ATHANASIUS
Tego spokojnego, cichego wieczoru na wielki bal wybierali się
nie tylko ludzie. Na parkiet, który stanowiła bogato urządzona sypialnia,
wkraczała coraz śmielej miękka, łagodna ciemność nocy. Otulona jedwabnym
całunem, suknią uszytą z jaśniejących gwiazd i włosami koloru księżycowego
srebra, weszła do środka, tak dumna i elegancka. Swego partnera nie musiała
długo szukać: ciepłe światło rzucane przez zapalone knoty świec już dawno
tańczyło razem z cieniami, pobratymcami ciemności. Brązowo-złotawa poświata, która
otulała całe pomieszczenie, sprzyjała budowaniu atmosfery tajemnicy i namiętności;
wszak to właśnie noc podsycała sekrety i uczynki skryte przed ludzkimi, wścibskimi
oczami.
Z tego samego założenia musiał wychodzić ten, który stał w
kącie przestronnego pomieszczenia. Spokojny i cichy, przyglądał się z lekkim
uśmiechem kobiecie, która stała do niego tyłem, wpatrzona z uwagą w
zwierciadło. Wysoka, smukła, o pełnych, kobiecych kształtach, wyglądała jak
zmysłowa rzeźba z drogocennych materiałów, stworzona ręką natchnionego mistrza.
Jej alabastrowa cera połyskiwała delikatnym, nienachalnym blaskiem podkreślonym
odpowiednimi kremami i pudrami. Kocie, zielone oczy, zwykle delikatnie
zmrużone, okolone były wachlarzem czarnych rzęs, a brązowe włosy, zwykle dość
niesforne, posłusznie poddały się swej pani, dzięki czemu każdy włosek leżał
dokładnie tam, gdzie Anna to zaplanowała, układając się w misternie pleciony
kok. Delikatny makijaż także był nieskazitelny, mimo to Anna wciąż coś
poprawiała, ukradkiem zerkając za siebie — i obserwując powoli zbliżającego się
do niej Athanasiusa. On już był gotowy, czekał tylko na swoją partnerkę, która
w tamtym momencie wydawała mu się niewyobrażalnie piękna. Gdy już stanął tuż za
nią, ułożył delikatnie dłonie na jej biodrach, składając pocałunki na jej
smukłej szyi.
— Przestań — protestowała chichotliwie, choć jej śmiech
znacznie łagodził surowy ton, który próbowała przybrać. — Dobrze wiesz... —
przymknęła powieki, westchnęła głęboko, czując jego coraz intensywniejsze pocałunki.
— Dobrze wiesz — próbowała kontynuować, kładąc silniejszy nacisk na wypowiadane
słowa — że Marisie i Elijahowi zależy na tym, żebyśmy przyszli.
Athan nie uznał za potrzebne odpowiadać. Póki Anna go nie
odpychała, czuł przyzwolenie na kontynuowanie pieszczot: a im dłużej trwały,
tym bardziej zapach jej skóry wbijał mu się do głowy. Jeszcze chwila, jeszcze
odrobina, a nie będzie w stanie się od niej oderwać — i ona doskonale o tym
wiedziała. Chciała tego, czuł to bardzo wyraźnie. Chciała tego samego, czego
chciał i on — co zresztą coraz śmielej pokazywał, sunąc delikatnie dłonią po
odsłoniętych fragmentach ciała — i wyślizgując się nią pod te, które zakrywała
ta całkiem niepotrzebna sukienka.
— Jesteś przepiękna — wyszeptał, oddychając coraz głośniej i
płycej; coraz bardziej upajał się pragnieniem, jakie w nim wyzwalała. — Mówiłem
ci to już?
— Jakieś tysiąc razy — odparła z dumnym uśmiechem, pławiąc
się w przyjemnym doznaniu, jakie dawał jej ten komplement, zwłaszcza w
połączeniu z jego gorącym dotykiem. Właśnie dlatego wciąż stała nieruchomo,
wciąż pozwalała swojemu kochankowi podziwiać nie tylko piękno, ale sekrety jej
ciała — te najgłębiej ukryte, które on zamierzał ujawniać jeden po drugim.
Właśnie w tym celu, nie powstrzymując pieszczot, odrobinę
mocniej przycisnął ją do siebie — aby poczuła, jak wielkie wrażenie na nim
robiła. Zachichotała kokieteryjnie, a Athan czuł z nadzieją, że chyba zwycięży
tę małą potyczkę.
— Marisa... — Anna wciąż się nie poddawała, a on zupełnie nie
rozumiał tego nagłego oporu.
— Od kiedy — przerwał raptownie, choć tylko na moment, aby
zadać to pytanie — tak bardzo przejmujesz się zdaniem Marisy? Nie zauważyłem, żebyście
się aż tak zaprzyjaźniły.
Anna, uśmiechając się przebiegle, z gracją odwróciła się w
jego stronę, spoglądając na niego dokładnie tak, jak patrzyła kobieta na
mężczyznę, którego miała u swych stóp.
— Och, Robaczku — odezwała się przesłodzonym tonem — przecież
wiesz, jak mi na tobie zależy. A skoro na tobie, to i na twoich przyjaciołach.
Nie chcemy ich zawieść, prawda?
Athan przewrócił oczami, średnio przekonany tym argumentem.
— Pójdziemy na ten bal — kontynuowała pewnym tonem Anna — i
będziemy się świetnie bawić. Napijemy się, potańczymy, pochwalimy się tym, jak
pięknie razem wyglądamy, a potem wrócimy do domu. Będziemy mieli doskonałe
nastroje — przekonywała, uśmiechając się chytrze — a ja wtedy bardzo dokładnie
ci przypomnę, na czym teraz przerwałeś. I bardzo dosadnie ci pokażę, że masz
kontynuować.
Ten argument przemawiał do niego już nieco bardziej, choć
nawet to nie pozwoliło mu zbyt łatwo się od niej oderwać. Chwyciwszy ją
delikatnie, ale stanowczo za kark, przyciągnął do siebie, wpijając się
namiętnie w jej delikatnie zaróżowione usta. Zapewne trochę uszkodzi jej
makijaż, zapewne po wszystkim pacnie go po ramieniu i z mieszanką rozbawienia i
gniewu oznajmi, że przez niego znowu musi wszystko poprawiać. Ale póki jej
oddech stał się cięższy, przesycony pożądaniem, póki z jej krtani co jakiś czas
wydobywały się ciche jęki rozkoszy, póty kontynuował, zupełnie zapominając o
jakimś balu.
W końcu przewidziany chwilę temu scenariusz się sprawdził:
Anna się odsunęła, oskarżyła Athana o niszczenie makijażu, po czym pospiesznie
go poprawiła — i tym razem ruszyli już prosto na przyjęcie, oboje będący w
znakomitych humorach. Podróż była dość długa i gdy w końcu zaczęła ich nużyć,
zamilkli i zatopili się we własnych myślach. A gdy Anna spoglądała w okno, on
spoglądał na nią.
Anna nie miała zbyt pozytywnej opinii wśród społecznej
śmietanki. Uważano ją za zbyt głośną, zbyt bezpośrednią, zbyt opryskliwą i zbyt
zadufaną w sobie. Jak łatwo było się domyślić, wszelkie nieprzychylne plotki i spojrzenia
odbijały się od niej jak grochem o ścianę, drażniąc nieprzyjaciół swoją dumną
postawą i niezachwianą wiarą w samą siebie. Lecz czy był w tym jakiś kłam? Tak
i Athan doskonale o tym wiedział. Bo o ile własny charakter trudno było
zmienić, tak Annę w głębi duszy bolało, że nikt nawet nie starał się jej bliżej
poznać. Athan zaryzykował i wcale nie żałował — bo choć zwrócił na nią uwagę
głównie po to, by się z nią przespać, tak lady Novak okazała się zaskakująco
ciekawą towarzyszką rozmów. I nawet jeśli jej charakterek bywał dość irytujący,
i to nawet często, Athan lubił odkrywać w niej tę drugą, wrażliwszą naturę —
tę, którą ukrywała bardzo głęboko i którą równie rzadko ujawniała. A gdy już to
zrobiła, gdy wyciszała się i zapominała o tym, że powinna walczyć z całym
światem i przepychać się łokciami przez tłum, zamieniała się w elegancką,
dystyngowaną damę, która miała wspaniałą rękę do kwiatów, słodką obsesję na
punkcie swojej miniaturki pieska i nawyk śmiania się sama z siebie, gdy
zrozumiała, że powiedziała lub zrobiła coś głupawego.
I z tych wszystkich wspaniałych cech, jedna rzecz w Annie
była absolutnie najcudowniejsza.
To, że Athan wcale jej nie kochał.
Nie uwierzyłby w to nikt, kto widział ich gdziekolwiek razem:
trzymający się za ręce, uśmiechający do siebie i obdarzającymi czułymi gestami
sprawiali wrażenie pary idealnej. Wszyscy ich bliscy, licząc obie strony, byli
już tak przyzwyczajeni do widoku Anny i Athana razem, że trudno było sobie
wyobrazić jakąkolwiek inną kombinację. Zresztą, co ważniejsze, sami
zainteresowani za bardzo sobie już tego nie wyobrażali — bo choć początkowo
żyli w dość otwartym związku, tak w końcu zrozumieli, że najprzyjemniej było im
tylko w swoim towarzystwie i nie było żadnej potrzeby dzielić się nim z
kimkolwiek innym. Byli do siebie całkiem podobni, pochodzili z podobnych sfer
społecznych i oczekiwali od siebie tego samego — dobrego seksu i zapomnienia o
tym, że w głębi duszy byli samotni. Działało, dlatego się od siebie nie
odrywali.
Czy Anna go kochała? Nie wiedział, ale wątpił. Czy wiedziała,
że on nie kochał jej? Zapewne. I czy którejkolwiek ze stron to przeszkadzało?
Nie. I dlatego Athan czuł się w tym związku tak dobrze.
Ze względu na próbę przekonania Anny, by jednak zostali w
domu, nieco się spóźnili, choć nie aż tak. Sala dopiero zaczęła się zapełniać,
a ci, którzy przybyli najwcześniej, wypili najwyżej pół kieliszka szampana,
zagadując pierwszych, których zdołali wyłowić swoimi ciekawskimi spojrzeniami. Gdzieś
tam zapewne kręcili się już Elijah i Marisa, ale jeszcze zdąży się z nimi
przywitać, dlatego nie przejmował się tym zbytnio. Przywitał się za to z
kilkoma innymi osobami — jednych znał całkiem nieźle, drugich tylko z widzenia,
a trzecich nie kojarzył wcale. Każdy mężczyzna komplementował Annę, albo chociaż
rozbierał ją wzrokiem, a Athan, zamiast zazdrości, czuł dumę, że miał przy
sobie taką piękność. To w oczywisty sposób podbudowywało także jego pozycję
społeczną: wszak urodziwi i wpływowi ludzie winni się prowadzać tylko z tymi co
najmniej równymi sobie.
To miał nudny bankiet, jak setki takich samych wcześniej. Dlatego
natychmiast zaalarmowało Athana dziwne, niepasujące zupełnie do scenerii, poczucie
niepokoju. Zaatakowało go gwałtownie, mocno ściskając za serce i każąc się
martwić. Czym? Jeszcze nie wiedział, ale mimowolnie zaczął rozglądać się
ukradkiem dookoła, jak gdyby w poszukiwaniu zagrożenia. Żadnego nie znalazł,
ale… Ale coś było nie tak. Stanowczo nie tak.
Potrzeba było trzech zlęknionych uderzeń serca, by zrozumieć.
By zacząć rozumieć.
Coś, coś wyrywającego się wewnątrz niego samego, kazało mu
się odwrócić. Serce znacznie mu przyspieszyło, bijąc silnie w gwałtownym,
niespodziewanym stresie. I już same te reakcje powiedziały mu, co się działo i
co — a raczej kogo — ujrzy, gdy tylko odwróci głowę. Nie chciał tego robić,
więc wzbraniał się przed tym jak mógł, nawet jeśli to nie miało żadnego sensu.
Ale jego ciało, jakby w nagłej zgodzie z sercem, postanowiło zadziałać wbrew
strachowi, przez co wreszcie, dość instynktownie, spojrzał w tamtą stronę.
I nawet jeśli podświadomie spodziewał się widoku, jaki ujrzy,
i tak ogarnęło go zdumienie. Zdumienie i... całe dziesiątki innych emocji,
które zebrały się w jedno, niosąc spustoszenie w jego myślach i sercu.
Znowu taniec. Tańczyły jego emocje, tak absurdalnie
dopasowując się w niedopasowane pary. Strach na jej widok tańczył z radością,
do jakiej nie chciał się przyznać, która miała być uwięziona w klatce, a która
w nim kwitła. Gniew zaś tańczył z nadzieją, depcząc jej po palcach i wprawiając
w dyskomfort i zakłopotanie. Co ona tu robiła? Jak to możliwe, że się zjawiła?
Nie pojawiłby się tu, gdyby wiedział. A może wprost przeciwnie? Chciałby z nią porozmawiać.
Chciałby już stąd wyjść. Chciałby, żeby ona zniknęła. Chciałby, żeby wszyscy
zniknęli — by zostali tylko oni dwoje.
Odciągnąć od niej wzroku nie było sposób. Wyglądała wszak… strasznie.
Wyglądała okropnie, tragicznie, po prostu nie do przyjęcia. Bo podczas gdy inni
mężczyźni chętnie przyklejali do niej swoje spojrzenia, jednocześnie ignorując
palący wzrok swoich żon, tak on odwracał swoje oczy, nie mogąc znieść tego
widoku.
Jakże paskudna była jej talia, wycięta jak u osy, a teraz
podkreślana doskonale układającymi się dekoracjami kosztownej sukni. Talia, na
której mógłby delikatnie ułożyć swoje dłonie, a te przecież doskonale
dopasowałyby się kształtem, leżałyby idealne — zupełnie jakby szyte na miarę.
Ohydne były te usta, tak pełne, doskonale wykrojone, tak
wydatne, zaciśnięte lekko w geście dumy i niezłomności, lub równie delikatnie
uchylone, chętne, zapraszające. Całując je zachłannie i bez opamiętania, czułby
na języku smak malinowego płynu, jakim musnęła usta, aby nadać im różany kolor.
A najgorsze w tym wszystkim były oczy. Lecz to nie były oczy.
To bezkresny ocean, nad którym wisiało niebo usłane ciężkimi,
czarno-granatowymi burzowymi chmurami. Niespokojnie, choć wciąż jeszcze dość
delikatnie wzruszone wody odbijało tę jakże ponurą barwę, chłonąc także
błyskawice, które co jakiś czas rozrywało niebo na pół. Ocean tylko pozornie
był spokojny; góra zwiastowała niebezpieczeństwo błyskawicami i grzmotami, ale
to na dole, pośród wód, było najgroźniej, bo to spod ich fal wydobywał się
cichy, syreni śpiew. To on wabił rybaków, to on kierował statki na skały i to
on miał być ostateczną zgubą Athanasiusa. Ten śpiew, który wzywał go do tego,
aby wszedł do wody. Śpiew, który go kusił, aby w tej wodzie utonął.
Aby utonął w tych oczach.
Nie chciał. Nie mógł. Nie potrafił. Nie był przecież ślepy i
za dobrze ją znał, by nie zauważyć, że pod przykrywką nudy, chwilowego
rozbawienia i może czasem ciekawości, skrywały się ból i tęsknota. Raz za razem
czuł, jak pali go swoim spojrzeniem, lecz żar ten, wbrew wszystkim zasadom
świata, był chłodny. Zimny i nieprzyjemny niczym dotyk zmrożonej stali. A on,
niczym tchórz i drań, umykał od tego nieprzyjemnego doznania, kryjąc się gdzieś
w tłumie. Dawał jej w ten sposób jasny sygnał, że nie chciał jej widzieć. Bo
nie chciał.
Choć chciał tego najbardziej w świecie.
A wtem jego życzenie, zupełnie wbrew jego pragnieniu, zaczęło
się spełniać. Wszystko za sprawą Elijaha, który postanowił go do siebie przywołać
— akurat w momencie, w którym rozmawiał z Arią. Nie mieli wyjścia, dlatego
poprowadził Annę w tamtą stronę, na absurdalnie miękkich nogach zbliżając się
do przyjaciół.
Do niej.
Gdy wreszcie zbliżył się na dostateczną odległość i
przystanął, posłał Arii ciepły, przyjacielski, tak dobrze przez lata wyuczony
uśmiech. Chciał się odezwać, ale Elijah natychmiast przeszedł do kontrataku,
wspominając o domniemanym ślubie Arii i Emmeta. Athan uśmiechnął się z lekkim
rozbawieniem, choć musiał przyznać sam przed sobą, że ta wizja wzbudzała w nim
iskrę nadziei. Nie zazdrości — nadziei. Nadziei na to, że być może Aria kiedyś
znajdzie się we właściwych, ciepłych, chętnych ramionach. Bo jego były
niewłaściwe, lodowate i…
Sam tego dokładnie nie wiedział.
Nie zdążył się odezwać, bo pałeczkę przejęła Anna, rozpoczynając
typowy cykl przekomarzanek między nią a Arią. Na szczęście nie trwał długo, dzięki
czemu Athan wreszcie mógł zabrać głos.
— Bardzo się cieszę, że cię widzę, Ario — rzekł miękkim,
przyjacielskim tonem, pewnie i spokojnie patrząc w jej czarne, świecące
smutkiem i nadzieją oczy. — Żywię, że masz się w dobrym zdrowiu, a twoje nauki postępują
prawidłowo i — zerknął na przyjaciela znacząco — zapewne nie tak nudno, jak u
mnie. Jeśli miałabyś ochotę — podjął żywo, ponownie patrząc tylko na nią —
chętnie bym tego wszystkiego od ciebie wysłuchał.
Musiał to zrobić. Musiał zachowywać się naturalnie.
— Życzę paniom wspanialej zabawy — rzekł, kłaniając się lekko
— a teraz proszę o wybaczenie, muszę na chwilę panie zostawić i zamienić parę
słów z Elijahem. Pozwolisz?
Cavendish, być może niczego nie podejrzewając, zdecydowanym i
raźnym krokiem ruszył tuż za nim. A gdy skryli się za jakimiś wysokimi
filarami, gdzie nie docierały jasne światła kryształowych żyrandoli, Athan mógł
dać upust swoim prawdziwym emocjom, zdejmując maskę i uprzejmy uśmiech
zamieniając na grymas gniewu.
— A więc — zaczął tylko pozornie uprzejmym i spokojnym tonem,
choć w środku aż kipiał — zrobiłeś to specjalnie, tak? Ostatnie wieści od
ciebie donoszą, że Aria i Emmet mieli wyjechać. Miało ich tu nie być. Co się
zmieniło? I czemu ja nic o tym nie wiem?
I choć czuł, że za chwilę przeciągnie strunę tak bardzo, że
niebawem pęknie, kontynuował, dając się ponieść swojej złości.
— Zawsze taki byłeś — syknął z pretensją w głosie. — Zawsze
byłeś taki... przesadnie szlachetny. Dobro ogółu to najważniejsza wartość, ale
co z jednostkami? Przecież wiesz — przeszedł nagle do konkretów — dlaczego jej
unikam, dlaczego jest u ciebie! A mimo to ją tu sprowadzasz i nie odzywasz się
wcześniej ani słowem? A teraz muszę ją widzieć, muszę z nią rozmawiać, pewnie
tańczyć też. Ale ja nie chcę, Elijah, rozumiesz? Nie chcę!
W istocie zabawnym paradoksem był fakt, że problemem nie było
brak chęci, o której właśnie się zarzekał. Powodem była chęć. Ogromne,
przytłaczające go pragnienie, aby ją widzieć, rozmawiać, aby z nią tańczyć. Aby
ją mieć. “Do cholery!”, myślał wściekle i z rozpaczą, “Przecież ona jest
moja! To moja krew! Jako jedyny mam do niej wszelkie prawa!”.
Lecz to pragnienie mogło się przenieść dalej zbyt szybko,
niczym pożar wysuszonych traw, który potem szalenie trudno opanować. Z nimi
byłoby tak samo. I ta pożoga, która wybuchłaby między nimi, nie byłaby
przyjemnie ogrzewającym ciepełkiem, ale wpierw gryzącym dymem, który zacząłby
ich dusić, a potem śmiercionośnymi płomieniami spajającymi całą ich przeszłość
— i przyszłość. Athanasius, w przeciwieństwie do Arii, doskonale zdawał sobie
sprawę, że jej przyszłość mogła być spokojna i kolorowa tylko bez niego. Teraz
jeszcze była młodziutka i zaślepiona swoim szczenięcym zakochaniem. Żyła iluzją
wyczytaną z książek, gdzie dwoje ludzi połączonych miłością musiało żyć długo i
szczęśliwie i pod żadnym pozorem nie mogli się rozdzielać, bo wpływanie na tak
boską wszechmoc, jaką była miłość, było najcięższym grzechem. Ale Athan nie był
głupcem. Był dorosłym, dojrzałym, boleśnie i dokładnie doświadczonym przez
życie mężczyzną, który potrafił przewidzieć i ocenić konsekwencje swoich
działań. A ta kalkulacja dawała jasny wynik: nigdy nie będzie z Arią.
— Przecież wiem — mówił dalej, wciąż nieco wzburzony, choć
już nie aż tak — że wiecznie u ciebie nie będzie, że w końcu zabiorę ją do
Blickling. Ale... mogłeś dać mi się na to jakoś przygotować. Jakoś… nie wiem, jakoś
ułożyć sobie scenariusz rozmowy z nią.
Nagle zalało go nagłe poczucie niepokoju — wraz z palącą potrzebą,
by wypowiedzieć te wszystkie wątpliwości na głos.
— Ty chcesz, żebym ja ją już zabrał? — spytał z
niedowierzaniem i strachem. — Do Blickling? Wiesz — rzekł, tym razem znacznie
ciszej, jakby nagle brakło mu wszelkiej mocy — że nie powinienem. Kochasz ją jak
córkę — popatrzył na przyjaciela z odrobiną nadziei — i chcesz dla niej jak
najlepiej. Czy to nie ty powinieneś pozwolić jej wyfrunąć na świat? Ja… ja
jestem w tej roli spalony.
Zamilkł na moment, zbierając się do kolejnego wyznania.
— Myślałem, by wyjechać do Szkocji — wyjaśnił twardo. — Wiem,
że ledwie kilka miesięcy temu stamtąd wróciłem, ale mam na myśli wyjazd na stale.
Może zabrałbym ze sobą Annę, może nie. Ale może w ten sposób odciąłbym tę
pępowinę. Aria musi sobie zacząć radzić beze mnie — i z myślą, że nie wszystko,
czego pragnie, może się spełnić.
Gdy kątem oka zauważył, jak przemykała między tłumem, jak
zerkała w jego stronę, ogarniał go nastrój ponury i parszywy. Jej pragnienie,
by ją dostrzegł, by zatrzymał przy sobie i już więcej nie wypuszczał był równie
mocno wyczuwalny jak zapach jej perfum. I nawet gdy już zniknęła, jego głowa
wciąż była delikatnie, ledwie zauważalnie przechylona w tamtą stronę. Nie
patrząc na Elijaha, dalej pogrążony w czarnej zadumie, wyszeptał ze zgrozą:
— Pośród miliona błędów, jakie w życiu popełniłem, przemienienie jej było najgorszym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz