ATHANASIUS
Athan z irytacją pokiwał głową; czuł, że nie mógł się dogadać ze swoim przyjacielem i nie rozumiał, z czego to wynikało. Najpewniej z różnicy charakterów, bo te mieli diametralnie inne: on był porywczy i uparty, a Elijah swobodny i łagodny. Ale teraz nawet u niego zniknęła ta typowa dla niego lekkość: nie śmiał się ani nie żartował, rozbawiając wszystkich dookoła. Cavendish miał ten niesamowity dar, że uwielbiał bawić tłum, ale nie robił z siebie błazna, zachowując klasę i wzbudzając szacunek jako światły, dobrze wychowany człowiek o zgrabnym poczuciu humoru. Teraz wszystko wyparowało: zamiast zabawnego towarzysza, stał przed Athanem przygarbiony starzec o twarzy pooranej troskami odbitymi z jego głowy. Oczy miał przygaszone, głos stłumiony, a słowa, które płynęły z jego ust, były aż nadto poważne: elegancko błyszczące, choć kanciaste, o ostrych, poszarpanych końcach. Łatwo było dać się zwieść ich pięknu, ale odbiór ich był kosztowny, szorstki i bolesny.
Wprawdzie, Athan nie mógł się temu dziwić. Ta drobna, przepiękna istotka, która raz po raz przemykała gdzieś między tłumem, niby ukradkiem na nich zerkając, zajmowała myśli obojga i, co ciekawe, u każdego odbywało się to na inny sposób. Ach, jakże to drażniło! Gdyż jeszcze kilka-kilkanaście lat temu mógłby powiedzieć, że traktował ją po prostu jak swoją podopieczną; kogoś, kogo uznałby za swoją spadkobierczynię w każdym znaczeniu tego słowa. Były to więc uczucia kontrolowane: ciepłe, ale stonowane i nieprzekraczające pewnej linii. Elijah natomiast, co ciekawe, niemal natychmiast “zakochał się” w Arii, przez co postronni mogli pomyśleć, że to właśnie on był jej Stwórcą, nie Athanasius. Elijah dawał Arii rodzinne ciepło i ojcowską opiekę, od czego Athan stronił, uznając, że zbytnie emocje i przywiązanie w procesie nauczania są zbędne. To dlatego oboje bardziej do siebie lgnęli — pomijając przy tym ten szczegół, że panna Vasco niemal natychmiast zakochała się w swoim Stwórcy — i czuli się w swoim towarzystwie swobodniej.
I choćby dlatego Athan miał tylko małe wyrzuty sumienia, gdy oddawał ją pod opiekę państwu Cavendish, samemu zamierzając wyjechać na kilka lat do Szkocji.
Kilka. Albo kilkanaście.
Wyjeżdżał bowiem właśnie po to, by... wyregulować sobie to wszystko, co czuł do swojej Stworzonej. Bo to nie było poprawne ani właściwe i należało wrócić do ustawień fabrycznych, znowu spoglądając na Arię jak na swoją podopieczną. I nic więcej. A i ona powinna się w nim odkochać — i właśnie dlatego Athan nie za bardzo martwił się tym, że Aria poczuła się porzucona. On poniekąd na to liczył — by to i owo całkiem ją do niego zniechęciło. Jakoś to przeboleje, byle tylko Aria nie chciała nigdy więcej marnować na niego życia.
Bo nawet gdyby detoks się Athanowi nie udał, byłoby mu wtedy jakoś tak... lżej.
Zasępiony, w milczeniu słuchał kolejnych słów Elijaha, z jakiegoś powodu w nie wątpiąc: bo nie sądził, by on faktycznie go rozumiał. Może na ogół tak, ale nie teraz, nie tego wieczoru na tym balu. Uśmiechnął się dopiero wtedy, gdy przyjaciel zupełnie niespodziewanie wspomniał o dniu ich poznania. Nie sposób było zachować wówczas ponurej twarzy, ponieważ ich spotkanie było zadziwiającym zrządzeniem losu — czymś tak nieprawdopodobnym, że aż trudno było w to uwierzyć. Zwłaszcza biorąc pod uwagę ich zupełnie różne osobowości, tym bardziej w tamtym miejscu w przeszłości — jeden był jeszcze bardziej zgorzkniały i nieczuły, a drugi jeszcze bardziej ideowy, a tym samym odrobinę naiwny.
— Byłeś wtedy wyjątkowo irytujący — prychnął cicho, wciąż z tym samym uśmiechem: ciepłym, choć delikatnym. — I kompletnie nie pasowałeś do tego miejsca. Nie wiem, po co tyś wtedy w ogóle tam wlazł.
Wiedział. Powiedział tak tylko dlatego, by podbić ten humorystyczny ton i poczucie absurdu, jakie towarzyszyły chwili ich poznania. I choć szczegóły zacierały się w ich pamięci, podstawa przetrwała. Wszystko bowiem zaczęło się od momentu, w którym Elijah Cavendish — młoda głowa swojego rodu, pełna pomysłów i idei — postanowił zaczerpnąć rady światłych Londynu, aby dowiedzieć się, które miejsca powinny być obdarowane solidnym datkiem, aby biedniejszej ludności żyło się lżej. Dwoma punktami, które od razu przychodziły na myśl, były bidule i publiczne szpitale. Biedne dzieci były niewątpliwie wielką troską, ale z pomocy publicznych szpitali korzystali zarówno najmłodsi, jak i ci starsi. A tego rodzaju placówki zwykle były wyjątkowo paskudnym miejscem: brudne, zapełnione i przepełnione mieszającymi się, niezbyt zachęcającymi zapachami. Więc padło i na szpital. Tylko który? Jeden z szanowanych londyńskich doktorów, z którym Elijah wówczas miał przyjemność rozmawiać, w geście zniechęcenia wspomniał o pewnym wyjątkowo dzikim lekarzu pracującym w jednym z takich placówek. Wypowiadał się o nim z wyraźną odrazą, zamierzając w ten sposób skreślić tenże szpital z list placówek dofinansowywanych. Lekarz ten ponoć nie leczył, tylko “walczył z chorobą jak ze zwierzyną, jakby sam nią był”. To nie tylko nie zniechęciło Elijaha, ale wręcz zachęciło, przez co postanowił na własne oczy zobaczyć tego “dzikiego lekarza”.
Tenże lekarz, teraz ubrany w śnieżnobiałą koszulę i czarny, wełniany frak, mieszał się między ludźmi tego samego statusu co on, choć nigdy nie czuł się jednym z nich. I nigdy nie będzie, mimo tej eleganckiej, jakże kosztownej fasady.
— Przyznaj się — zaczął dość zadziornie, wpatrując się w Elijaha błyszczącymi od rozbawienia oczami — tyś powpłacał tam te wszystkie datki, bo już wtedy ci się polityka marzyła, czyż nie?
Zarzut ten brzmiał dość płytko — niektórzy nawet mogliby się za niego obrazić. Ale nie Elijah, który doskonale wiedział, że pytanie nie miało żadnego negatywnego podszycia, a samo pytanie zostało zadane pół żartem, pół serio. Wszak jego przyjaciel rzeczywiście od zawsze miał ciągoty do świata globalnej władzy.
Odwracając głowę w stronę bawiącego się z gracją tłumu, nie dostrzegał tak naprawdę nikogo konkretnego. I tylko czasami serce ściskało go gwałtownym skurczem, gdy zdawało mu się, że zobaczył kogoś podobnego do Arii. Lub, co gorsza, naprawdę ją zobaczył. To napięcie było nie do zniesienia, ale musiał je jakoś przetrwać, jakoś wytrzymać. Musiał, choć...
— Powinienem z nią porozmawiać — rzekł pustym, głuchym głosem. Nie patrzył na Elijaha, nie oczekiwał od niego odpowiedzi. — Myślisz — dopiero wtedy odwrócił głowę — że będzie chciała? Ja na jej miejscu bym nie chciał. Zresztą, o czym mielibyśmy rozmawiać? Elijah...
Tym razem spojrzał na przyjaciela z całą uwagą, a w oczach jego zalśniła obawa przed tym, co spodziewał się usłyszeć.
— Powiedz mi szczerze — poprosił na wstępie. — Znam odpowiedź, ale... sam nie wiem — westchnął ciężko, a ramiona smętnie mu opadły. — Ona — znowu podniósł głowę z odwagą — nie jest głupia. To inteligentna kobieta. Ona...
Był na siebie wściekły, ale nie umiał przestać kluczyć wokół tematu.
— Czuje się przeze mnie tak po prostu porzucona, prawda? Myśli, że już do niej nie wrócę? I że ona nigdy nie wróci do Blickling, prawda?
I choć nie zamierzał zadać tego pytania, choć nie pomyślał o nim nigdy wcześniej, niespodziewanie ono samo nasunęło mu się na język.
— Ty też tak myślisz, prawda? I... ty też byś tak chciał?
Nie był pewien, czy gdyby Elijah odpowiedziałby twierdząco, czułby do niego jakiś żal. Może odrobinę, ale byłby to żal pełen zrozumienia i pokory. Nieraz bowiem myślał, czy nie lepiej byłoby oddać ja pod opiekę Elijaha od razu: może przemienić, a potem odprowadzić do Londynu. Czy państwo Cavendish, tak pragnący większej rodziny, mieliby coś przeciwko? Nie sądził. I o ile tak nagła decyzja podjęta za nich i bez ich wiedzy byłaby skandaliczna, tak w porozumieniu z nimi na pewno nie byłoby z tym problemu. Problem mogłaby stanowić więź Stwórcy i Stworzonej — ta sama, która im teraz tak... “przeszkadzała”. Ale można to było ominąć poprzez oddanie Arii już na samym początku — aby to Elijah przemienił tę biedną, umierającą prawie istotkę. Czy to nie rozwiązałoby wszystkich problemów? Zdaniem Athana, tak. Ale było na takie gdybanie za późno, choć aż dziw brał, że nie pomyślał o tym wtedy, gdy Aria i Elijah spotkali się po raz pierwszy. Wszak ten błysk zainteresowania, który pojawił się w oczach Cavendisha, był bardziej wymowny od dziesiątków słów. Milczący i ponury, Athan pozwolił sobie na tę mała słabość i zanurzył się we wspomnieniach, całkowicie już tracąc zainteresowane trwającym w najlepsze balem.
Blickling, Anglia, 1826
Między alabastrowymi ścianami, z finezją i gracją udekorowanymi złotymi zdobieniami, wielkimi obrazami w eleganckich ramach i smukłymi kolumnami, niczym echo odbijało się uczucie zakłopotania. Cisza, dotychczas zupełnie naturalna, nosiła w sobie pewien nieopisany ciężar, rezonując w umysłach i sercach mieszkańców. Z tego powodu każdy nagły dźwięk, choćby najdelikatniejszy, zdawał się nie na miejscu: skrzypiące od zawsze schody nagle zaczęły skrzypieć za bardzo; bijący zegar, jako jedyny przepełniony spokojem, wybijał kolejne godziny za głośno. Nawet ptaki ćwierkające za uchylonym lekko oknem tworzyły nie radosną melodię wiosny, a jakąś uciążliwą do zniesienia kakofonię. Ani dźwięk, ani cisza nie były na miejscu, bo oto stało się coś, co wywróciło wszystko do góry nogami — i z czym nikt nie umiał sobie jeszcze poradzić.
Athanasius Tismaneanu w pewnym oddaleniu oglądał drobniutką, niemal filigranową kobiecinkę, która z nieśmiałym, choć dyskretnie rosnącym zainteresowaniem przyglądała się kolejnym pokazywanym przez niego pomieszczeniom. Mijała właśnie trzecia doba od przemiany Arii Vasco, którą ta zniosła zaskakująco dobrze — a może wydawało się tak Athanowi, ponieważ nie miał większego doświadczenia jako Stwórca. W każdym razie, pierwszy szok i otępienie minęło, pozostała natomiast pewna niezręczność, którą starała się łamać sama Aria swoją ciekawością wszystkim, co ją interesowało. Była grzeczna i nienachalna, od czasu do czasu pytając o to i owo. Athan starał się na wszystko cierpliwie i dokładnie odpowiadać, pragnąc też, by jak najrzadziej pojawiał się w jej oczach ten błysk straty — straty dawnego życia, bliskich i rodziny. Wszak tamta Aria, chora na gruźlicę, umarła. Obecna Aria była już kimś całkiem innym, bez praw do wszystkiego, co należało do tamtej.
Dźwięk dzwonka do drzwi wyrwał ich z kontynuowania oprowadzania po tej wielkiej posiadłości. Na razie oboje musieli poznać siebie nawzajem i środowisko, w którym będą przebywać, więc zacząć należało od czegoś skromnego. A że Athanasius żadnych gości się nie spodziewał, zamierzał odesłać tego kogoś, kto właśnie przybył, i czym prędzej wrócić do opieki nad swoją nową podopieczną.
Przepraszając Arię i prosząc, aby tu chwilkę poczekała, zszedł na dół, spodziewając się, że przy drzwiach zastanie już swoją gosposię. Ta jednak nie zdążyła ich nawet sama otworzyć, bo oto przez salon maszerował już nieproszony gość. Lekko zarumieniony, w rozpiętym płaszczu i lekko potarganych wiatrem włosach wyglądał tak, jakby sam na własnych nogach przebył drogę z Londynu do Blickling, która wcale nie była taka krótka.
— Co ty tu robisz? — wypalił Athanasius, zbyt zaskoczony tą wizytą, by pomyśleć o jakimkolwiek przywitaniu.
— Mam sprawy biznesowe w Norwich — wyjaśnił pospiesznie. — Oczywiście mógłbym tam wysłać Richardsona, ale po co, skoro przy okazji mógłbym odwiedzić mojego drogiego przyjaciela?
Po tych słowach Elijah Cavendish uśmiechnął się szeroko, odsłaniając rząd równych, białych zębów. Jak gdyby nigdy nic zaczął zdejmować z siebie płaszcz i kapelusz, to wszystko wraz z ozdobną laską oddając gosposi. Elijah czuł się jak u siebie w domu i nic w tym dziwnego — bywał tu nader często. Podobnie zresztą jak Athan w jego posiadłości w Londynie, dlatego ta swoboda, przez wielu mogąca być uznana za wielki nietakt, dla Tismaneanu była zupełnie naturalna.
— Na weekend nawet tu z Marisą przyjedziemy. Co ty na to? — Elijah nie przestawał mówić, nie dostrzegając dość nietęgiej miny Athana – lub ją ignorując. — A teraz przynieś szkockiej. Na dworze straszny ziąb, mimo że wiosna. Wieje potwornie, jak słowo daję!
Athan milczał, ponieważ w ciągu tych trzech dni zmieniło się tak dużo, a jego przyjaciel nic o tym nie wiedział. Zamierzał napisać list, lecz nie spodziewał się, że jego odbiorca sam się pojawi na miejscu — i to tak szybko. Ale w końcu ta cisza zrobiła się dziwna, ciężka, nienaturalna, w końcu Elijah to zauważył, a Athan w końcu musiał się odezwać.
— Wiesz, nie jestem sam, a...
Urwał, bo zauważył, że Cavendish już na niego patrzył. Patrzył gdzieś do góry, ponad jego ramię, a gdy Athan odwrócił się w tamtą stronę, potwierdziły się jego przypuszczenia: u szczytów schodów stała Aria. Jej sarnie oczy błyszczały ciekawością i... pewnym wyzwaniem? Lub kroplą odwagi? Athan nie umiał tego zinterpretować, ponieważ widział coś takiego u niej coś takiego pierwszy raz.
— Poznajcie się — oznajmił wreszcie Athan, czując się całkowicie przez tę dwójkę zignorowany. — Ario, to jest Elijah Cavendish, mój bardzo dobry przyjaciel. Elijahu, poznaj Arię Vasco, moją...
Zawahał się przez moment. Tylko jeden, króciutki.
— Moją Stworzoną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz