ATHANASIUS
Wszystko drażniło: tańczący dookoła tłum zamykał ich w
ciasnej przestrzeni, odbierając dostęp do powietrza. Robiło się duszno, gorąco,
klaustrofobicznie. Dźwięki obijającego się o siebie szkła, śmiechów i
postukiwania obcasów mieszały się w ogłuszającą kakofonię, tylko podsycając
narastającą wewnątrz irytację. Sufit był nieznośnie niski i zbyt twardy, by się
przez niego przebić i uciec — ale nawet gdyby Athan zdołał, wiszące na czarnym
niebie gwiazdy były tak potwornie, drażniąco odległe! Chciałby po nie sięgnąć,
złapać jedną z nich i wypowiedzieć życzenie, aby zniknąć, aby schować się w
jakimś bezpiecznym azylu, aby wszyscy wreszcie dali mu święty spokój — ale
nawet to nie mogło zadziałać.
Nawet gwiazdy go zawiodły.
A najbardziej zawiódł go Elijah. Subiektywne odczucia
przeplatały się nieznośnie z obiektywnymi — niczym nieszkodliwe składniki,
które połączone ze sobą tworzyły truciznę. Trutka ta zalewała jego umysł i
serce, podsycała zaciekle jad, który sączył się z jego języka za każdym razem,
gdy się odzywał. I wiedział, że najpierw popełni błąd, a potem będzie za niego
przepraszał — zawsze tak było. Ale skoro dotychczas to działało, to czemu nie
tym razem?
— Elijah, ale o czym ty mówisz? — syknął wściekle.
O tak, był wściekły, a powodów było kilka — i teraz Athan
zamierzał wytoczyć przyjacielowi każdy z nich. Należało jednak zacząć od pierwszego
i podstawowego: Athan znowu nie nadążał za tym człowiekiem. Nie była to rzecz
rzadka i niejednokrotnie Tismaneanu z niekrytym podziwem obserwował, jak jego
przyjaciel niestrudzenie gnał przez świat, niczym sportowiec skaczący nad
płotkami pokonując łatwo kolejne przeszkody. Emocje, których od zawsze był tak
pełen, nie tylko go nie przytłaczały, ale napędzały. Potrafił pomieścić je
wszystkie w sercu, aby móc racjonować i dzielić się nimi z innymi — a
jednocześnie umiał poukładać je sobie w głowie, by żadna nie przekrzyczała
pozostałych, by trwały w bardzo skrupulatnie ustalonym szeregu. Athan tego nie
potrafił, zazdrościł mu więc tej umiejętności, tym bardziej, że jej nie rozumiał.
Nie rozumiał więc i teraz, kiedy z Cavendisha aż wylewały się wszystkie te
emocje: żal, współczucie, nadzieja, może odrobina podszytej optymizmem desperacji.
„Optymistyczna desperacja” — co to w ogóle za wyrażenie?! Ale do niego pasowało.
Do niego pasowało jak ulał.
I może właśnie to poczucie, że Elijah był jednocześnie ofiarą
i panem tej swojej emocjonalności, pozwoliło Athanowi odrobinę się uspokoić.
Tylko odrobinę, ale jednak. Odetchnął więc głęboko, ale wciąż zbyt nerwowo —
jak ktoś, kto był na granicy wybuchu, ale resztkami sił potrafił ten wybuch
opóźnić.
— Bo ty masz na myśli… chodzi ci o naszą więź? Tę Stwórcy i
Stworzonej? Nie, Elijah — Athan uśmiechnął się pod nosem, nadając twarzy wyraz
niedowierzania, swoistej ulgi i zniecierpliwienia. — To zupełnie nie tak.
Oczywiście, że bym z tego nie zrezygnował! — zawołał może trochę zbyt głośno
jak na sekretną rozmowę. — Nigdy w życiu bym tego nie zrobił. To moja krew,
Elijah — zauważył z naciskiem. — Podjąłem się tej odpowiedzialności i dobrze
wiesz, jak trudna to była dla mnie decyzja i jak długo się wahałem. Czy jej
żałuję?
