Małżeństwo jest ogrodem i jeśli podlewasz je cierpliwością, zakwitnie zrozumieniem, a jeśli zasiejesz troskę, wyrośnie spokój. Zapomnij o czułości, a zarosną je chwasty obojętności. To nie jest idealna baśń lecz codzienna pieśń. Czasem szeptana, czasem wykrzyczana, ale zawsze wspólna. Bo małżeństwo to nie „ja i ty” . To my przeciw światu, my w zwyczajności i w cudach, my – nawet wtedy, gdy wszystko inne gaśnie. To sztuka kochania nie tylko wtedy, gdy łatwo lecz przede wszystkim wtedy, gdy trudno. – ponownie zamilkła, ale tylko na kilka sekund. Uspokoiła skołatane serce i ponownie na niego spojrzała, tym razem z wyraźną drwiną w głosie.

- Pańska definicja małżeńska jest niezwykle płytka. Sztuka dopasowania się? Nonsens. To akceptacja drugiej osoby mimo wszystkich jej wad. Nie dziwi mnie to, jak pan postrzega miłość. Trudno sprostać pańskim oczekiwaniom, ale z pewnością kobieta mojego pokroju, jak pan to określił, zbudowana na zbytniej indywidualności, nie jest w stanie tego pojąć. – wycedziła , uśmiechając się przy tym promiennie. 

- Emmet, na szczęście, ma szerszą perspektywę.

ROZDZIAŁ 815

ATHANASIUS

Bal toczył się w rytmie mijającego czasu delikatnym, choć wartkim tańcem. Szerokie, drogie suknie wspaniale falowały, misternie ułożone fryzury dam nieco się targały w pędzie zabawy, a na gładkie lica panów wstępowały delikatne rumieńce — albo od zmęczenia, albo od przyjętych już dawek alkoholu. Albo od jednego i drugiego. Cokolwiek by się działo, nie dotyczyło to Athana i Elijaha; oni w tym balu już nie uczestniczyli. Nie uczestniczyli w tym wydarzeniu, w tym czasie i w tym miejscu. Obaj wędrowali bowiem po meandrach wspomnień — i to nie byle jakich, bo wspólnych, tych samych. Tych, które dzielili, wspólnie przeżywali — i tych, które dotyczyło jeszcze jednego wspólnego elementu: Arii. 

Oczywiście, powiedzieć o kobiecie, że była „wspólna” brzmiało niebywale niegrzecznie, by nie powiedzieć podle i niegodziwie. Niemniej tak w istocie było, dla obu bowiem Aria była bardzo bliska. Obaj mieli swoje wizje na to, jak ją wychować i wyuczyć, będąc w stanie zrobić dla niej wszystko. Różnica tylko polegała na tym, że Elijah nie wahał się tego okazywać, a Athan wprost przeciwnie — ani myślał. Ofiarą tego niemego pojedynku była Aria, która z wdzięcznością przyjmowała ojcowską troskę Cavendisha, jednocześnie pragnąc czegoś innego. Ona także nie bała się tego okazywać, raniąc zarówno Athana, jak i rykoszetem siebie. 

Serce załomotało w nim gwałtownie i panicznie niczym zamknięty w klatce ptak, który przez chwilę ujrzał kawałek błękitnego nieba. Zalało go nagle dziwne, niespodziewane uczucie, że przecież tu wszystko szło nie tak, a on sam kluczył jak ślepiec, choć w teorii to on miał panowanie w garści. Rozmowa z Elijahem nieco go uspokoiła, ponieważ jego wiara dodawała mu otuchy i jakiegoś rodzaju nadziei, że może jednak nie było tak źle, że może... może nie popełniał aż takich i aż tylu błędów.  

Westchnął ukradkiem. Za dużo myślał.  

— Pójdę z nią porozmawiać — zdecydował, choć wewnątrz czuł, jak wszystko skręcało się w nim z niezrozumiałego strachu. — W końcu muszę. Nie mogę jej wiecznie ignorować... nawet jeśli to byłoby dużo łatwiejsze. 

Elijah się nie odezwał. Obserwował odchodzącego przyjaciela, być może zastanawiając się, ile z tej rozmowy wyniknie i czy skończy się dobrze — albo źle. Bez względu na to, czy miał jakieś obawy czy nie, nie zatrzymał go, pozwalając Athanowi wrócić na salę balową, gdzie wszystko miało zacząć się od nowa. 

Przywitało go nieprzyjemnie duszne powietrze przesycone zbyt intensywnymi perfumami krzątających się dookoła dam oraz zbyt jasne, zbyt ciepłe światła, które swym kojącym blaskiem otulały wszystkich gości, zachęcając ich do lepszej zabawy. Athan się nie bawił, dlatego stanął w pobliżu jednej z kolumn oddzielających główną salę od niewielkiej bocznej nawy. Przez chwilę błądził wzrokiem po tłumie, szukając tej jednej jedynej. Najpierw odnalazł Annę, która tańczyła z jakimś lordem; znał go, lecz nie miał teraz siły ani ochoty przypominać sobie jego nazwiska. Anna też go zauważyła i posłała mu nawet śmiały, nieco zawadiacki uśmiech, ale i na to Tismaneanu nie miał siły, niegrzecznie ten gest ignorując. Anna w tej chwili nie miała dla niego znaczenia. Będzie miała później, gdy razem wrócą do domu. Być może, aby zapomnieć, Athan zechce kontynuować to, co przerwali przed wyjściem, wyobrażając sobie głupio i naiwnie, że to nie Anna leżała pod nim, a Aria.  

Prychnął wściekle, zły na siebie o tak niskie, idiotyczne wyobrażenia. Ale patrzył dalej. 

I wreszcie ją znalazł.  

Tańczyła właśnie z jakimś młodym oficerem. Wyraz twarzy miała zamyślony i tylko od czasu do czasu przypominała sobie, że powinna się uśmiechać. Athan uśmiechnął się ukradkiem na ten widok; na tyle, na ile ją znał, domyślał się, że taki wymuszony taniec musiał być dla niej katorgą. Ale... na ile faktycznie ją znał? Chyba niezbyt. Spędzili ze sobą wszak aż trzydzieści jeden lat, więc czysto teoretycznie powinni znać się na wylot... ale zawsze im coś przeszkadzało. A tym “czymś” były naturalnie uczucia Arii, najpierw nieodwzajemnione, a potem, co gorsza, odwzajemnione. W swym egoizmie Athan nie umiał nie obwiniać Vasco za te trudności w ich relacji: gdyby tylko mniej wyraźnie okazywała swoje uczucia, Athan być może nie czułby się w obowiązku aż tak od niej dystansować. Może uważałby ją tylko za swoją Stworzoną, tylko za swoją podopieczną, a nie dostrzegając w niej “ryzyka” przetransformowania relacji, zdołałby się do niej zbliżyć na tyle, by nawet zaprzyjaźnić — nie czułby bowiem tej natarczywej potrzeby zachowywania bezpiecznego dystansu. Ale Aria nie pozostawiła mu na to miejsca, śmiało i odważnie pokazując, że była zakochana w swym Stwórcy. A on żadną miarą nie mógł pozwolić, by jej marzenia i pragnienia kiedykolwiek się ziściły. Musiał więc między nimi zapanować chłód — i to bolesne poczucie, że w gruncie rzeczy byli dla siebie obcymi ludźmi.  

Po trzydziestu latach wspólnego życia. 

Patrzył na nią ze ściskającym serce uwielbieniem. Nie wiedział, czy to było możliwe, jako że minął tylko rok, ale wydawało mu się, że wydoroślała, dojrzała. Być może gorycz smutku i rozczarowania, jakie jej sprawił, odpowiednio ją zahartowało, co tylko podkreśliło jej nietuzinkowe piękno. Oczy nie były już tak rozbiegane i naiwnie błyszczące, ale czujne, skupione i świadome. Sylwetkę miała dumnie wyprostowaną, co dawało do zrozumienia, że już dawno nie była tamtą radosną, ciekawą wszystkiego dziewczynką, ale kobietą znającą swoją wartość. Właśnie dzięki temu suknia, którą dobrała, leżała tak dobrze, wprost idealnie: podkreślała kształty, które u dziecka byłyby po prostu oznaką dojrzewania, a które w przypadku Arii przyciągały spojrzenia mężczyzn — jego samego nie wyłączając. Okazały, śmiało prezentowany dekolt wyjątkowo sprawnie pobudzał wyobraźnię, a wycięta talia osy aż się prosiła, by ułożyć na niej swoje dłonie.  

Pozwalał sobie na te wszystkie myśli jako rekompensatę dla samego siebie za to, że nigdy tych rzeczy nie wypowie ani się do nich nie przyzna. 

Aria przestała tańczyć, ale łatwo było zauważyć, że czaili się kolejni, by skraść jej kolejny taniec. Athan nie zamierzał ich odpędzać, jakby dając sobie jeszcze trochę czasu. Ale nie musiał się martwić o to, że zostanie przegapiony: tak jak przypuszczał, jego... dawna podopieczna wyczuła jego spojrzenie, odpowiadając na nie. Ale ani drgnęła. Czekała na jego ruch. Liścia!, pomyślał, próbując ukryć mały, zadowolony uśmieszek. Być może dobrze go wyczuła — a może miała w sobie tyle dumy, że nie zamierzała dać się poniżyć i biec do niego niczym natchniona. I dobrze. Zaimponowała mu tym.  

Gdy wreszcie się do niej zbliżył, zachowując odpowiedni dystans, ukłonił się delikatnie, pochylając powściągliwie głowę i górną część tułowia. Ręki całować nie śmiał; nie wyglądałoby to zbyt dobrze.  

— Panno Vasco — rzekł miękko, choć z należną powagą. — Rad jestem znów panią ujrzeć.  

Kpina. Czyż to nie on ją odrzucił? Domyślał się, że Aria myślała tak samo. Był tego ciekaw i wtem właśnie w jego głowie zrodziła się ohydna wręcz myśl, by ją do tego sprowokować. Póki nie wyjawi mu wprost, co czuje, atmosfera między nimi nigdy nie będzie nawet bliska oczyszczenia. 

— Rok to dużo czasu. Czy znajdzie pani dla mnie chwilę? — zagadnął, uśmiechając się szarmancko 

Czyż była w stanie mu odmówić? No skąd. Wiedział, jak na nią działał, więc mógł to wykorzystać.  

— Zejdźmy może z parkietu. Nie przeszkadzajmy innym w zabawie.  

Poprowadził ją w stronę kolumny, zza której jeszcze tak niedawno obserwował Arię. Nie protestowała, idąc posłusznie za nim, by już wkrótce mogli się nieco skryć przed wścibskimi spojrzeniami innych gości. Jako jej “prawny opiekun” miał prawo otwarcie z nią rozmawiać, choć musiał pilnować czasu: jeśli rozmowa potrwa za długo, mogły się pojawić plotki o tym, że ich relacja miała podtekst matrymonialny. Podobne pogłoski zaś mogły Arii nie tylko zaszkodzić, ale dodatkowo ją skrzywdzić.  

— Wydoroślała pani — rzekł z uznaniem, omiótłszy ją spojrzeniem od stóp do głów. Zwracał się do niej per “pani”, mimo że już dawno temu przeszli na “ty”, aby zachować formalny ton rozmowy i wpasować się do balu, na którym pełno było nie zwykłych znajomych, a dystyngowanych dam i szlachetnych lordów. — Może trudno to uwierzyć: wszak widzieliśmy się być może “tylko” rok temu. A jednak jestem w stanie dostrzec tę subtelną zmianę, jaka w pani zaszła. Nauki i opieka Elijaha z pewnością się temu znacząco przysłużyły. Niezmiernie mnie to cieszy — przyznał zupełnie szczerze. — Widzieć, jak pani rozkwita.  

Czy i pod jego opieką Aria rozkwitała? Nie był tego taki pewien. Miał wrażenie, że w ciągu tego roku coś nieodwracalnie się w niej zmieniło — i podczas gdy ona mogła myśleć, że naj gorsze, jego zdaniem na lepiej.  

— Niebawem wyjeżdżam do Szkocji — powiedział nagle, niby mimochodem. — Nie wiem, na jak długo, choć mam pewne plany... powiedzmy, że kilkuletnie. Nie chciałbym wyjechać bez uprzedniego uprzedzenia i pożegnania z panią — zauważył z powagą — ale jednocześnie jestem znacznie spokojniejszy na myśl, że będzie pani pod opieką człowieka, którego oboje kochamy i cenimy.  

Żeby nie gasić tempa rozmowy, Athan postanowił zagaić o jeszcze jeden temat, zasłyszany zresztą całkiem niedawno. 

— Słyszałem od Marisy pogłoski o pani zamążpójściu — dodał, uśmiechając się półgębkiem. — To iście zabawa w tworzenie dynastii: moja Stworzona wraz ze Stworzonym Marisy to wspaniały pomysł na połączenie naszych rodów! Czyż nie? — spytał odrobinę kpiąco, uważnie ją obserwując. — Bezsprzecznie pan Watts byłby dla pani wspaniałym kandydatem, ale... proszę wybaczyć mi śmiałość — dodał ostrożnie — ale niezbyt mi to do pani pasuje. Małżeństwo to wszak sztuka dopasowania się do drugiej osoby, czyż nie? A pani, jak sądzę, nie przepada za dopasowywaniem się do kogokolwiek. Jest pani postacią zbudowaną na zbytniej indywidualności, aby dać się komukolwiek podporządkować. Ani panu Wattsowi, ani Elijahowi, ani... 

Zamilkł znacząco, nieco zbyt śmiało patrząc Arii w oczy. 

— Ani mnie nawet.  

Był szalenie ciekaw, ile w tym stwierdzeniu było prawdy. Czy gdyby teraz, w tej chwili, wyznał jej nieprzemijającą, głęboko skrywaną w sobie miłość, padł na kolana i oświadczył się przed wszystkimi, przyjęłaby go? Czy jako małżonka byłaby godną opiekunką ogniska domowego? Czy, jak na typową żonę przystało, stałaby się uległa i w pełni podporządkować jemu, swojemu mężowi? Jakoś trudno było mu to sobie wyobrazić.  

— Zamążpójście wszak — kontynuował beztrosko — jest dla kobiet, które nie są w stanie zagwarantować nic poza ogrzaniem łoża i stanowieniem eleganckiej ozdoby u boku mężczyzny. Pani jest zdecydowanie ponad to, panno Vasco.  

Czas mu się powoli kończył — nie należało zbytnio przeciągać tej rozmowy. Ale Athan był skłonny nieco nagiąć zasady. I kto wie, może nawet zaprosi ją za chwilę do tańca. Kto wie. Jednak wszystko zależało od tego, jak Aria zechce zareagować na to, co powiedział. To był test zarówno dla niej, jak i dla niego. 

I za chwilę się okaże, kto go zdał, a kto oblał.  

^