ATHANASIUS
Marzec przelatywał im przez palce, mieniąc się soczystymi barwami. Zieleń, wciąż jeszcze nieco nieśmiało, rozwijała swoje pierwsze pąki na smukłych drzewkach, chwiejących się delikatnie i leniwie pod wpływem coraz cieplejszego wietrzyku. Ogrody wypełniały się nie tylko kolorowym kwieciem, ale i ogrodnikami, którzy z coraz większą pasją i zaangażowaniem pochylali się nad rabatkami. Słońce coraz śmielej opalało ich plecy i karki, jak gdyby chcąc sprawdzić swoją moc i upewnić się, jak dużo jeszcze trzeba jej naładować do nadejścia lata. Cień tym samym zaczął być coraz bardziej pożądanym elementem wśród gawiedzi, nawet jeśli wciąż jeszcze bywał dość orzeźwiająco chłodny. Temperatura, zbyt swawolna swego, skakała w najlepsze, łapczywie chcąc piąć się jak najwyżej — ale że pycha zawsze kroczyła przed upadkiem, zaraz musiała ulec słabnącej, ale wciąż odzywającej się od czasu do czasu zimie.
Gdzieś sprintem przebiegł właśnie pierwszy kwartał roku, choć ledwie niedawno wystartowały przygotowania do sylwestra. I gdyby się lepiej zastanowić, trudno było sobie przypomnieć, co takiego się wydarzyło w ciągu tych aż trzech miesięcy. Przecież to aż dziewięćdziesiąt dni, całe 2160 godzin! Brzmi jak szmat czasu, brzmi jak dobre pół życia!
Tymczasem to były tylko zwykłe trzy miesiące. I to, zdaniem Athana, dość średnio spożytkowane. Wszak jedyną dość ciekawą rzeczą, jaka się wydarzyła, było ujawnienie “pokrewieństwa” między Arią a Petre. I była to wiadomość ogromna, należało to śmiało przyznać. Ale cała reszta, na jego szczęście, przebiegła gładko.
Równie gładko przebiegały powolne przygotowania do Wielkanocy. Pierwsze tego roku większe święto prowokowało piękną myśl, która rozkwitała w Arii i Athanie niczym ta wiosna za oknem: że były to ostatnie święta bez ich maleńkich córeczek. Kolejne, a więc Boże Narodzenie, spędzą już w powiększonym gronie, czego oboje rodziców nie mogło się już doczekać. Czasu było jeszcze sporo, choć jednocześnie niewiele, dlatego Athan postanowił już rozpocząć prace nad kołyską, w czym pomagał mu także Ish. Była to jednocześnie dobra zabawa i ciężka, doprowadzająca do szału robota, ale efekt końcowy miał być piękny — Athan nie brał innej możliwości pod uwagę.
I tak właśnie między palcami przelewał im się marzec. A wraz z nim ta nudna, senna niedziela. Słońce, jak gdyby nie mogąc się zdecydować, raz chowało się za szarymi chmurami, raz znowu zza nich wyglądało. Ale było całkiem ciepło, co sprowokowało wielu spacerowiczów do wynurzenia się ze swoich zimowych legowisk. Nawet pani Adrianna postanowiła połączyć przyjemne z pożytecznym i wyciągnęła Lucky’ego na bardzo długi spacer — aby, jak to sama określiła, “zmęczył się porządnie i potem nie podrzucał do zabawy kolejnych piłeczek, tylko wreszcie poszedł spać”. Jehanne udało się namówić Isha na jakiś krótki wyjazd tylko we dwoje, dzięki czemu w domu zostali tylko Aria z Athanem. I choć korciło, by skorzystać z pogody, Athan obiecał zająć się firmą na czas nieobecności wspólnika, a dodatkowo miał do dokończenia kilka tekstów na uczelnię — w tym jeden grupowy, co doprowadzało go do szewskiej pasji, bo, jak już dawno zauważył, miał w grupie prawie samych idiotów.
Wyłączywszy z tego niechlubnego grona Wiewiórkę, rzecz jasna.
Tę niedzielną monotonię przerwało nagle jakieś brzęczenie połączone z wibracją. Aria odsunęła od siebie coś, co właśnie czytała i cokolwiek to było, po czym zerknęła na ekran telefonu, wymamrotała coś niewyraźnie i od razu wyszła z salonu, aby w spokoju odebrać. Athan jeszcze chwilę odprowadzał ją wzrokiem, całkiem ciekaw, czy to aby nie żaden kochanek, po czym wrócił do referatu.
Nie zdążył się nawet dokładnie zorientować, na czym skończył, gdy znowu mu przerwano — i znowu był to dzwonek, choć już nie telefoniczny, ale do drzwi. Athanasius najpierw zmarszczył brwi, zastanawiając się, kogo tu niosło w niedzielę bez uprzedzenia, po czym dość ciężko dźwignął się z kanapy i niespiesznie ruszył na spotkanie z gościem.
W progu stał człowiek, którego widział pierwszy raz w życiu. Kościsto chudy i wysoki, ubrany był schludnie i elegancko, głównie w czerń. Ciemne włosy miał elegancko ułożone, zaczesane na bok i przyklepane delikatnie żelem, aby nie odstawał ani jeden niesforny włosek. I o ile tego rodzaju powierzchowność mogłaby wzbudzić równie powierzchowne zaufanie Athana, tak ten obraz zniweczyła twarz obcego. Skóra wyglądała jak kiepskiej jakości pergamin: była tak blada, że aż niemal sina, a uśmiech miał spokojny, sztuczny, upiornie pusty. I tak najgorsze były oczy: ciemne i na tyle głęboko osadzone, że w oczodołach osiadł cień; cień niczym zwierciadło duszy ukazujące prawdziwą istotę nieznajomego.
— Pan Athanasius Tismaneanu? — spytał uprzejmie, cały czas patrząc na niego tym ciemnym, niekomfortowo intensywnym spojrzeniem. Po kręgosłupie spłynął mu dreszcz.
— Tak... O co chodzi?
— Nazywam się Daniel McKenzie. Podobno mnie pan szukał?
Dreszcz podgryzający go pod skórą dostał się do serca, które zerwało się i zabiło niespokojnie. Athanasius z niedowierzaniem przyglądał się człowiekowi, który, na jego nieszczęście, właśnie przestał być nieznajomym. I choć zwykle to on wzbudzał co najmniej autorytet, tym razem czuł wyjątkową nerwowość. Mimo że był na swoim terenie, mimo że znał swoje możliwości. A jednak ten człowiek w jakimś sensie silnie go niepokoił. Ten człowiek oraz świadomość, że ten, którego próbowały wyśledzić demony, sam go odnalazł.
I znowu mnie w coś wplątali!, pomyślał gniewnie, choć ten gniew był znacznie słabszy przez stres, który go ogarniał.
— Możemy porozmawiać? — spytał przymilnie. Głos miał gładki, miękki. Przypominał śliski od wody kawałek tafli lodu, który tylko wyglądał stabilnie, a po pierwszym roku pękał z głuchym łoskotem.
Athan nie odpowiedział. Kiwnął tylko lekko głową, odsuwając się na bok, aby wpuścić przybysza do środka. Wskazując ręką na salon, zerknął z niepokojem w stronę przejścia, za którym niedawno zniknęła Aria. Miał nadzieję, że ktokolwiek właśnie zadzwonił, będzie rozmawiał bardzo długo, dzięki czemu jego ukochaną nie spotka ta nieprzyjemność poznania Daniela McKenzie.
Obaj zasiedli na sofie. Athan mógłby zaproponować kawę lub herbatę, ale tym razem nie dbał o puste uprzejmości; chciał, by ten człowiek jak najszybciej opuścił ten dom.
— Tak, to prawda — Athan odezwał się jako pierwszy — pytałem o pana. Ale pana nie szukałem. Może to brzmieć dziwnie — dodał, widząc łagodny wyraz zaskoczenia na twarzy obcego — ale prawdę mówiąc, wcale mnie nie interesuje, kim pan jest i co pan robi. Mam nieszczęście mieć w grupie znajomych kogoś, kto lubi pchać palce między drzwi. Poprosili mnie o przysługę, ponieważ szukali niejakiego Tidamu. To pan, jak mniemam? Zwrócono się do mnie — kontynuował, choć mówił coraz szybciej — ponieważ znam opata. Pan, jak rozumiem, też go zna, więc wie pan, że aby cokolwiek sensownego od niego wyciągnąć, trzeba go umiejętnie podejść. Tylko taka była moja rola — tłumaczył, siląc się na spokój — i żadna inna. Jeśli jest pan ciekaw, kto i po co pana szukał, proszę zgłosić...
Nie dokończył, bo na jego nieszczęście, z korytarzyka obok wyłoniła się Aria — i to, co gorsza, pozytywnie zaskoczona gościem w ich domu. Athan zaklął w duchu. Jak on miał jej teraz niby przekazać, żeby była ostrożna? McKenzie z pewnością ponownie się jej przedstawi i Aria w mig pojmie, z kim mieli właśnie do czynienia. Kłopot w tym, że jego żona nie miała w sobie ani kropli instynktu samozachowawczego i miał prawo przypuszczać, że nawet ciąża w tym temacie niewiele zmieniła. Dlatego próbował złowić małżonkę dyskretnym spojrzeniem, w którym świecił jeden komunikat: “Uważaj!”.
Choć, z drugiej strony, krasomówstwo Arii było na najwyższym poziomie, więc może to właśnie ona zdoła przekonać tego człowieka, że oni nie mieli z jego poszukiwaniami nic wspólnego. Wolałby uniknąć angażowania jej w tę rozmowę, ale skoro już się pojawiła, i tak jej nie powstrzyma.
Co by się nie działo, chociaż jednego Athan był całkowicie pewien.
Gdy tylko zobaczy Goro, strzeli mu w pysk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz