ATHANASIUS
Stalowa szarość karoserii zgrabnie, niemal subtelnie wpisywała się w wciąż pobladłe kolory wczesnej wiosny. Auto gładko wyjechało z podjazdu, a gdy tylko znalazło się na asfaltowej powierzchni, pognało błyskawicznie między drzewami, po chwili znikając z zasięgu wzroku. Mimo to Athanasius jeszcze długo stał w oknie, wpatrując się szklistym wzrokiem w krajobraz, który już dłuższy czas temu został oczyszczony z obecności Daniela McKenzie. To, czego doświadczyli, uderzyło jak grom z jasnego nieba — nagłe, zaskakujące i nieprzyjemne. Mimowolnie coraz mocniej zaciskając szczęki, zastanawiał się, jak to możliwe, że ten szczur tak szybko ich znalazł. A raczej: jego. Poza nadzwyczaj szybkim działaniem tego człowieka, Athan był ciekaw również tego, czy odnalazł także pozostałych członków tej eskapady.
Nagle poczuł, że koniecznie musi to sprawdzić.
Odwróciwszy się od okna, zerknął przelotnie na Arię, po czym wybrał odpowiedni numer. Domyślał się, że i jego żona się domyślała, do kogo zamierzał zadzwonić. I pewnie zaraz zacznie go powstrzymywać, ale trudno. Omówienie tego, co się tu wydarzyło, także zamierzał zostawić na później — najpierw pragnął nawyzywać się na demonie, przez którego, jak zwykle, miał jakieś nieprzyjemności.
— Tak?
— Wiesz, kto właśnie u mnie był?! — wywarczał do telefonu, gdy tylko usłyszał głos Goro. — Ten wasz cały Tidamu! Był tu, bo usłyszał, że JA O NIEGO ROZPYTUJĘ! — wrzasnął, już nie mogąc powstrzymać kipiącej w sobie złości.
Wiedział, że Aria na niego o to wścieknie, ale w tym cudownym przypływie gniewu nie dbał o nic innego — poza rzeczonym, rozpalającym go od środka uczuciem.
— Nie wiem, kto to jest — aż dyszał ze złości — ale wedle waszych słów, to jakieś wredne bydlę. I wy mi je tu ściągacie! Pod sam próg! Byłem idiotą — syknął — że w ogóle zgodziłem się wam pomóc! Was też znalazł?! — przeszedł wściekle do sedna. — Czy tylko ja poszedłem na pierwszym ogień?!
W telefonie zapanowała cisza. I choć mogło to trwać może ze trzy sekundy, czas w tamtym momencie rozciągał się jak stara, skapciała guma do żucia znaleziona gdzieś pod ławką: utraciwszy swą dawną elastyczność, rozłaziła się niechętnie, opornie i powoli. Tak samo było z tymi nieszczęsnymi trzema sekundami ciszy, w których Athan utknął, zdawać by się mogło, na całe godziny.
A to, jak można było się domyślić, tylko podsycało jego gniew.
— To… to bardzo niedobra informacja.
— NO CO TY NIE POWIESZ?!
— Jak się przedstawił? — spytał, demon, zupełnie niewzruszony tym wybuchem. — To Daniel McKenzie, prawda?
— Tak — burknął.
Goro milczał przez moment.
— Stihi go śledził, ale o niczym mi nie doniósł. Potem ten człowiek zupełnie zniknął z radarów… bo to człowiek — podkreślił demon — i to bez najmniejszych wątpliwości. Zwykły śmiertelnik. Ale musi mieć bardzo potężnych przyjaciół. Co ciekawe, ostatni ślad za nim urywa się na południowym wschodzie, tylko nieco na południe od klasztoru, w którym się spotkaliśmy. A teraz przybył aż do pana… Oczywiście — wznowił po krótkim namyśle — proszę przyjąć moje wyrazy najszcz…
Athan się rozłączył, nie mogąc słuchać tego demoniego, bezsensownego bełkotu, od którego tylko krew gotowała mu się w żyłach. Wściekle warknąwszy pod nosem, zerknął najpierw na wygaszony już telefon, przypominając sobie o jeszcze jednej osobie, do której powinien zadzwonić, a potem na Arię. Łatwo było się domyślić, że nie była wielką fanką sceny, którą miała nieprzyjemność przed chwilą obserwować.
— Dla jasności — zaczął tylko odrobine podniesionym głosem, aby zdążyć ją ubiec — to nie ty się będziesz musiała przed nim za mnie wstydzić, tylko on przed nami. Bo to on spieprzył, Aria. Co za pieprzone niedojdy! — krzyknął, tym razem dość donośnie. — Jednego człowieka wyśledzić nie mogą! Wiesz co? — spytał z naglą powagą, choć w rzeczywistości była ona podszyta całą masą kpiny. — Do kitu jest ta wasza Rada, Aria. Ale to może dlatego, że ty w niej nie siedzisz. Nie wiem. W każdym razie, ja powiedziałem, co musiałem powiedzieć — oświadczył tonem nieznoszącym sprzeciwu. — I zanim zaczniesz się na mnie denerwować, przypomnę ci o czymś. Albo raczej o kimś: o Petre.
Athan odczekał chwilę, dając małżonce czas na przyswojenie informacji.
— On tam jest — kontynuował Athan. — Został, uparł się, by ze mną nie wracać. Przecież nie jestem jego niańką, nie? Cwaniak, zawczasu się nieźle spakował. A ja się temu dziwiłem, bo nie sądziłem, że da nogę! Ale to niedobrze, Aria — mruknął, robiąc zmartwioną minę. — On był w tej paczce wypytujących przecież. Kto tam był? No ja, demon, jakiś wysłannik, czy jak to tam się nazywa, jeszcze ten cały Leonardo, kimkolwiek on jest… i pośród nich ten nasz poczciwy, grzeczny Petre. Spróbuj do niego zadzwonić, Aria — poprosił ją zaskakująco łagodnie jak na ton całej tej rozmowy. — A ja zadzwonię do Likara, gdziekolwiek on się teraz szlaja. Może zechce mieć na niego oko. Albo go przekonać do powrotu, jeśli tobie się nie uda. Ale… ale to zaraz. Za chwilę, jeszcze nie teraz.
Krążąc nerwowo po salonie, wspominał i analizował niedawną wizytę. Pewnym było, że gdyby nie Aria, ta rozmowa z pewnością poszłaby dużo gorzej. Kim był ten człowiek, skoro tak pilnie strzegł swojej prywatności — na tyle, że musiał poznać tego, kto o niego wypytywał? I dlaczego mu to przeszkadzało? Athan miał same jak najgorsze przeczucia.
— Skarbie — spojrzał nagle na Arię — a ty go tak omotałaś swoją mocą, czy tak zwyczajnie mu naściemniałaś?
Tak po prawdzie, między jednym a drugim coraz trudniej było dostrzec różnicę. Wampirzą umiejętnością Arii była tak wysoko rozwinięta umiejętność manipulacji i kłamstwa, by jej ofiary były w stanie uwierzyć w największą durnotę, jaką im wciśnie. Jednak wcale nie potrzebowała jakiejś supermocy, by znakomicie owijać sobie ludzi wokół palca, ponieważ „naturalną” zdolność manipulacji opanowała do perfekcji. Być może na naturalność była jakoś wspomagana przez nadnaturalność, a może nie miała z tym nic wspólnego. Ale — cokolwiek by to nie było, z pewnością wybawiło ich z groźby większej opresji. Bo w przeciwieństwie do niej, Athan spiął się mocno. Aż za mocno.
Pusty śmiech ogarniał go na samą myśl, że jeszcze długie lata temu byłoby to nie do pomyślenia. On i panika? I niepokój? I niezdolność do zapanowania nad sytuacją? Do zdominowania sytuacji? Przecież kiedyś w żaden sposób by się tym przybyszem nie przejął. Jeśli nie stanowiłby żadnego uprzykrzającego życie odcisku, po prostu by go zignorował. W innym wypadku — zabił. Tak czy inaczej, nie byłoby się czym martwić. Więc co, do cholery, aż tak się zmieniło?
Automatycznie jego wzrok prześlizgnął się po twarzy żony, chwilę później zjeżdżając niżej, na wysokość sporego już brzucha. Oto, co się stało. Mówią, że od miłości człowiek traci głowę. I on stracił, ale nie tylko w tym pozytywnym, cukierkowym sensie, ale i w tym negatywnym — w którym strach przed utratą tego, co mu najcenniejsze, brała nad nim górę, zniewalała i pętała. Bo gdyby chodziło tylko o niego — nadal by się nie bał. Ale nie chodziło. I w tym największy problem.
— Będzie się tu kręcił — zauważył ni to ze strachem, ni to ze złością. — Zwłaszcza jak go zaprosiłaś na wystawę. A raczej sam się wprosił. Jasne, że nie mogłaś inaczej postąpić — wyprzedził jej ewentualny zarzut — ale to niedobrze. Bardzo niedobrze. Bo teraz ładnie go rozegrałaś — przyznał, rozkładając szeroko ramiona — ale co potem? Oby facet był po prostu łatwowierny. Choć nie opuszczają mnie marne przeczucia. No nie wiem — skrzywił się — coś mi z tym człowiekiem nie leży. A tobie? — spytał z zainteresowaniem. — Ty bardziej znasz się na ludziach.
Czy chciał tym pytaniem załagodzić dość napiętą atmosferę, którą sam stworzył? Nie, bo na Arię takie tanie sztuczki by nie zadziałały. Spytał, bo naprawdę był tego wielce ciekawy — jego żona miała niebywałą intuicję do ludzi. A może była dla niego taka miła, bo naprawdę nie wyczuwała w nim żadnego zagrożenia? On wyczuwał. Ale wtedy właśnie przyszła mu do głowy gorzka myśl: a co, jeśli uznał tego całego Tidamu za wroga, bo tak mu wmówiono na samym początku? A od kogo wiadomo, że to ktoś zły, albo co najmniej podejrzany? Właśnie od demonów! Na ogół uznałby, że to, co mówią te parszywe kreatury, trzeba traktować na odwrót, ale... no właśnie: “ale”. Ale demony to istoty honorowe, niezdolne do intencjonalnego kłamstwa. Czyli z tym Tidamu może faktycznie było coś nie tak.
Zmęczyło go to rozmyślanie. Opadł na sofę, ukradkiem cały czas zerkając przez okno, za którym dłuższy czas temu widział odjeżdżającego nieproszonego gościa. Gdy zaś poczuł wibrowanie telefonu ukrytego w kieszeni, poczuł irytację: jeśli to znowu Goro, to chyba ciśnie tym telefonem o ścianę. Ale nie: to był Edmund. Athan westchnął ciężko; na tę rozmowę też nie miał ochoty.
— Nie teraz, przepraszam — wyparował natychmiast po odebraniu połączenia. — Oddzwonię do ciebie za chwilę, okej? Tamtego gościa jeszcze nie sprawdziłem, ale on...
Urwał. Edmund najwyraźniej nie miał na myśli pracy, a jego dość nerwowy ton zdradzał, że nie dzwoniłby właśnie teraz, gdyby to nie było śmiertelnie ważne. A biorąc pod uwagę fakt, że oczy Athana rozszerzały się w miarę słuchania, to tak, to z pewnością było ważne.
—A-ale... — dukał najpierw zszokowany, a potem nagle rozeźlony Athan. — No przestań! Ty przecież też go zna... Wiem, Edmund — tłumaczył cierpliwie — ale to musiał być jakiś zbieg okoliczności, albo... Dobrze. Dobra, dobrze, jeśli ci się uda, to... Tylko się nie nakręcaj! Po prostu podejdź do tego na logikę, okej?
Mniej więcej wtedy nastał koniec rozmowy — rozmowy, która z jakiegoś powodu wycisnęła z Athana ostatnie soki. Opuściwszy głowę na oparcie sofy, westchnął jeszcze ciężej niż dotychczas, przymykając na moment oczy. Za chwilę będzie musiał się odezwać i wyjaśnić Arii, kto i po co dzwonił, dlatego korzystał z tymczasowej ciszy i zbierał energię.
— Edmund — zaczął bardzo wolnym, wręcz sennym tonem — jest teraz gdzieś na jakimś ciemnym krańcu Anglii, bo jest całkiem ciekawa działka do zagospodarowania i chyba będziemy mieli na niej projekt. I twierdzi, że...
Urwał, machnąwszy na to ręką. Znowu przymknął oczy, spróbował się uspokoić.
— Podobno widział kogoś znajomego. Wyśle zdjęcie, wtedy ci powiem resztę. Nie mam sił o tym myśleć. Wróćmy teraz do Tidamu, okej? Chociaż ten temat też powinienem omijać szerokim łukiem. Oboje powinniśmy.
Walcząc z niespodziewanym uczuciem głębokiego zmęczenia, mruknął:
— Zwykle to ty mówiłaś, że jak jest zbyt długi spokój, to zawsze coś się zepsuje. Cholera — jęknął — obyś nie miała racji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz