GORO
Mógł powiedzieć, że wszystko szło zgodnie z planem. Problem
polegał jednak na tym, że nie mieli żadnego planu.
W pewnym sensie kwestia zamordowania Luci Baltimore’a
pojawiła się i przebiegała bardzo spontanicznie. Tego rodzaju zagrywki nie
leżały w naturze Goro, który zwykle wcześniej wszystko dokładnie planował.
Niespieszny i skrupulatny, starał się przewidzieć każdą, choćby najmniej
prawdopodobną opcję i znaleźć dla niej najwłaściwsze rozwiązanie, aby nic nie
mogło go zaskoczyć.
Tym razem było inaczej. Tym razem nie istniał żaden plan.
Tym razem Goro pozwolił sobie na czystą spontaniczność. Pozwolił losowi się
prowadzić; pozwolił, by sznurki przeznaczenia ciągnęły go na oślep naprzód,
starając się wykorzystać każdą nadarzającą się okazję — ale bez przymusu, bez
pospieszania. Celem wszakże była śmierć Luci Baltimore’a, a ta prędzej czy
później i tak miała nadejść. Ta myśl napawała demona spokojem, dlatego właśnie
się nie spieszył. I dlatego, zamiast wyprzedzać Lucę o dwa kroki, po prostu
za nim podążał.
— Zdaje się — zaczął z wolna Goro — że twój kaprys
przyniesie więcej konsekwencji, niż moglibyśmy przypuszczać.
— To źle? — spytał obojętnie Belial.
— Wprost przeciwnie.
Znajdowali się już w Blickling, wpatrzeni ze spokojem w
malujący się przed nimi zarys ogromnej posiadłości. To tam skrył się ten, który
odpowiadał za tyle zła i który miał być za nie ukarany. Wejście do środka nie
stanowiło dla nich żadnego kłopotu, dlatego się nie spieszyli. Wiedzieli, że
Baltimore był teraz jak motyl zaplątany w pajęczą sieć. Miotał się, szarpał,
walczył, ale obie strony konfliktu wiedziały, jaki będzie wynik tej malej
batalii.
— Dlaczego akurat tam?
Goro zastanowił się nad tym całkiem dobrym pytaniem.
Dlaczego spośród tak wielu kryjówek Baltimore wybrał właśnie to?
— Najwyraźniej — podjął cicho Goro, wciąż wpatrzony pustym
wzrokiem przed siebie — Luca zamierza wykorzystać do swoich celów wybrankę Tismaneanu.
— Tego, co go opętałem? Ale on chyba wie — zaczął Belial ze
złośliwym uśmiechem — że to broń obusieczna? I to taka, którą ten kretyn nawet
nie umie się posługiwać i sam się nią pokaleczy?
— Może myśli, że przekona do siebie Arię Vasco, a ta
spróbuje obudzić w tobie swojego kochanka.
— Aaa — mruknął Belial ze zrozumieniem. — Jak w tych
tandetnych filmach, gdzie siła dobra i miłości przezwycięża całe zło, nie?
Czaję.
Cisza trwała tylko chwilę: Belial nagle zmarszczył brwi, coś
pospiesznie kalkulując. Sądząc po jego minie, wynik zupełnie z niczym mu się nie
zgadzał.
— No ale chwila — przerwał nagle. — A kto tu jest, przepraszam, siłą dobra, a kto siłą zła? Ten zły to, jak się domyślam, ja. A ten dobry to on?! — zakpił demon, dźgając się palcem w pierś, w ten sposób wskazując na opętanego Tismaneanu. — No chyba kurwa nie. I ot — westchnął męczeńsko — cała teoria jebła.
Goro nie odpowiedział. Jego przyjaciel bawił się przednio
podczas tej nierównej gonitwy, lecz on był nią lekko zmęczony. Już dawno
minęły czasy, w których demon żył myślą o odwecie, wyobrażając sobie kolejne
brutalne scenariusze. Już dawno zgasła w nim paląca żądza zemsty.
Już dawno przestało mu zależeć.
Ale musiał zrobić — dla niej. Nawet jeśli i ona nie miała
już dla niego żadnego znaczenia.
Musiał doprowadzić do śmierci Luci Baltimore’a z czystego
poczucia obowiązku.
Z tego powodu pozwalał Belialowi poniekąd dowodzić tą akcją.
Jak na symbol niezależności i jednego z demonich książąt przystało, zamierzał
rozegrać tę potyczkę na własnych warunkach, nie szczędząc na środkach. Goro
miał do niego pełne zaufanie i wiedział, że Belial był w stanie załatwić
wszystko sam. Na to poniekąd liczył.
— Jak się czujesz z myślą — podjął Belial po dłuższej chwili
ciszy — że prawdopodobnie za chwilę to ścierwo wreszcie zdechnie?
Goro milczał. Usiłował się uśmiechnąć, próbował wykrzesać w
sobie jakiekolwiek pozytywne emocje — ale nie zdołał.
— Po prostu to zróbmy.
Tak jak przewidywali, wejście do środka nie sprawiło im
żadnego kłopotu — tym bardziej, że wewnątrz toczyła się już zajadła dyskusja,
po chwili przeistoczona w walkę. Żaden z demonów nie zamierzał ingerować,
skryci w cieniu i ciszy. Wystarczyło przysłuchać się choćby fragmentowi
rozmowy, by zauważyć, że Aria Vasco miała sporo oleju w głowie, wprost
przeciwstawiając się Luce Baltimore’owi. W innych okolicznościach tego typu brawura
jawiłaby się jako ogromny błąd, lecz — choć Vasco jeszcze tego nie wiedziała —
miała po swojej stronie siłę, której nikt nie był w stanie się przeciwstawić.
Ich.
Gdy wreszcie wyłonili się z ukrycia, a Goro stanął z Lucą
twarzą w twarz, trudno było mu stwierdzić, co tak właściwie czuł. Powinien się
cieszyć, powinien płonąć niezdrową satysfakcją. Powinien natychmiast rzucić się
Luce do gardła, plując na pamięć tej, której i tak już od dawna nie kochał.
Jedynie delikatny uśmiech wypłynął na moment na jego twarz, gdy ujrzał, jak
Baltimore zesztywniał ze strachu na jego widok. To jedno cieszyło, łaskotało łagodnym
poczuciem tryumfu.
Stanąwszy naprzeciwko Luci, nie powiedział ani słowa.
Spokojny i skupiony, nie zwracał uwagi na nikogo innego: ani na Beliala, ani na
Vasco, ani na czającą się przy schodach dwójkę innych wampirów z niepokojem
obserwujących całe zajście. Liczył się tylko Baltimore — lecz nawet wtedy Goro
nie zamierzał podjąć żadnych działań.
Jeszcze nie.
To zawieszenie i szok domowników trwały tylko chwilę. Moment
później Aria Vasco, najwyraźniej wciąż nie mając o niczym pojęcia, rzuciła się
we łzach na Beliala, w oczywisty sposób biorąc go za Athanasiusa Tismaneanu. To
nie mogło się skończyć dobrze.
I nie skończyło. Rozwścieczony tym atakiem Belial z
szalonego, rozgadanego demona momentalnie zamienił się w potwora rodem z
koszmarów: jego twarz, oszpecona gniewnym grymasem, gwałtownie pobladła, a w
oczach zalśnił niebezpieczny błysk. Demon natychmiast chwycił Arię za gardło i
uniósł o kilka centymetrów w taki sposób, by jej nogi nie były w stanie zetknąć
się z podłożem. Spanikowana, przerażona i skołowana, nawet gdyby mogła, zapewne
nie wiedziałaby, co powiedzieć. A Belial wcale na to nie czekał: po krótkiej
chwili cisnął wampirzycę o podłogę, obrzucając nienawistnym spojrzeniem.
— Plugastwo — wysyczał wściekle, niezrażony wpatrzoną w
niego Vasco, której w oczach lśniły strach i łzy.
— Belial — odezwał się ostrzegawczo Goro.
— To niech mnie nie dotyka — warknął w ramach
usprawiedliwienia. Poprawił marynarkę, spojrzał na wampirzycę z obrzydzeniem,
po czym zerknął przelotnie na Goro. — Wtedy będę bardziej uprzejmy — dodał
potulniejszym tonem, jak na znak uśmiechając się krótko.
Ten jednak szybko spełzł mu z twarzy, gdy przyjrzał się
uważniej twarzy Vasco. Zakrwawiona i opuchnięta, wyglądała tylko odrobinę
lepiej od sparaliżowanego strachem Baltimore’a.
— Zaraz, kurwa — mamrotał, przyglądając się krwawiącym
śladom bitwenym. — A co to za ruchawka? I to bez nas? — pytał z udawanym
zdziwieniem Belial, uśmiechając się szeroko na sam widok niedawnej walki. — Jak
chciałeś, Baltimore, żeby ktoś ci ryj obił, trza było na nas poczekać, a nie
dać się kobiecie pobić! Przepraszam panią najuprzejmiej — rzekł nad wyraz kulturalnym
tonem, zwracając się do Arii. — Gdybym wiedział, że to ty sama, bez naszej
pomocy, to plugastwo o mało co na tamten świat nie wysłałaś, nie obszedłbym się
z tobą tak brutalnie.
Ledwie to powiedział, jak odwrócił od niej wzrok, wyraźnie
niezainteresowany tą postacią. Lecz jedno należało od razu przyznać: Belial
bawił się doskonale jako gospodarz tego zebrania. Goro nie zamierzał mu w tym
przeszkadzać; cały czas czając się gdzieś z tyłu, rozsiadł się wygodnie w
jednym z foteli. Oparłszy łokcie na podpórce, a na otwartej dłoni układając
ostrożnie brodę, spoglądał z umiarkowanym zainteresowaniem na całą tę scenę,
wciąż nie spuszczając wzroku z Baltimore’a. Jednak Goro uznał, że nie należało
się wtrącać w tę belialową zabawę, dopóki nie będzie to całkiem konieczne.
— No i jak tam, Baltimore? — zagadnął radośnie Belial,
machnąwszy delikatnie ręką. Pod wpływem tego gestu Luca zachwiał się niebezpiecznie,
by po chwili w dość nienaturalnie wyglądający sposób przywrzeć do ściany. Luca,
blady i odrętwiały ze strachu, wyglądał tak, jakby próbował zmusić swoje ciało
do jakiegokolwiek ruchu, ale najwyraźniej stopy wmurowało mu w podłogę, bo ani
drgnął. — Dostałeś nasz prezencik? — pytał uprzejmie. — I jak tam te twoje
znaczki? Zdążyłeś je tu namalować czy nie? Bo nie wiem — szepnął, zerkając na
niego zadziornie — czy zauważyłeś, ale jak ci mówiłem, że nie mogę złamać
twoich zabezpieczeń, to kompletnie bredziłem! — zakrzyknął z wyraźnym
rozbawieniem. — Ale miło było obserwować, jak szalejesz ze strachu. Tylko
jednego nie rozumiem – dlaczego sądziłeś, że ucieczka akurat tutaj cokolwiek ci
pomoże?
Belial rozejrzał się oczekująco po otoczeniu, uparcie
wypatrując kogoś lub czegoś, co miałoby pomóc Baltimore’owi. Najwyraźniej nic
takiego nie znalazł, bo zaraz odwrócił się w stronę Luci.
— Co my mamy twoim zdaniem zrobić? — spytał, niespodziewanie
znudzonym tonem. — Zabić ci ich wszystkich tutaj, żeby ci udowodnić, że to był głupi
pomysł? Nie to, żeby jakikolwiek inny był choć trochę bardziej rozsądny.
Czegokolwiek się nie dotkniesz, Baltimore, to i tak spieprzysz — syknął kpiąco
— więc i tak byśmy cię znaleźli. I zabili, rzecz jasna. Mogłeś się ukryć gdzieś
indziej — tłumaczył tonem znawcy. — Ale mogłeś też — warknął, podnosząc głos —
na przykład nie zabijać takiej jednej! Kojarzysz? Nasza stara znajoma. Zaczyna
się na „I”, a kończy na „salind”. Coś ci tam w tym łbie musi wreszcie zacząć
dzwonić! Jak dobrze pójdzie, to odkryjemy nawet, w którym kościele!
Belial nadal dobrze się bawił, ale nie Goro. On nie umiał
odnaleźć przyjemności w tym wydarzeniu, mimo że to o nim śnił tyle nocy. Nie
mógł uwierzyć, jak to się działo, że chwila tak przez lata upragniona, już za
chwilę miała minąć, nie wzbudzając w nim ani krzty emocji. Baltimore mógł teraz
zginąć. Mógł też spróbować walczyć lub nawet uciec — cokolwiek by zrobił, Goro by
to nie poruszyło. Choć powinno.
Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że wartościowe i
ekscytujące były tylko marzenia o gonitwie, a potem ta zabawa w podchody, która
miała uświadomić Luce powagę sytuacji. Uświadomili. Osiągnęli swój cel. No właśnie
— osiągnęli. Teraz została tylko formalność, bo nie było żadnej szansy, by
Baltimore wyszedł z tego żywy.
Nadzwyczaj dziwne było poczucie wypalenia. Goro
bowiem nie wiedział, co zamierzał, chciał i powinien zrobić po tym, jak
osiągnie to, od czym od lat marzył. Smutna była świadomość, że morderca jego
ukochanej stał się treścią jego żywota.
— Zadziwia mnie — odezwał się niespodziewanie Goro, cały
czas siedząc w fotelu i wbijając swoje spokojne, acz intensywne spojrzenie w
Baltimore’a — że, świadomy tego, kim jesteśmy i co możemy ci zrobić, i tak
dopuściłeś się tych wszystkich zbrodni. Musiałeś zdawać sobie sprawę, że zemsta
to tylko kwestia czasu. Więc — rozłożył ramiona — co tobą kierowało, mój dawny
przyjacielu? Co tobą kierowało, gdy odciągałeś ode mnie kobietę, którą
kochałem, gdy ją w sobie rozkochałeś, a potem zabiłeś? Co tobą kierowało, gdy
skierowałeś na mnie oczy łowców? Przecież nie mogłeś myśleć, że się nie domyślę
i cię nie znajdę — stwierdził, wciąż z tym samym opanowaniem. — Obaj wiemy, że
jesteś na takie naiwności zbyt inteligentny.
Belial schował dłonie w kieszeniach spodni, ze swobodą
wpatrując się oczekująco w Baltimore’a. Żaden z nich nie podejrzewał, że Luca
odpowie, ale to podsycanie napięcia bardzo się obu podobało. Kiedy więc
mimowolnie zwrócił swoje oczy ku Arii, uśmiechnął się szeroko; trzymanie jej w
niepewności sprawiało mu wiele frajdy, choć zapewne Vasco zdążyła się już wszystkiego
domyślić.
— Można powiedzieć, że ostatnio jestem dość nieswój —
skwitował złośliwie Belial, uśmiechając się na pozór niewinnie.
Niespodziewanie rzucił się w jej stronę, chwytając mocno za
kark i przysuwając do siebie. Sam Belial schylił się nieco, aby ich twarze
znajdowały się mniej więcej na tym samym poziomie
— A teraz, złotko, posłuchaj mnie uważnie — wysyczał wściekle,
zerkając to na nią, to na Lucę. — Jak się pewnie domyśliłaś, niezupełnie jestem
twoim kochasiem. Nazywam się Belial — syknął jej wprost do ucha — i jestem
jednym z czterech piekielnych książąt, utożsamianym często z Szatanem. Oczywiście
mogłaś się dowiedzieć o tym wcześniej — mruknął — bo nasza gwiazda wieczoru,
pan Luca Baltimore, o wszystkim wiedział, ale chyba był zazdrosny o te
informację i z nikim się nią nie podzielił. Ale! — zakrzyknął uroczyście. — Jeśli
wierzysz w bajki o demonach, to pewnie pamiętasz, że umiemy takie coś jak opętanie.
Łączysz kabelki? — zakpił. — Więc podczas gdy ty — zakrzyknął, prostując się nagle,
choć wciąż trzymał dłoń na karku Arii — uznałaś, że twojemu kochasiowi całkiem
odbiło, co, swoja drogą — dodał nagle, chwytając się za serce — bardzo go
zabolało, wyraźnie to czułem, jakiś demon, a konkretnie ja, zawładnął jego
ciałem i umysłem, aby dopaść wreszcie tego małego kurwiszona, o tam siedzącego —
wskazał na Lucę — i go zabić.
Ta część planu była dość prosta i w pewnym sensie oczywista.
Gorzej z drugą częścią, ale im dłużej Belial przyglądał się Arii, tym bardziej
nabierał przekonania, że i tutaj niebawem wszystko stanie się jasne.
— Tylko problem jest jeden — przyznał, kiwając w zamyśleniu
głową. — My, demony, nie możemy go tknąć. Kwestia honoru, to dla nas bardzo
ważne — wyjaśnił iście uroczystym tonem. — Ale ty możesz go tknąć. I teraz tak
— zakrzyknął Belial, nagle odwracając się w stronę Arii. — Powiedz mi: jakbyś
miała wybrać między Baltimorem a tym, o — szarpnął się lekko za marynarkę — o
tym gościem, to długo byś się zastanawiała? Tak myślałem — dodał po krótkiej
chwili namysłu. — Więc propozycja jest prosta: zabij nam, ślicznotko, o tego
tamtego — wskazał na Lucę, bezładnie machnąwszy w jego kierunku dłonią — a oddam
ci tego twojego w nienaruszonym stanie. Będzie tylko trochę skołowany, ale poza
tym okaz zdrowia. Odmów — dodał, a jego ton znacznie się ochłodził — a
przysięgam, że natychmiast opuszczę to ciało, lecz wtem padnie martwe.
Baltimore albo kochaś. To chyba dość prosty wybór, co?
Belial wyprostował się, spoglądając to na Arię, to na Lucę.
Tylko na Goro nie patrzył, ale nie musiał: oboje wiedzieli, że chwilowo w tym przedstawieniu
było miejsce dla jednego demona i obu to odpowiadało.
— No chyba że o jakiejś rocznicy zapomniał i jesteś na niego
wściekła. To wtedy nie ma zmiłuj i Baltimore! — zakrzyknął nagle, odwracając
się w stronę Luci. — Jesteś wolny!
Demon uwolnił nagle Arię, zbliżając się z wolna do Baltimore’a.
— Nie no, żartowałem, nie jesteś — mruknął tonem wskazującym
na oczywistość tej informacji. — Stój i czekaj, aż zdecydujemy, kto i jak ma
cię zabić. To nie potrwa już długo, obiecuję — dodał uprzejmym tonem,
uśmiechając się przy tym pogodnie.
Mam taką nadzieję, pomyślał Goro, do końca zdając
sobie sprawę, że nic go już tu nie trzymało. Niewiele brakowało, by demon tak
po prostu wstał i wyszedł, nieciekawy reszty tej z góry przesądzonej batalii.
Trzymało go tylko poczucie, że na końcu powinien złożyć wyjaśnienia wszystkim bezwolnie
w to zamieszanym. Goro był im to winien.
— I wybaczcie moje gadulstwo — mruknął Belial, wciąż
wyraźnie rozochocony nadchodzącym wyrokiem — ale rzadko ostatnio mam przyjemność
uczestniczyć w tak ciekawych jatkach. Jestem trochę jak ten czarny charakter,
który gada tyle, aż główny bohater zdoła się uwolnić, nie? — zaśmiał się
krótko. — Ale ty nie jesteś ani główny, ani dobry — sprostował ponuro, łypiąc
na Lucę — więc u ciebie się to, Baltimore, nie liczy.
Goro uśmiechnął się półgębkiem, obserwując wciąż usilnie
szamoczącego się Baltimore’a. Był odrobinę ciekaw, co miał do powiedzenia — gdy
już Belial łaskawie dopuści go do głosu. Wtem pomyślał, ze jego przyjaciel
mógłby zagadać Lucę na śmierć. Mieliby kłopot z głowy, a Isalind z pewnością w
swojej przysiędze nie przewidziała takiego rodzaju krzywdy.
— Zawsze tak było, że ja jestem od gadania i prowadzenia
show, a Goro od mordowania ofiary wzrokiem i… no i tak po prostu — Belial wzruszył
ramionami — mordowania. Grunt to dobrze się dobrać i odpowiednio rozdzielić
zadania — pouczył, kiwając z powagą głową. — Prawda, złotko? — spytał,
spoglądając znacząco na Arię, kłaniając się jej w pas i wskazując obiema rękami
na Lucę. — To jak? Kochaś czy Baltimore? Wybieraj. I nie martw się — dodał po
chwili — ten o, ten, jest unieruchomiony. Przekręć tylko jego główką raz w lewo,
raz w prawo… ale tak wiesz, z życiem!, a potem oderwij — i po kłopocie!
Goro wychylił się w fotelu, ciekaw reakcji Arii Vasco.
Teoretycznie wybór był prosty, ale obaj musieli pamiętać, że Belial, z czystego
kaprysu opętując Athanasiusa Tismaneanu, też mocno się jej narazili. W oczywisty
sposób nie stanowiła dla nich zagrożenia, lecz Goro wolał, by ci, których w tak
haniebny sposób wykorzystali do własnych celów, wiedzieli, że dzięki temu mieli
po swojej stronie silnych sojuszników. Dzięki groźbom i gadulstwu Beliala raczej tego wsparcia nie
odczuli, ale Goro nie spodziewał się niczego innego po swoim przyjacielu.
— Raz w lewo — powtórzył cicho Goro, podnosząc się z fotela
i wolnym krokiem robiąc kilka kroków do przodu — raz w prawo. Raz w lewo…
Spojrzał na Arię Vasco. Wystarczyła tylko chwila, by
wiedział.
Wiedział, że to nie potrwa już zbyt długo.
I to go niespodziewanie dogłębnie rozczarowało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz