Rozdział 816

Aria

Serce łomotało jej w piersi tak mocno, że zaczęła obawiać się iż za chwilę popęka w szwach gorset, który ściskał jej talie. Marisa zadbała o to, by suknia prezentowała się na niej nienagannie, ale młoda wampirzyca miała ochotę pozbyć się jej tak szybko, jak było to tylko możliwe. Zamierzała zatańczyć jeszcze z panem Corby, który obiecał opowiedzieć jej o swojej podróży do Albanii, którą odbył niedawno, a później za zgodą Elijaha, miała nadzieję oddalić się do swojego pokoju. Czuła się tego wieczoru wyjątkowo źle, zwłaszcza iż jej Stworzony wprost jej unikał. Przecież Aria, wbrew wszystkiemu, powinna być pierwszą osobą, z którą chciał zamienić słowo. Była jego stworzeniem, istotą z jego własnej krwi. Jak mógł udawać, że więź, która między nimi była, nic nie znaczyła? Nie rozumiała tego. Jedyny powód jego niechęci tłumaczyła sobie tym, że mężczyzna żałował tego, co zrobił. Czyżby Vasco zrobiła coś aż tak okropnie złego, że wstydził się jakichkolwiek kontaktów z nią? Tak, to musiał być powód, dlaczego oddał ją pod opiekę do państwa Cavendish. Kochała Elijaha i Marisę całym sercem, ale nie oni byli jej Stworcami i to był kluczowy element wszystkiego. Wyparcie Athana raniło ją tak mocno, że sama zaczynała żałować, że nie zdechła na gruźlicę. Dlaczego wziął na siebie ciężar jej przemiany i odpowiedzialność za jej życie, a teraz pozostawił ją u przyjaciół i zrzucił na nich ten obowiązek? Tak, z pewnością żałował tego, że Aria była jego Stworzoną.

Stała i obserwowała go w milczeniu, delikatnie przekręcając głowę na bok, za każdym razem, gdy z jego ust padały kolejne słowa. Miała nadzieję iż uda się jej przemyśleć wszystko, co zamierzała powiedzieć, jednak po chwili te złudne nadzieję uleciały gdzieś daleko. Uśmiechnęła się do niego tak pięknie, jak tylko potrafiła i odezwała się delikatnym, spokojnym głosem. Ależ on ją rozdrażnił.

- Panie Tismaneanu, jestem wprost wzruszona, że znalazł pan chwilę czasu, aby ze mną porozmawiać i się pożegnać. Doprawdy, nie oczekiwałam niczego więcej – w środku cała się gotowała. Poczuła się zraniona i po raz kolejny porzucona. To uczucie towarzyszyło jej od chwili przemiany, choć starała się je wypierać, jak tylko mogła. Dygnęła przed nim lekko, tak jak nakazywała etykieta, której tak usilnie trzymał się Athanasius. Bardzo chciała zachować się grzecznie wobec niego. Bardzo.

- Jestem aż tak przewidywalna? – zachichotała , zasłaniając usta dłonią, jak miały to w zwyczaju robić młode panienki. Udawała nieco zakłopotaną i zawstydzoną. W rzeczywistości miała wielką ochotę zacisnąć mu dłonie na szyi lub wyrwać serce, by poczuł ten sam ból, co ona. On robił jej to za każdym razem, gdy zjawiał się na chwilę w jej życiu, a potem znowu odchodził. Miała nadzieję, że ten raz będzie tym ostatnim i za chwilę wrócą razem do Blickling. On jednak znowu wyjeżdżał, na kilka lat. 

- Doceniam fakt iż udaje pan, że jakkolwiek mnie zna, ale chyba odbył pan o jedną podróż za dużo żeby móc prawić mi teraz kazania. – odsunęła powoli dłoń od twarzy, zdejmując tym samym maskę, by Athan mógł w pełni doświadczyć tego, jak bardzo była rozeźlona tą rozmową. Próbował delikatnymi słowami ,podszytymi uprzejmością, przekazać że nie nadawała się na żonę. Ależ miał tupet. Zjawił się nagle i prawi jej kazania, powołując się na nic nie znaczące komplementy.

- Może byłabym w stanie dopasować się do pana, gdybym miała szansę. Ciężko o to, kiedy druga osoba jest nieobecna – prychnęła pod nosem, specjalnie akcentując słowo pan, by zabrzmiało to bardziej wymownie. Spojrzała na niego, a jej wzrok był tak chmurny, że gdyby Athan tylko lepiej się przyjrzał, to mógłby dostrzec w nim wszystkie deszcze tego świata. Nie płakała, bo nie mogą, jakby łzy zamarzły w środku, ciężkie jak ołów. Patrzyła, a jednak nic nie widziała. Czuła, że przed nią nie ma przyszłości, tylko echo pustki, które dźwięczało cicho między sercem, a duszą. To spojrzenie zgaszonego światła, jakby ktoś zgasił gwiazdy w jej oczach jednym słowem. Było w nim coś z jesiennego nieba: ciemnego, rozmytego chmurami, które wiszą nisko, tuż nad rzęsami, gotowe opaść i runąć z hukiem wspomnień. Aria miała oczy, które nie proszą o współczucie. One niosą swój ból dumnie, cicho niczym rana, którą się ukrywa pod jedwabiem uśmiechu. W nich była cała historia porzucenia. Cisza po ostatnim „zostań”, które nie zostało wysłuchane. To wzrok, który nie krzyczy. On szeptem boli. Wzrok dziewczyny, która ufała i została złamana. Złamał ją ten, który powinien być oparciem.

- Dobrze zatem, panie Tismaneanu. Pozostało mi życzyć ci udanej podróży. Mam nadzieję, że pozostaniesz w zdrowiu. Jeśli to wszystko, to pozwól, że się oddalę. Chciałam poprosić Elijaha o pozwolenie na opuszczenie balu. – mogłaby zapytać o to również Athana, ale nie zamierzała tego robić. Chciała mu pokazać, że nie miał nad nią żadnej władzy, choć w rzeczywistości władał i jej ciałem, duszą oraz sercem. Gdyby tylko skonał głową, padłaby przed nim na kolana. Była pewna, że o tym wiedział i bawił się tą władzą, bawił się tym, co mógł z nią zrobić.

- Proszę przekazać pozdrowienia Lady Novak. Och, chyba akurat pana wypatruje. Nieuprzejmie jest kazać damie czekać – zauważyła i ponownie dygnęła przed nim, czując że robi jej się słabo. Chciała uciec, jak najszybciej. Nie mogła już znieść spojrzenia Athanasiusa i tego, jak bardzo chciała by na nią patrzył. Nie wiedziałam, czy bardzo nienawidziła w tej chwili siebie, czy jego.
Odwróciła się z zamiarem odejścia, ale zatrzymała się. Zaczerpnęła głęboko powietrze i ponownie na niego spojrzała.

- Małżeństwo, panie Tismaneanu, to nie tylko przysięga złożona wobec świata lecz cicha obietnica, którą codziennie składa się od nowa. Spojrzeniem, gestem... – urwała na moment starając się, by głos jej nie zadrżał.

- Obecnością...- patrzyła mu w oczy, choć sprawiało jej to ból.

- To dwa serca, które postanowiły iść razem, choć droga bywa kręta, a pogoda zmienna. To wspólna cisza o poranku i śmiech wśród zwykłych dni. To ręce, które się szukają nawet w kłótni i ramiona, które wiedzą, że nie trzeba mówić, by rozumieć. Małżeństwo jest ogrodem i jeśli podlewasz je cierpliwością, zakwitnie zrozumieniem, a jeśli zasiejesz troskę, wyrośnie spokój. Zapomnij o czułości, a zarosną je chwasty obojętności. To nie jest idealna baśń lecz codzienna pieśń. Czasem szeptana, czasem wykrzyczana, ale zawsze wspólna. Bo małżeństwo to nie „ja i ty” . To my przeciw światu, my w zwyczajności i w cudach, my – nawet wtedy, gdy wszystko inne gaśnie. To sztuka kochania nie tylko wtedy, gdy łatwo lecz przede wszystkim wtedy, gdy trudno. – ponownie zamilkła, ale tylko na kilka sekund. Uspokoiła skołatane serce i ponownie na niego spojrzała, tym razem z wyraźną drwiną w głosie.

- Pańska definicja małżeńska jest niezwykle płytka. Sztuka dopasowania się? Nonsens. To akceptacja drugiej osoby mimo wszystkich jej wad. Nie dziwi mnie to, jak pan postrzega miłość. Trudno sprostać pańskim oczekiwaniom, ale z pewnością kobieta mojego pokroju, jak pan to określił, zbudowana na zbytniej indywidualności, nie jest w stanie tego pojąć. – wycedziła , uśmiechając się przy tym promiennie. 

- Emmet, na szczęście, ma szerszą perspektywę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^