Rozdział 808

Elijah

Słowa przyjaciela spadały na niego jak drobny deszcz — nie gwałtowny, ale nieprzyjemnie chłodny. Słuchał, a w jego sercu rodził się cichy, głęboki smutek, jakby ktoś niepostrzeżenie rozsupływał nici, które przez lata splatały ich przyjaźń. Nie zgadzał się z nim, całym sobą czuł sprzeciw, ale równocześnie coś w nim drżało. Był to strach przed tym, że szczerość może ich rozdzielić. Patrzył na niego, szukając w znanych rysach twarzy tej samej bliskości, tej samej wspólnej ciszy sprzed lat, ale teraz czuł między nimi cienką, ledwie wyczuwalną rysę. Żal ścisnął mu gardło. Żal nie do przyjaciela, ale do chwili, w której zrozumiał, że nie wszystko da się ocalić milczeniem. Chciał mówić. Chciał krzyczeć. A jednak ważył każde słowo, jakby każde z nich mogło być tym ostatnim, które jeszcze ich połączy, lub pierwszym, które ich rozdzieli na zawsze.

Elijah słuchał w milczeniu, a to, co mówił Athan zdawało się wbijać w niego cierń za cierniem. W sercu czuł narastający bunt, gorzki i ciężki jak niebo przed burzą. Patrzył na przyjaciela — zmęczonego, przegranego w oczach własnego sumienia — i w głębi duszy nie mógł się zgodzić na jego rezygnację.

- Jak możesz? – szepnął gorączkowo i pokręcił szybko głową, wprawiając w ruch miękkie pukle włosów, które do tej pory pozostawały starannie ułożone.

- Jak możesz teraz odejść, kiedy ona jeszcze wierzy, że twoja dłoń ocali ją przed upadkiem?- zapytał cicho, wywierając badawcze spojrzenie w przyjaciela, który stał przed nim. Spodziewał się, że Athanasius nie będzie zadowolony ze spotkania Arii, ale nie wyobrażał sobie, że aż tak będzie się przed tym wzbraniał. Nie zataił jej obecności specjalnie, a jedynie sam został postawiony przed tym faktem w ostatniej chwili. To Marisa była pomysłodawczynią tego, by Aria i Emmet uczestniczyli w balu, ale nie zamierzał zrzucać winy na żonę i tłumaczyć się z tego przed przyjacielem. 

W słowach Athana słyszał nie tylko żal, ale i strach, rozpaczliwą próbę ucieczki od odpowiedzialności, którą sam sobie nałożył. Elijah wiedział zbyt dobrze,  jak łatwo jest w imię fałszywego dobra zranić najbardziej tych, którzy kochają bezbrzeżnie. Stworzona Tismaneanu miała wszystkie swoje uczucia wypisane na twarzy i bez względu, jak bardzo się starała, nie była w stanie ukryć przed nikim tego, co czuła do Athanasiusa.

Elijah chciał go zatrzymać. Chciał potrząsnąć nim, krzyknąć, że to właśnie teraz, w tej chwili, powinien być silny — nie odchodząc, ale zostając. Że pępowiny nie odcina się nożem, lecz cierpliwością. Że świat nie potrzebuje kolejnej rozpaczy, kolejnego rozstania zasłoniętego pięknymi słowami. Ale zamiast tego jego głos, gdy wreszcie przemówił, był cichy i szorstki od tłumionych emocji:

- Myślę, że się mylisz, Athanie. — spojrzał na niego z bolesną powagą.

- Są w życiu więzi, których się nie przecina, choćbyśmy umierali ze strachu. Ona nie potrzebuje twojej nieobecności, by stać się silna. Potrzebuje twojej obecności, nawet jeśli wydaje ci się, że jesteś dla niej ciężarem.

Zamilkł na chwilę, walcząc z własnym gniewem i bezsilnością. Wiedział, że nie mógł zmusić przyjaciela do tego, by zbliżył się do Arii, by zechciał ją taką, jaka była. W całej jej pięknej niedoskonałości. Ona uważała, że to było powodem, dla którego Athanasius unikał kontaktu z nią i pozostawił swoją Stworzoną pod opieką właśnie jemu. Elijah znał prawdę, ale nie miał prawa zdradzać jej swojej podopiecznej. Jeśli jej Stwórca zechce, to sam powinien jej to wyjaśnić. 

- To, że ją kochasz, znaczy, że musisz przy niej być. Nie dlatego, że jej świat bez ciebie się rozpadnie, ale dlatego, że w nim będzie pusto. Nie naprawisz własnych błędów, uciekając przed nimi. I wiesz o tym równie dobrze jak ja. – westchnął bezgłośnie, starając się nie zdenerwować Athanasiusa, a jedynie w racjonalny sposób wytłumaczyć mu, że ucieczka i wycofanie się z życia Arii wcale jej w niczym nie pomogą.

- Mogę kochać ją całym sercem i rzucić jej cały świat do stóp, a ona zawsze będzie szukać wzrokiem ciebie, mój drogi przyjacielu. Możesz ją do tego zniechęcać na najbardziej wymyślne sposoby, ale niczego to nie zmieni. Jesteś dla Arii wszystkim, co kocha i w co chce wierzyć. Ona dostrzega twoją niechęć i wypłakuje po nocach wszystkie łzy tylko po to żeby rano obudzić się z nową nadzieją, że może to właśnie dziś wróci do domu, do Blickling, do ciebie.

W jego oczach, choć pełnych sprzeciwu, tliła się łagodność — ta łagodność, która rodzi się tylko w sercu kogoś, kto zbyt wiele razy stracił to, co kochał.

Elijah wiedział, czym jest strata. Nie w tej teatralnej, gwałtownej odsłonie, o jakiej mówią pieśniarze, ale w tej cichej, codziennej, która sączyła się przez lata jak woda przez szczeliny skały, drążąc w sercu głębokie doliny. Stracił miłość, zanim zdołał ją nazwać; przyjaźnie, zanim nauczył się je pielęgnować; rodzinę, zanim zdążył ją naprawdę mieć. Stracił też wiarę  w siebie, w drugiego człowieka, w to, że cokolwiek dane jest na zawsze. Wszystko odchodziło  albo się oddalało, albo zmieniało w coś, czego nie potrafił już rozpoznać.

Dlatego teraz, patrząc na Athana, który chciał samemu odwrócić się plecami do świata, który jeszcze go potrzebował, Elijah czuł, jak w piersi wzbiera mu niemal bolesna, stara tęsknota. Tęsknota za tym, by choć raz ktoś wybrał zostać. By choć raz ktoś nie uciekł pod ciężarem własnego serca. Wiedział, że czasem jedna decyzja, ta najtrudniejsza, by zostać mimo własnego strachu, mogła być wszystkim, co ocalało drugiego człowieka od ciszy i pustki. I wiedział też, jak głucha i okrutna potrafi być pustka po tych, którzy odchodzili w przekonaniu, że tak będzie lepiej.

Elijah ścisnął dłonie za plecami, jakby w samej sile uścisku mógł znaleźć oparcie. Stał prosto, dumnie i uśmiechał się lekko, jak to miał w zwyczaju. Nie chciał robić z tej rozmowy wielkiej, pompatycznej chwili, ale czuł, że powinien powiedzieć coś jeszcze. Nie chciał też, by Athan dopisał się do listy duchów, które nosił w sobie, cieni, z których każdy coś obiecywał, a potem zostawiał go nagiego wobec zimnego świata. Nie tym razem. Nie pozwoli na to, choćby miał walczyć o niego, jak kiedyś nikt nie walczył o niego samego.

Poczuł, jak narasta w nim napięcie, niczym sprężyna, którą zbyt długo naciągano. Przez chwilę stał w ciszy, w której kołatały się niewypowiedziane słowa, cięższe od ołowiu. Znał ten stan, to milczenie przed decyzją, czy rzucić się w ogień, czy wycofać się w bezpieczną obojętność. Wiedział też, że milczenie w takich chwilach jest najgorszą zdradą. Zebrał więc resztki odwagi, tej odwagi, której przez lata uczył się w samotności, w porażkach, w patrzeniu w puste miejsca po ludziach, którzy odeszli. Oparł dłonie pod bokami i nachylił się nieco ku Athanowi, jakby chciał dosięgnąć go nie tylko słowami, ale i samą obecnością.

- Athanie — powiedział cicho, ale z siłą, która nie potrzebowała krzyku.

-  Słyszę twój ból. Wiem, że czasem świat wydaje się zbyt ciężki do uniesienia. Ale jeśli teraz odejdziesz... - głos zadrżał mu ledwie zauważalnie

- Odejdziesz nie tylko od niej. Odejdziesz od wszystkiego, kim mógłbyś jeszcze dla niej być - spojrzał mu prosto w oczy, nie szukając dla siebie taryfy ulgowej. Chciał poczuć to, co czuł Tismaneanu, chciał to z nim dzielić i wspierać go.

- Walczysz nie o siebie. Walczysz o nią. I właśnie dlatego musisz zostać. Nie pozwól, by strach przebrał się w troskę. Nie nazywaj ucieczki miłością.

Cisza między nimi zgęstniała, pełna rzeczy, których nie potrafili jeszcze powiedzieć. Elijah czuł, że to być może ostatnia szansa, by ocalić coś, zanim rozsypie się na proch. A mimo to nie prosił, nie błagał. Mówił jak ten, który już raz stracił wszystko i nie chciał patrzeć, jak ktoś inny idzie tą samą drogą, nieświadomy, że prowadzi ona tylko na pustkowie.

Elijah czuł, jak z każdym wypowiedzianym słowem jego ciało napina się jak struna. Palce ściskały krawędź marynarki tak mocno, że zbielały mu knykcie, jakby w tym geście próbował zatrzymać coś, co nieuchronnie wymykało się między palcami.

Oddech miał płytki, rwany.  Nie z gniewu, ale z tego głębokiego lęku, który przychodzi wtedy, gdy wiesz, że od jednej rozmowy może zależeć wszystko, co jeszcze warto ocalić.

Ramiona miał napięte, lekko pochylone do przodu, jak wojownik, który nie unosi broni, ale własnym ciałem osłania coś kruchego. Jego spojrzenie było twarde, niemal szorstkie lecz w głębi oczu tlił się ten sam uparty smutek, który zawsze towarzyszył mu w chwilach największej bezradności.

Czuł drżenie w żołądku, cichy wewnętrzny szum, jakby jego własne serce nie mogło zdecydować, czy bić szybciej z obawy, czy wolniej z ciężaru rozczarowania.

I choć na zewnątrz trwał w bezruchu, wewnątrz walczył — z własnym zmęczeniem, ze wspomnieniem dawnych porażek, z pokusą, by zamilknąć, pozwolić odejść, nie wchodzić znów w ból. Ale jego dłonie, jego oddech, jego postawa mówiły za niego — jeszcze nie czas się poddać. Jeszcze nie teraz.

Elijah nie odpowiedział już słowami. Podszedł bliżej do przyjaciela i położył mu rękę na ramieniu.  Pewnie, bez litości, bez fałszywego pocieszenia. Tak jak robi się to z człowiekiem, który wciąż walczy, choć sam nie wierzy już, że może wygrać. W tym geście było wszystko: zostań. Spróbuj jeszcze raz. Nie jesteś sam.

Wyszli razem w noc, nie mówiąc już nic więcej. Ogród skąpany był w bladym świetlne księżyca i kilku pochodni, które nadawały temu miejscu niepowtarzalnego klimatu. Cavendish przyznawał nie raz, że lubił to miejsce szczególnie, znacznie bardziej niż inne miejsca w posiadłości.

Powietrze było ciężkie od zapachu mokrej ziemi, jakby niedawno spadł krótki, przelotny deszcz. Chłód owiał ich twarze, przypominając, że świat nadal toczył się swoim rytmem, obojętny na ich wewnętrzne bitwy.

Elijah szedł powoli, z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie, świadom obecności Athana tuż obok. Nie potrzebował patrzeć, by wiedzieć, że tamten również milczał, ale nie z gniewu, nie z uporu. Z czegoś bardziej kruchego, bardziej prawdziwego. Milczenie między nimi nie było już tamą ani murem. Było przestrzenią, w której rodziła się nowa zgoda,  niełatwa, nieczysta, pełna bolesnych domieszek, ale prawdziwa.

W pewnej chwili Athan przystanął, utkwił wzrok gdzieś w dal, w ciemniejącym horyzoncie. Elijah zatrzymał się kilka kroków dalej i obejrzał przez ramię. Na moment ich spojrzenia się spotkały. I bez słów Elijah zobaczył, jak bardzo Athan jest złamany, może jeszcze na wpół martwy strachem. Wiedział też, że był silny i poradzi sobie ze wszystkim, co gryzło go od środka. 

Przyjął to milczącym skinieniem głowy. Jak wojownik, który honoruje innego wojownika-  nie za zwycięstwo, ale za samą decyzję, by podjąć walkę. Potem ruszyli dalej, ramiona nieco cięższe od zmęczenia, ale serca o włos lżejsze od nadziei.

A noc zamknęła się wokół nich, cicha i łagodna, jak obietnica, że choć droga będzie długa, choć każdy krok będzie bolał, to przynajmniej nie będą szli nią sami.

- Wiesz, że możesz na mnie liczyć. Cokolwiek postanowisz w sprawie Arii. Jeśli zechcesz, by została tutaj, to mój dom będzie jej domem. Nie musisz podejmować decyzji dziś, teraz i tutaj. Jutro i tak wyjeżdża z Emmetem, więc przemyślisz sobie to wszystko na spokojnie. Ciesz się tym wieczorem, spędź miło czas z Anną, a ja odprawię Arię do pokoju. Z resztą, wiesz że ona nie przepada za takimi uroczystościami I też zapewne czuje się nie mniej zaklopotana od ciebie - Elijah spojrzał na Athana raz jeszcze i uśmiechnął się nieco szerzej, wsuwając dłoń w poły marynarki. Rozejrzał się zaraz, jakby chciał sprawdzić czy nikt ich nie widzi. 

- Tylko nie chwal się przed Marisą, bo mnie zabije. Kazała mi rzucić - podał Athanowi cygaro, cały czas bacznie obserwując otoczenie. Zastanawiał się czasem, czego bał się najbardziej i musiał stwierdzić, że bez wątpienia był to gniew żony. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^