ROZDZIAŁ 213

 GORO

Mógł powiedzieć, że wszystko szło zgodnie z planem. Problem polegał jednak na tym, że nie mieli żadnego planu.

W pewnym sensie kwestia zamordowania Luci Baltimore’a pojawiła się i przebiegała bardzo spontanicznie. Tego rodzaju zagrywki nie leżały w naturze Goro, który zwykle wcześniej wszystko dokładnie planował. Niespieszny i skrupulatny, starał się przewidzieć każdą, choćby najmniej prawdopodobną opcję i znaleźć dla niej najwłaściwsze rozwiązanie, aby nic nie mogło go zaskoczyć.

Tym razem było inaczej. Tym razem nie istniał żaden plan. Tym razem Goro pozwolił sobie na czystą spontaniczność. Pozwolił losowi się prowadzić; pozwolił, by sznurki przeznaczenia ciągnęły go na oślep naprzód, starając się wykorzystać każdą nadarzającą się okazję — ale bez przymusu, bez pospieszania. Celem wszakże była śmierć Luci Baltimore’a, a ta prędzej czy później i tak miała nadejść. Ta myśl napawała demona spokojem, dlatego właśnie się nie spieszył. I dlatego, zamiast wyprzedzać Lucę o dwa kroki, po prostu za nim podążał.

— Zdaje się — zaczął z wolna Goro — że twój kaprys przyniesie więcej konsekwencji, niż moglibyśmy przypuszczać.

— To źle? — spytał obojętnie Belial.

— Wprost przeciwnie.

Znajdowali się już w Blickling, wpatrzeni ze spokojem w malujący się przed nimi zarys ogromnej posiadłości. To tam skrył się ten, który odpowiadał za tyle zła i który miał być za nie ukarany. Wejście do środka nie stanowiło dla nich żadnego kłopotu, dlatego się nie spieszyli. Wiedzieli, że Baltimore był teraz jak motyl zaplątany w pajęczą sieć. Miotał się, szarpał, walczył, ale obie strony konfliktu wiedziały, jaki będzie wynik tej malej batalii.

— Dlaczego akurat tam?

Goro zastanowił się nad tym całkiem dobrym pytaniem. Dlaczego spośród tak wielu kryjówek Baltimore wybrał właśnie to?

— Najwyraźniej — podjął cicho Goro, wciąż wpatrzony pustym wzrokiem przed siebie — Luca zamierza wykorzystać do swoich celów wybrankę Tismaneanu.

— Tego, co go opętałem? Ale on chyba wie — zaczął Belial ze złośliwym uśmiechem — że to broń obusieczna? I to taka, którą ten kretyn nawet nie umie się posługiwać i sam się nią pokaleczy?

— Może myśli, że przekona do siebie Arię Vasco, a ta spróbuje obudzić w tobie swojego kochanka.

— Aaa — mruknął Belial ze zrozumieniem. — Jak w tych tandetnych filmach, gdzie siła dobra i miłości przezwycięża całe zło, nie? Czaję.

Cisza trwała tylko chwilę: Belial nagle zmarszczył brwi, coś pospiesznie kalkulując. Sądząc po jego minie, wynik zupełnie z niczym mu się nie zgadzał.

— No ale chwila — przerwał nagle. — A kto tu jest, przepraszam, siłą dobra, a kto siłą zła? Ten zły to, jak się domyślam, ja. A ten dobry to on?! — zakpił demon, dźgając się palcem w pierś, w ten sposób wskazując na opętanego Tismaneanu. — No chyba kurwa nie. I ot  — westchnął męczeńsko  — cała teoria jebła.

Goro nie odpowiedział. Jego przyjaciel bawił się przednio podczas tej nierównej gonitwy, lecz on był nią lekko zmęczony. Już dawno minęły czasy, w których demon żył myślą o odwecie, wyobrażając sobie kolejne brutalne scenariusze. Już dawno zgasła w nim paląca żądza zemsty.

Już dawno przestało mu zależeć.

Ale musiał zrobić — dla niej. Nawet jeśli i ona nie miała już dla niego żadnego znaczenia.

Musiał doprowadzić do śmierci Luci Baltimore’a z czystego poczucia obowiązku.

Z tego powodu pozwalał Belialowi poniekąd dowodzić tą akcją. Jak na symbol niezależności i jednego z demonich książąt przystało, zamierzał rozegrać tę potyczkę na własnych warunkach, nie szczędząc na środkach. Goro miał do niego pełne zaufanie i wiedział, że Belial był w stanie załatwić wszystko sam. Na to poniekąd liczył.

— Jak się czujesz z myślą — podjął Belial po dłuższej chwili ciszy — że prawdopodobnie za chwilę to ścierwo wreszcie zdechnie?

Goro milczał. Usiłował się uśmiechnąć, próbował wykrzesać w sobie jakiekolwiek pozytywne emocje — ale nie zdołał.

— Po prostu to zróbmy.

 

Tak jak przewidywali, wejście do środka nie sprawiło im żadnego kłopotu — tym bardziej, że wewnątrz toczyła się już zajadła dyskusja, po chwili przeistoczona w walkę. Żaden z demonów nie zamierzał ingerować, skryci w cieniu i ciszy. Wystarczyło przysłuchać się choćby fragmentowi rozmowy, by zauważyć, że Aria Vasco miała sporo oleju w głowie, wprost przeciwstawiając się Luce Baltimore’owi. W innych okolicznościach tego typu brawura jawiłaby się jako ogromny błąd, lecz — choć Vasco jeszcze tego nie wiedziała — miała po swojej stronie siłę, której nikt nie był w stanie się przeciwstawić. Ich.

Gdy wreszcie wyłonili się z ukrycia, a Goro stanął z Lucą twarzą w twarz, trudno było mu stwierdzić, co tak właściwie czuł. Powinien się cieszyć, powinien płonąć niezdrową satysfakcją. Powinien natychmiast rzucić się Luce do gardła, plując na pamięć tej, której i tak już od dawna nie kochał. Jedynie delikatny uśmiech wypłynął na moment na jego twarz, gdy ujrzał, jak Baltimore zesztywniał ze strachu na jego widok. To jedno cieszyło, łaskotało łagodnym poczuciem tryumfu.

Stanąwszy naprzeciwko Luci, nie powiedział ani słowa. Spokojny i skupiony, nie zwracał uwagi na nikogo innego: ani na Beliala, ani na Vasco, ani na czającą się przy schodach dwójkę innych wampirów z niepokojem obserwujących całe zajście. Liczył się tylko Baltimore — lecz nawet wtedy Goro nie zamierzał podjąć żadnych działań.

Jeszcze nie.

To zawieszenie i szok domowników trwały tylko chwilę. Moment później Aria Vasco, najwyraźniej wciąż nie mając o niczym pojęcia, rzuciła się we łzach na Beliala, w oczywisty sposób biorąc go za Athanasiusa Tismaneanu. To nie mogło się skończyć dobrze.

I nie skończyło. Rozwścieczony tym atakiem Belial z szalonego, rozgadanego demona momentalnie zamienił się w potwora rodem z koszmarów: jego twarz, oszpecona gniewnym grymasem, gwałtownie pobladła, a w oczach zalśnił niebezpieczny błysk. Demon natychmiast chwycił Arię za gardło i uniósł o kilka centymetrów w taki sposób, by jej nogi nie były w stanie zetknąć się z podłożem. Spanikowana, przerażona i skołowana, nawet gdyby mogła, zapewne nie wiedziałaby, co powiedzieć. A Belial wcale na to nie czekał: po krótkiej chwili cisnął wampirzycę o podłogę, obrzucając nienawistnym spojrzeniem.

— Plugastwo — wysyczał wściekle, niezrażony wpatrzoną w niego Vasco, której w oczach lśniły strach i łzy.

— Belial — odezwał się ostrzegawczo Goro.

— To niech mnie nie dotyka — warknął w ramach usprawiedliwienia. Poprawił marynarkę, spojrzał na wampirzycę z obrzydzeniem, po czym zerknął przelotnie na Goro. — Wtedy będę bardziej uprzejmy — dodał potulniejszym tonem, jak na znak uśmiechając się krótko.

Ten jednak szybko spełzł mu z twarzy, gdy przyjrzał się uważniej twarzy Vasco. Zakrwawiona i opuchnięta, wyglądała tylko odrobinę lepiej od sparaliżowanego strachem Baltimore’a.

— Zaraz, kurwa — mamrotał, przyglądając się krwawiącym śladom bitwenym. — A co to za ruchawka? I to bez nas? — pytał z udawanym zdziwieniem Belial, uśmiechając się szeroko na sam widok niedawnej walki. — Jak chciałeś, Baltimore, żeby ktoś ci ryj obił, trza było na nas poczekać, a nie dać się kobiecie pobić! Przepraszam panią najuprzejmiej — rzekł nad wyraz kulturalnym tonem, zwracając się do Arii. — Gdybym wiedział, że to ty sama, bez naszej pomocy, to plugastwo o mało co na tamten świat nie wysłałaś, nie obszedłbym się z tobą tak brutalnie.

Ledwie to powiedział, jak odwrócił od niej wzrok, wyraźnie niezainteresowany tą postacią. Lecz jedno należało od razu przyznać: Belial bawił się doskonale jako gospodarz tego zebrania. Goro nie zamierzał mu w tym przeszkadzać; cały czas czając się gdzieś z tyłu, rozsiadł się wygodnie w jednym z foteli. Oparłszy łokcie na podpórce, a na otwartej dłoni układając ostrożnie brodę, spoglądał z umiarkowanym zainteresowaniem na całą tę scenę, wciąż nie spuszczając wzroku z Baltimore’a. Jednak Goro uznał, że nie należało się wtrącać w tę belialową zabawę, dopóki nie będzie to całkiem konieczne.

— No i jak tam, Baltimore? — zagadnął radośnie Belial, machnąwszy delikatnie ręką. Pod wpływem tego gestu Luca zachwiał się niebezpiecznie, by po chwili w dość nienaturalnie wyglądający sposób przywrzeć do ściany. Luca, blady i odrętwiały ze strachu, wyglądał tak, jakby próbował zmusić swoje ciało do jakiegokolwiek ruchu, ale najwyraźniej stopy wmurowało mu w podłogę, bo ani drgnął. — Dostałeś nasz prezencik? — pytał uprzejmie. — I jak tam te twoje znaczki? Zdążyłeś je tu namalować czy nie? Bo nie wiem — szepnął, zerkając na niego zadziornie — czy zauważyłeś, ale jak ci mówiłem, że nie mogę złamać twoich zabezpieczeń, to kompletnie bredziłem! — zakrzyknął z wyraźnym rozbawieniem. — Ale miło było obserwować, jak szalejesz ze strachu. Tylko jednego nie rozumiem – dlaczego sądziłeś, że ucieczka akurat tutaj cokolwiek ci pomoże?

Belial rozejrzał się oczekująco po otoczeniu, uparcie wypatrując kogoś lub czegoś, co miałoby pomóc Baltimore’owi. Najwyraźniej nic takiego nie znalazł, bo zaraz odwrócił się w stronę Luci.

— Co my mamy twoim zdaniem zrobić? — spytał, niespodziewanie znudzonym tonem. — Zabić ci ich wszystkich tutaj, żeby ci udowodnić, że to był głupi pomysł? Nie to, żeby jakikolwiek inny był choć trochę bardziej rozsądny. Czegokolwiek się nie dotkniesz, Baltimore, to i tak spieprzysz — syknął kpiąco — więc i tak byśmy cię znaleźli. I zabili, rzecz jasna. Mogłeś się ukryć gdzieś indziej — tłumaczył tonem znawcy. — Ale mogłeś też — warknął, podnosząc głos — na przykład nie zabijać takiej jednej! Kojarzysz? Nasza stara znajoma. Zaczyna się na „I”, a kończy na „salind”. Coś ci tam w tym łbie musi wreszcie zacząć dzwonić! Jak dobrze pójdzie, to odkryjemy nawet, w którym kościele!

Belial nadal dobrze się bawił, ale nie Goro. On nie umiał odnaleźć przyjemności w tym wydarzeniu, mimo że to o nim śnił tyle nocy. Nie mógł uwierzyć, jak to się działo, że chwila tak przez lata upragniona, już za chwilę miała minąć, nie wzbudzając w nim ani krzty emocji. Baltimore mógł teraz zginąć. Mógł też spróbować walczyć lub nawet uciec — cokolwiek by zrobił, Goro by to nie poruszyło. Choć powinno.

Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że wartościowe i ekscytujące były tylko marzenia o gonitwie, a potem ta zabawa w podchody, która miała uświadomić Luce powagę sytuacji. Uświadomili. Osiągnęli swój cel. No właśnie — osiągnęli. Teraz została tylko formalność, bo nie było żadnej szansy, by Baltimore wyszedł z tego żywy.

Nadzwyczaj dziwne było poczucie wypalenia. Goro bowiem nie wiedział, co zamierzał, chciał i powinien zrobić po tym, jak osiągnie to, od czym od lat marzył. Smutna była świadomość, że morderca jego ukochanej stał się treścią jego żywota.

— Zadziwia mnie — odezwał się niespodziewanie Goro, cały czas siedząc w fotelu i wbijając swoje spokojne, acz intensywne spojrzenie w Baltimore’a — że, świadomy tego, kim jesteśmy i co możemy ci zrobić, i tak dopuściłeś się tych wszystkich zbrodni. Musiałeś zdawać sobie sprawę, że zemsta to tylko kwestia czasu. Więc — rozłożył ramiona — co tobą kierowało, mój dawny przyjacielu? Co tobą kierowało, gdy odciągałeś ode mnie kobietę, którą kochałem, gdy ją w sobie rozkochałeś, a potem zabiłeś? Co tobą kierowało, gdy skierowałeś na mnie oczy łowców? Przecież nie mogłeś myśleć, że się nie domyślę i cię nie znajdę — stwierdził, wciąż z tym samym opanowaniem. — Obaj wiemy, że jesteś na takie naiwności zbyt inteligentny.

Belial schował dłonie w kieszeniach spodni, ze swobodą wpatrując się oczekująco w Baltimore’a. Żaden z nich nie podejrzewał, że Luca odpowie, ale to podsycanie napięcia bardzo się obu podobało. Kiedy więc mimowolnie zwrócił swoje oczy ku Arii, uśmiechnął się szeroko; trzymanie jej w niepewności sprawiało mu wiele frajdy, choć zapewne Vasco zdążyła się już wszystkiego domyślić.

— Można powiedzieć, że ostatnio jestem dość nieswój — skwitował złośliwie Belial, uśmiechając się na pozór niewinnie.

Niespodziewanie rzucił się w jej stronę, chwytając mocno za kark i przysuwając do siebie. Sam Belial schylił się nieco, aby ich twarze znajdowały się mniej więcej na tym samym poziomie

— A teraz, złotko, posłuchaj mnie uważnie — wysyczał wściekle, zerkając to na nią, to na Lucę. — Jak się pewnie domyśliłaś, niezupełnie jestem twoim kochasiem. Nazywam się Belial — syknął jej wprost do ucha — i jestem jednym z czterech piekielnych książąt, utożsamianym często z Szatanem. Oczywiście mogłaś się dowiedzieć o tym wcześniej — mruknął — bo nasza gwiazda wieczoru, pan Luca Baltimore, o wszystkim wiedział, ale chyba był zazdrosny o te informację i z nikim się nią nie podzielił. Ale! — zakrzyknął uroczyście. — Jeśli wierzysz w bajki o demonach, to pewnie pamiętasz, że umiemy takie coś jak opętanie. Łączysz kabelki? — zakpił. — Więc podczas gdy ty — zakrzyknął, prostując się nagle, choć wciąż trzymał dłoń na karku Arii — uznałaś, że twojemu kochasiowi całkiem odbiło, co, swoja drogą — dodał nagle, chwytając się za serce — bardzo go zabolało, wyraźnie to czułem, jakiś demon, a konkretnie ja, zawładnął jego ciałem i umysłem, aby dopaść wreszcie tego małego kurwiszona, o tam siedzącego — wskazał na Lucę — i go zabić.

Ta część planu była dość prosta i w pewnym sensie oczywista. Gorzej z drugą częścią, ale im dłużej Belial przyglądał się Arii, tym bardziej nabierał przekonania, że i tutaj niebawem wszystko stanie się jasne.

— Tylko problem jest jeden — przyznał, kiwając w zamyśleniu głową. — My, demony, nie możemy go tknąć. Kwestia honoru, to dla nas bardzo ważne — wyjaśnił iście uroczystym tonem. — Ale ty możesz go tknąć. I teraz tak — zakrzyknął Belial, nagle odwracając się w stronę Arii. — Powiedz mi: jakbyś miała wybrać między Baltimorem a tym, o — szarpnął się lekko za marynarkę — o tym gościem, to długo byś się zastanawiała? Tak myślałem — dodał po krótkiej chwili namysłu. — Więc propozycja jest prosta: zabij nam, ślicznotko, o tego tamtego — wskazał na Lucę, bezładnie machnąwszy w jego kierunku dłonią — a oddam ci tego twojego w nienaruszonym stanie. Będzie tylko trochę skołowany, ale poza tym okaz zdrowia. Odmów — dodał, a jego ton znacznie się ochłodził — a przysięgam, że natychmiast opuszczę to ciało, lecz wtem padnie martwe. Baltimore albo kochaś. To chyba dość prosty wybór, co?

Belial wyprostował się, spoglądając to na Arię, to na Lucę. Tylko na Goro nie patrzył, ale nie musiał: oboje wiedzieli, że chwilowo w tym przedstawieniu było miejsce dla jednego demona i obu to odpowiadało.

— No chyba że o jakiejś rocznicy zapomniał i jesteś na niego wściekła. To wtedy nie ma zmiłuj i Baltimore! — zakrzyknął nagle, odwracając się w stronę Luci. — Jesteś wolny!

Demon uwolnił nagle Arię, zbliżając się z wolna do Baltimore’a.

— Nie no, żartowałem, nie jesteś — mruknął tonem wskazującym na oczywistość tej informacji. — Stój i czekaj, aż zdecydujemy, kto i jak ma cię zabić. To nie potrwa już długo, obiecuję — dodał uprzejmym tonem, uśmiechając się przy tym pogodnie.

Mam taką nadzieję, pomyślał Goro, do końca zdając sobie sprawę, że nic go już tu nie trzymało. Niewiele brakowało, by demon tak po prostu wstał i wyszedł, nieciekawy reszty tej z góry przesądzonej batalii. Trzymało go tylko poczucie, że na końcu powinien złożyć wyjaśnienia wszystkim bezwolnie w to zamieszanym. Goro był im to winien.

— I wybaczcie moje gadulstwo — mruknął Belial, wciąż wyraźnie rozochocony nadchodzącym wyrokiem — ale rzadko ostatnio mam przyjemność uczestniczyć w tak ciekawych jatkach. Jestem trochę jak ten czarny charakter, który gada tyle, aż główny bohater zdoła się uwolnić, nie? — zaśmiał się krótko. — Ale ty nie jesteś ani główny, ani dobry — sprostował ponuro, łypiąc na Lucę — więc u ciebie się to, Baltimore, nie liczy.

Goro uśmiechnął się półgębkiem, obserwując wciąż usilnie szamoczącego się Baltimore’a. Był odrobinę ciekaw, co miał do powiedzenia — gdy już Belial łaskawie dopuści go do głosu. Wtem pomyślał, ze jego przyjaciel mógłby zagadać Lucę na śmierć. Mieliby kłopot z głowy, a Isalind z pewnością w swojej przysiędze nie przewidziała takiego rodzaju krzywdy.  

— Zawsze tak było, że ja jestem od gadania i prowadzenia show, a Goro od mordowania ofiary wzrokiem i… no i tak po prostu — Belial wzruszył ramionami — mordowania. Grunt to dobrze się dobrać i odpowiednio rozdzielić zadania — pouczył, kiwając z powagą głową. — Prawda, złotko? — spytał, spoglądając znacząco na Arię, kłaniając się jej w pas i wskazując obiema rękami na Lucę. — To jak? Kochaś czy Baltimore? Wybieraj. I nie martw się — dodał po chwili — ten o, ten, jest unieruchomiony. Przekręć tylko jego główką raz w lewo, raz w prawo… ale tak wiesz, z życiem!, a potem oderwij — i po kłopocie!

Goro wychylił się w fotelu, ciekaw reakcji Arii Vasco. Teoretycznie wybór był prosty, ale obaj musieli pamiętać, że Belial, z czystego kaprysu opętując Athanasiusa Tismaneanu, też mocno się jej narazili. W oczywisty sposób nie stanowiła dla nich zagrożenia, lecz Goro wolał, by ci, których w tak haniebny sposób wykorzystali do własnych celów, wiedzieli, że dzięki temu mieli po swojej stronie silnych sojuszników. Dzięki groźbom  i gadulstwu Beliala raczej tego wsparcia nie odczuli, ale Goro nie spodziewał się niczego innego po swoim przyjacielu.

— Raz w lewo — powtórzył cicho Goro, podnosząc się z fotela i wolnym krokiem robiąc kilka kroków do przodu — raz w prawo. Raz w lewo…

Spojrzał na Arię Vasco. Wystarczyła tylko chwila, by wiedział.

Wiedział, że to nie potrwa już zbyt długo.

I to go niespodziewanie dogłębnie rozczarowało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^