Rozdział 810

Elijah

Patrzył na niego — swojego przyjaciela, brata duszy — i czuł, jak serce w nim pęka cicho, w milczeniu, którego nikt nie widział i nie mógł usłyszeć. W oczach tamtego dostrzegał blask, blask niebezpieczny, pełen tęsknoty i pragnienia, które nie powinno było się tam zrodzić. Wiedział, że ta droga prowadzi ku zgubie, że to uczucie jest jak rzeka rozlewająca się wbrew biegowi świata. A jednak jego przyjaciel trwał w swoim zapatrzeniu i udawał, że to zwykła troska o Stworzoną, że w tym co czuł nie było niczego więcej. Elijah aż za dobrze znał ten stan, a co najważniejsze, znał Athana prawdopodobnie lepiej niż on sam siebie znał. Dlatego wiedział, kiedy Tismaneanu mijał się z prawdą i zaprzeczał własnemu osądowi. Nie drążył tematu i nie naciskał go, by ten przyznał się do prawdziwych uczuć względem Arii. Nie musiał, bo przecież doskonale to wiedział.

W jego sercu rosło rozdarcie: lojalność wobec przyjaciela i lojalność wobec czegoś większego. Wobec zasad, wobec prawdy, której nie dało się zignorować. Pragnął krzyczeć, potrząsnąć nim, wyrwać go z tego zaklęcia. Strach paraliżował i obezwładniał jego ciało i dusze. Strach przed utratą, przed nieodwracalnym pęknięciem mostu, który budowali przez lata. Nosił w sobie gniew, nie na niego, lecz na los, który poplątał ścieżki serc. Nosił też lęk, że ślepa namiętność zaćmi Athanowi rozsądek, że przepaść, którą widział pod jego stopami, pochłonie ich obu.

W ciszy zadawał sobie pytanie:
Czy miał prawo sądzić cudze serce?
Czy powinien być strażnikiem cudzych marzeń i błędów?

A jednak wiedział, że milczenie byłoby zdradą. Więc stał rozdarty między miłością, a obowiązkiem. Między bólem, a nadzieją, że jeszcze może ocalić przyjaciela, zanim będzie za późno. Elijah wiedział, że uczucia do Arii, prędzej czy później, zniszczą Athanasiusa. Chciał tego uniknąć i ochronić przyjaciela przed zatraceniem tego wszystkiego, nad czym pracował latami. Chciał również ocalić Arię, która po wszystkim zapewne będzie obwiniała tylko siebie i zatracała się w przekonaniu, że nie była dla Tismaneanu wystarczająco dobra.

Wspomnienia przelatywały przez jego myśli, jak ptaki o poszarpanych skrzydłach. Wspólne tajemnice, niekończące się rozmowy o wszystkim i o niczym, ich pierwsze spotkanie i to, co dała mu ta przyjaźń. Obaj pracowali nad tą relacją bardzo długo i zarówno Elijah, jak i Athan, poświęcili sporo, by była ona na takim poziomie, jak teraz. To wszystko teraz wisiało nad przepaścią. Wszystko mogło się skończyć, jeśli wypowie na głos to, co tak długo tłumił.

Aria była dla niego wszystkim i choć kochał Athana, jak brata, to bał się o młodą wampirzycę. Bał się tego, co ta relacja z nią zrobi i jak bardzo ją zmieni. Nie chciał, aby utraciła dziecięcą niewinność i by jej serce pękło. Jeśli do tego dojdzie, to i on sam będzie cierpiał. Nie wyobrażał sobie momentu, gdy Aria wpada do jego domu zapłakana i skrzywdzona przez mężczyznę, który powinien ją chronić. Co wtedy musiałby zrobić Elijah? Dać Athanowi w twarz i wyrzec się tej przyjaźni? Przerażała go myśl, że zrobiłby to bez wahania. Dla Arii zrobiłby wszystko.

Uważał, że Vasco nie była dla Athanasiusa. Nie tylko ze względu na konwenanse, ale też dlatego, że widział, jak bardzo nie pasowali do siebie. Ona była z innego świata. Delikatna, a jednocześnie twarda jak stal, zraniona, lecz nieugięta. Nie była przestrzenią na złudzenia. Aria była w oczach swojego tymczasowego opiekuna, jak wiatr na skraju burzy- silna, choć targana wspomnieniem o bólu, który w sobie nosiła. Nigdy nie szukała współczucia, nie wołała o uwagę, a jednak przyciągała spojrzenia czymś cichym, nieuchwytnym. Jakby nosiła w sobie całe światło tego świata. W oczach miała śmiech, co nie zna klęski, choć jego źródło bije spod warstw cierpienia. Radosna lecz nie z beztroski, a z wyboru. Z przekory wobec ciemności, która nieraz próbowała odebrać jej światło. Cavendish żywił do niej jedynie ojcowskie uczucia, choć dla niektórych mogłoby się wydawać, że jego troska była podszyta czymś więcej. Nie widział w niej tego, co dostrzegał w Marisie, która pociągała go w taki sposób, jak kobieta potrafi pociągać i fascynować mężczyznę. Kochał żonę całym sercem i Arię również kochał, tak samo mocno, choć zupełnie inaczej. Wiedział, że nie musiał tłumaczyć tego bliskim, że każdy z nich doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jaki miał wobec niej stosunek. Włączając w to, rzecz jasna, samą pannę Vasco. 

A Athanasius? Cóż, on był sobą. Elijah znał doskonale jego przeszłość i bał się, że gdy opadnie euforia zakochania, a w ich życia wkradnie się rutyna, Athan wróci do starych zwyczajów.

- Rozumiem twoje obawy, bo i ja je podzielam. I owszem, mam słabość do Arii, większą niżeli bym chciał. Czasem ciężko patrzeć mi nawet na Emmeta kręcącego się przy niej, choć wiem że ci dwoje to tylko przyjaciela. Jeszcze bardziej boli widok jej tęskniących oczu, gdy tylko się pojawiasz – odezwał się z głośnym westchnięciem. Spojrzał na przyjaciele i uśmiechnął się lekko, obracając w palcach cygaro. Przyglądał się mu niemal z obrzydzeniem i czuł się okropnie. Nie tylko ze względu na to, że złamał słowo dane żonie, ale również ze względu na Athanasiusa. Miał wrażenie, że zdradził przyjaciela, podejrzewając go iż byłby w stanie skrzywdzić Arię. 

- Pamiętam nasze pierwsze spotkanie, jakby to było wczoraj. – zachichotał i mimowolnie wrócił do wspomnień sprzed lat.

Deszcz lał, jak z konewki nad Londynem, szarym i szorstkim niczym humory niektórych jego obywateli. Na rogu Baker Street, wśród stukotu kół i pary unoszącej się znad bruków, spotkali się po raz pierwszy — przypadkiem, choć los aż śmiał się pod nosem z tej sceny. 

Młody arystokrata wpadł do niewielkiej kliniki, którą polecił mu dobry znajomy. Elijah Cavendish lubił pomagać i nie robił tego tylko dlatego, że miał odpowiednie środki. Od zawsze czerpał radość z niesienia pomocy innym i gdyby tylko mógł, zbawiłby cały świat. Niestety, chęci nie zawsze wystarczyły, a jeden człowiek to za mało. Zamierzał wesprzeć finansowo ten niewielki szpital, bo wiedział iż takiej pomocy właśnie potrzebowano. Personelu było bardzo mało, a chorych coraz więcej. Potrzebny był również nowy sprzęt i medykamenty, na które nie było stać miejscowych lekarzy.

Wpadł do środka, zatrzymał się w progu i rozejrzał. Było jeszcze wcześnie, więc obawiał się iż nie zdoła porozmawiać z nikim i będzie musiał wrócić później. Chciał zacząć działać, jak najszybciej. Najlepiej tu i teraz. Na korytarzu krzątała się pielęgniarka, ale nie śmiał jej przeszkadzać.

Lekarz, dr Tismaneanu, z miną jakby właśnie ugryzł cytrynę. Wysoki i szczupły, wyglądał tak, jakby cały był zbudowany z ostrych kantów. W kapeluszu tak przemoczonym, że mógłby leczyć grypę samym widokiem. Najwyraźniej się spieszył, bo nie zauważył stojącego w przejściu mężczyzny, który nijak pasował do tego miejsca. Ubrany był tak, jakby właśnie opuścił wystawne przyjęcie. Czy to rękawiczki z koziej skóry?  Chciał go minąć, ale tamten zrobił krok w tą samą stronę. Odezwał się pierwszy, zderzywszy się z nim.

- Proszę patrzeć, gdzie pan łazi! — warczał, otrzepując płaszcz z liścia i irytacji.

A ów drugi — lord Cavendish, uosobienie wytworności. Krawat idealnie związany, buty błyszczące mimo błota. Uśmiechnął się lekko, jakby go właśnie pokropił szampan, a nie deszcz.

- Najmocniej przepraszam, sir. Choć przyznam, iż niełatwo nie wejść na kogoś, gdy cały Londyn próbuje schować się pod jedną latarnią.- nie kłamał. Sam właśnie biegł niemal, by dostać się do budynku, jak najszybciej.

Doktor spojrzał spode łba, jakby mierzył gorączkę wzrokiem.

- Ironia nie uleczy siniaka, lordzie-ktokolwiek-pan-jest.

- A jednak może nieco złagodzi ból, panie doktorze-sarkazmie - odparł arystokrata z ukłonem, w którym było więcej uroku niż u większości kobiet na salach balowych.

Cisza zawisła, krótka jak przerwa między jednym dźwiękiem, a drugim. Wreszcie, nieco spłukany ze złości, lekarz sapnął:

- Właśnie idę zobaczyć pacjenta, który twierdzi, że duchy go prześladują. Proszę stanąć z boku i nie wchodzić ludziom pod nogi.

- A ja właśnie z takiego domu wychodzę. Można powiedzieć, że mijamy się w drzwiach.

I tak, zupełnie niepoetycko, pan z nosem jak skalpel i lord z uśmiechem jak herbata z miodem, stali chwilę w kałuży. Ten pierwszy nie pozwolił sobie choćby na cień uśmiechu, choć Elijah mógłby przysiąc, że był temu bliski. Ten drugi z łatwością się roześmiał, perliście i dźwięcznie, nie robiąc sobie nic z tego, że śmiał się, jako jedyny. Od tamtej pory wspominają to spotkanie przy każdej okazji. Jeden z przewracaniem oczami, drugi z radością w głosie. Obaj nieświadomi wtedy, że to początek przyjaźni, jakiej nie dałoby się zapisać w żadnym podręczniku medycznym ani też w etykiecie salonowej.

- Może zechce pan zapalić ze mną fajke? Przychodzę z propozycją, a takie należy omawiać przy biurku albo chociaż na sucho. Wydaje się pan osobą decyzyjną w tym przybytku, więc jak mniemam, zainteresuje pana moja propozycja. Elijah Cavendish - wyciągnął rękę w stronę lekarza, czekając aż ten odwzajemni gest. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^