Westchnął ciężko, odwracając wzrok. Zza filarów, za którymi
się ukryli, obserwował niewidzącym wzrokiem jakąś parę, która radośnie ze sobą
rozmawiała. Ona coś zawzięcie opowiadała, co jakiś czas wybuchając delikatnym,
choć naturalnym śmiechem, a on co jakiś czas przystawiał do ust kieliszek
szampana — ale jak dotąd nie udało mu się upić ani jednego łyka, ponieważ cały
czas czymś uzupełniał wypowiedź swojej partnerki, czyniąc to tak samo radosnym i
energicznym tonem. Trudno było powiedzieć, czy byli parą czy tylko znajomymi,
ale Athan nagle pozazdrościł im tej lekkości komunikacji.
— Tak — odrzekł w końcu twardo, choć jednocześnie w jego
głosie zatańczyły upiornie nuty słabości i podłamania. — Żałuję. Ale nie tego,
że została w ogóle przemieniona. Mało kto tak jak ona sobie na to zasłużył, bo
mało kto by tak czerpał z każdej chwili życia jak ona. Aria jest
uosobieniem życia — zauważył, spoglądając w oczy Elijahowi, doskonale wiedząc,
że dostrzeże tam pełną zgodę. — Żałuję za to, że to ja ją przemieniłem —
dodał z całą mocą, lekko uderzając się pięścią w pierś. — Nie powinienem był
tego robić — mruknął już znacznie ciszej i bardziej ponuro, uciekając gdzieś
przygaszonym spojrzeniem w bok. — Powinienem zostawić to Davidowi; niewiele
brakowało, by tak to się skończyło. Albo jeszcze komuś innemu. Ja się do tego,
jak widzisz, nie nadaję.
Jak często nawiedzały go podobne myśli? Ilekroć wyobrażał
sobie, co by było, gdyby tamtej nocy odmówił przemienienia Arii? Albo przekazał
ją w ręce kogoś innego? A gdyby James zwrócił się do innego lekarza? Mało to
było wampirów-medyków? Na pewno nie. A gdyby on i Aria nigdy się nie poznali? Czyż
nie byłoby lepiej?
Czyż nie byłoby…?
— Ale mimo tego — Athanasius podniósł głowę, żywo i odważnie
patrząc na przyjaciela — nie opuszczę Arii. Na to jest już stanowczo za późno.
Mam nadzieję, że zawsze znajdzie we mnie poradę i oparcie. Wiesz to, nie muszę
ci tego tłumaczyć. I choćby dlatego nasz mały eksperyment musi się niedługo
skończyć — rzekł z pełną powagą. — Nie teraz, nie od razu. Ale za jakiś czas.
Prędszej czy później powinna wrócić do Blickling. Jakoś muszę sobie z tym
poradzić.
To była ta łagodniejsza część tego, co kotłowało mu się w
głowie. Niechybnie jednak przechodzili do części gorszej, ostrzejszej i
boleśniejszej. W końcu musiał nadejść na to czas.
— Jeśli jednak — zaczął, ponownie lekko podnosząc głos, choć
nie w geście gniewu, a wyższości — miałeś na myśli nie aspekt więzi stwórcy, a…
a ten drugi — ostatnie słowa przyszło mu wypowiedzieć z prawdziwym trudem — to
całkiem nie rozumiem, co do mnie mówisz, mój przyjacielu. Jesteś jedynym na tym
świecie człowiekiem — wskazał na Elijaha niemal oskarżycielsko — któremu
powierzyłem wszystkie swoje sekrety. Byłem przekonany, że po tym zatrzaśniesz
przede mną swoje drzwi, a ty nie tylko mnie nie odrzuciłeś, ale pokazałeś mi, jak
bardzo potrzebowałem to z siebie wyrzucić. Wiedząc to wszystko, nie wydawało ci
się dziwnym ani niepokojącym, że wziąłem pod swój dach młodą Stworzoną. Nie
zdziwił cię też fakt, że Aria prędko zaczęła zdradzać objawy zakochania się we
mnie. Zdziwiła cię dopiero wieść, że i ja zacząłem jej uczucia odwzajemniać.
Ale nawet to cię nie odstręczyło. A dlaczego? — spytał dobitnie, robiąc krótką
pauzę służącą tylko temu, aby Elijah mógł zebrać myśli i znaleźć odpowiedź. —
Bo mnie znasz. Bo znasz moją historię, znasz moje największe lęki i
postanowienia. Bo wiedziałeś, że moje uczucia do Arii niczego nie zmienią, a ja
nigdy się do nich przed nią nie przyznam. Czy pamiętasz — pytał nieco podniesionym,
spłyconym przez zbyt ciężki oddech głosem — jak zareagowałeś, gdy ci to
wszystko pierwszy raz obwieściłem na głos?
Znowu zamilkł na moment, pozwalając Elijahowi się zastanowić.
Nawet jeśli wiedział, że to nie było potrzebne: w oczach przyjaciela
natychmiast zaświecił błysk, który oznaczał tylko jedno: pamiętał.
— Po prostu pokiwałeś głową — kontynuował Athan, śmiejąc się
bardzo krótko i nieradośnie. — Bo wszystko rozumiałeś. Nie popierałeś tego, ale
jednocześnie nie byłeś temu przeciwny. Bo zaufałeś mojemu własnemu osądowi,
mojej własnej ocenie samego siebie. Ale był jeszcze jeden powód, prawda?
Uśmiechnął się tryumfalnie, choć w jego oczach ziała potworna
pustka. I dopiero za tymi kilometrami gęstej niczym piach ciemności kryły się
smutek, rozpacz, desperacja i…
I najgorsza z nich wszystkich — nadzieja.
— Aria… — zaczął bardzo powoli, jakby nagle brakło mu sił —
jest ci zbyt bliska. Z jednej strony jestem twoim przyjacielem, ufasz mi i
wiesz, że Aria jest przy mnie bezpieczna. Ale z drugiej, wszystko ma swoje
granice, prawda? Zaufanie do mnie też. A skoro ja nie mam do siebie za grosz
zaufania, to jak ty możesz mieć? A przecież nie możesz ryzykować Arią. Nie twoim
oczkiem w głowie. Ona jest z zbyt cenna, by mieć choć jeden procent wątpliwości.
Dlatego się ze mną zgodziłeś, Elijah! — zawołał z niespodziewaną energią
podszytem lekko narastającym gniewem. — Dlatego poparłeś moją decyzję, by się
nie mieszać w kwestie uczuciowe Arii! By zostawić to wszystko, jak jest! Ba!, ty
przecież uczestniczyłeś w pomyśle, by ją do ciebie odesłać! To wina tak samo
moja, jak i twoja! A mimo to — kontynuował, nagle zupełnie już wzburzony — masz
czelność przekonywać mnie, bym jej nie ranił, bym dał temu szansę? Czemu, do
diabła?! Czemu, Elijah?! — dopytywał wściekle. — Spodziewałem się po tobie większej
neutralności. Ale cóż — prychnął ze smutnym uśmiechem, uciekając spojrzeniem
gdzieś w dal — nie mogę się dziwić. Oboje żywimy do niej ogromną słabość.
Rozmawiająca wesoło para, której Athan przyglądał się jeszcze
nie tak dawno, zniknęła. Możliwe, że poszli po prostu zatańczyć. A może rozmowa
się skończyła? Przestała się kleić? W pewnym momencie nastała niezręczna,
topornie ciężka cisza, którą przełamywali tylko cichym siorbaniem z kieliszków?
Może z zażenowaniem podziękowali sobie za rozmowę, po czym rozeszli się w swoje
strony, nie spotkawszy się już w swoim życiu nigdy więcej? Athan poczuł
niespodziewaną tęsknotę za odpowiedzią na tę zagadkę.
— Nie odrzucę jej — mówił cicho, wciąż nie odrywając miejsca
od pustego miejsca, które jeszcze niedawno zajmowała obca para — ale i też nigdy
nie przyjmę. Aria zawsze będzie żyła w tym przeklętym zawieszeniu. I ja będę w
nim żył. Na to — Athan bardzo powoli, niemal upiornie odwrócił głowę, obdarzając
Elijaha na wskroś umęczonym spojrzeniem — też masz jakieś rady, mój
przyjacielu?
Złość, którą czuł jeszcze chwilę temu, wyparowała równie
nagle, co się pojawiła. Elijah chyba to wyczuł, dlatego wyprowadził ich na
zewnątrz. Chłód, miękki i gładki niczym lazurowe wody, otulał go zewsząd i
orzeźwiał, pozwalając wreszcie wziąć głęboki, oczyszczający wdech. Ciemność
zaś, która ich otulała, pozwalała Athanowi uwierzyć, że ta czerń nie zawsze
była zła i nie zawsze przynosiła smutek — jakże by mogła, jeśli była domem dla
tych miliona połyskujących punktów nad ich głowami? Punktów, które jaśniały
blaskiem wymodlonych i wypowiedzianych przez ludzi marzeń.
Na szczere słowa wsparcia, które usłyszał od Elijaha, nie
powiedział nic. Nie mógł przez ściśnięte gardło i zamazane przez niepewność
myśli. Rzucił mu więc tylko przelotny uśmiech wyposażony w lekkie kiwnięcie
głową, co przez niektórych mogło być uznane za brak należnego szacunku i
nietakt. Ale Athan wiedział, że Elijah wszystko rozumiał.
Uśmiechnął się żywo i szczerze dopiero gdy Elijah wyciągnął w
jego kierunku cygaro, które Tismaneanu zaraz chwycił. Dzięki temu obaj panowie
zaraz zaciągali się tytoniowym dymem, milcząc przez kilka chwil.
— Nie odsyłaj Arii — odezwał się wreszcie Athan. — Niech sama
zdecyduje, kiedy stąd zniknąć. Poza tym, chciałbym z nią porozmawiać.
Powinienem — dodał pospiesznie i dość ponuro. — Wypadałoby, prawda? Tak,
zdecydowanie wypadałoby. Zrobię to, porozmawiam z nią. Chociaż jak ten cholerny
tchórz, strasznie się tego boję. Nie wiem, czemu. A może… a może i wiem.
Szarawy dym ulatywał między nimi jak niewypowiedziane słowa i
niedokończone myśli. Lecz cisza, jaka wówczas zapadła, nie była ciężka i niezręczna,
a lekka i oczyszczająca. Spokojna, pozwalająca nabić myśli nowymi, świeższymi
emocjami. A gdy już ten całkiem przyjemny proces dobiegł końca, Athanasius
przyjrzał się tlącemu cię cygaru, niespodziewanie się uśmiechając.
— Jak się poznaliśmy, uraczyłeś mnie fajką. Pamiętasz? —
spytał, spoglądając na przyjaciela jaśniejącymi oczami. — Do diabła — zaklął, zaśmiawszy
się krótko — to musiało być całe wieki temu, nie? Ależ ty byłeś wtedy
irytujący! — zawołał, chichocząc coraz śmielej i weselej. — Ot, bogaty, młody
panicz, któremu zachciało się paradować po zawszonych salach w tych swoich wszystkich
futrach i rękawiczkach z koziej skóry, czy tam z czego one były. Musiałeś mieć
wtedy niezły bałagan w głowie, że się na to zdecydowałeś.
Athan lubił wspominać tamte zamierzchłe czasy, w których obaj
dopiero się poznawali: on był gburowatym, mrukliwym lekarzem w jednym z
publicznych, stęchłych szpitali, a Elijah młodym arystokratą, który jeszcze wtedy
wierzył, że swoją dobrocią zasiloną dużymi pieniędzmi może zmienić świat na
lepsze. Choć gdy wraz z tymi myślami Tismaneanu przyjrzał się uważnie swojemu
przyjacielowi, uzmysłowił sobie, że tak naprawdę niewiele się zmieniło.
Podobnie jak niepuszczająca go nigdy myśl, jak ogromne miał
szczęście, spotykając Elijaha Cavendisha na swojej drodze.
I jeszcze większe, mogąc nazywać go swoim przyjacielem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz