MORWENNA
Nie lubiła zapachu śmierci.
Było to o tyle dziwne, że była Nekromantką. I o tyle
dziwniejsze, że wybrała tę profesję nie z pragnienia zdobycia bogactwa, a z
zamiłowania. Bynajmniej nie do gnijących trupów, rzecz jasna, ale do zgłębiania
wiedzy, której większość zgłębiać nie chciała — albo ze strachu, albo z
poczucia przyzwoitości. Morwenna nie miała w sobie ani jednego, ani drugiego i
wcale nie uważała tego za zaletę, bo doskonale pamiętała, iż te cechy wyrwano z
niej siłą, bez jej zgody. Niczym eksperyment, niczym potwór przypięty pasami
bezpieczeństwa i ukryty gdzieś w samotnej wieży, szkolona była do tego, by być
doskonałą. Ale nie tak „idealnie” doskonałą, a jedynie wystarczająco doskonałą
dla tych, którzy ów cel chcieli osiągnąć.
Morwenna miała nie mieć zahamowań. Ani strachu. Nawet przed
śmiercią.
Zwłaszcza przed śmiercią.
Nie przepadała więc za jej zapachem, ale nie ze względu na
strach. Więc dlaczego? Śmierć miała kwaśno-gorzki smak, nieprzyjemnie
osiadający się na języku i przenikający do wszystkich potraw, jakich później
będzie próbować. Otulał ubrania, wdzierał się w zapach perfum, wypierając ich
woń i zastępując ją własną. Zapach
śmierci wdzierał się nie tylko do nosa, ale i do oczu, otwierając je na obraz
nędzy i niegodziwości, w którym Pani Śmierć niepodzielnie panowała od zarania
dziejów, Docierał do uszu, podsycając klątwy, jęki i przekazywane z ust do ust
koszmary. A przede wszystkim mącił w głowie, nie pozwalając myśleć o niczym
innym, tylko o tym zapachu — i o śmierci, która zawsze kroczy krok przed tobą.
Nie za tobą. Przed tobą. I czeka. Czeka długo,
spokojnie, cierpliwie. Bo wie, że prędzej czy później dostanie to, co od
pierwszej sekundy narodzin należało do niej.
Kwaśno-gorzki, duszny zapach miała śmierć, słodkawy zaś był
odór rozkładu. Twory powstające zza grobu na rozkaz Nekromantów mogły się
pochwalić mieszanką obu tych wątpliwych woni, na co Morwenna zawsze reagowała z
odrazą — której, co oczywiste, nigdy nie dawała po sobie poznać. To bowiem
przez wielu byłby przejaw braku profesjonalizmu albo fizycznej słabości — zbyt
wyraźnej jak na paranie się nekromancją. A Morwenna bardzo nie lubiła, gdy
jakkolwiek ją oceniano.
Tidamu jej nie oceniał. Był towarzyszem idealnym —
zaangażowanym, lojalnym, ale nie wychylającym się poza to, co go nie dotyczyło.
Nie był wścibski i robił dokładnie to, co do niego należało — ani mniej, ani
więcej. A na dodatek był bardzo podatnym gruntem, na którym Morwenna mogła
zasiać cokolwiek tylko chciała, z czego zresztą nierzadko korzystała. A Tidamu,
nawet jeśli był tego świadomy, nie miał nic przeciwko.
Temat skradzionej opatowi księgi bardzo ją zainteresował,
czego nie zamierzała ukrywać. Zresztą, jej przyjaciel dobrze wiedział, czym
ściągnąć jej uwagę.
— Im bardziej treści są kontrowersyjne — zauważyła chłodno
Morwenna — tym łatwiej znaleźć nabywcę. O ile się wie, gdzie szukać. Jeśli
złodziejka znała się na swoim fachu, to księgi już może u niej nie być. Dowiedz
się tego jak najszybciej — nakazała cichym, choć władczym tonem. — Ta księga
może się nam bardzo przydać. Moje pojęcie o Otchłani jest bardzo ogólne —
przyznała z dobitną szczerością. — Nigdy nie byłam aż tak zdesperowana, by
sięgać po to, co kryje się w środku. Z Otchłani nigdy nie wraca się takim
samym. Nie zamierzam ryzykować. W Otchłani — tłumaczyła zimnym, nieobecnym
głosem — żyją istoty dziwne i niepokojące, nawet dla nas nekromantów.
Bezimienni, Pustkowce... — Morwenna zamilkła na kilka chwil. — Nikt nigdy nie
powinien ich spotkać. Ale są tam też Szeptacze. Oni mogliby pomóc, ale to
ogromnie ryzykowne, bo to stworzenia wyjątkowo kłamliwe, choć jednocześnie
uzależnione od żywych, bo tylko oni są w stanie uwolnić ich z Barathrum.
Ale tego wolałabym uniknąć.
Zamilkła znowu, pogrążając się w myślach.
Zastanawiała się, na ile ryzykowała, prosząc o pomoc tak niebezpieczne istoty.
Była biegła w świecie martwych, ale Istoty Koszmarów teoretycznie należeli do
żywych. Morwenna również znajdowała się pod zasięgiem ich wpływów, dlatego
właśnie proszenie ich o pomoc było ryzykowne. Choć na jej szczęście Koszmary
zostały uwięzione w Otchłani przez Boga Dis Parte — i z pewnością nie były z
tego zadowolone. Morwenna mogła im zaproponować pomoc w wydostaniu się z
Barathrum w zamian za zdobycie Czarnej Rosy, co też zamierzała uczynić, ale
musiała się do tego bardzo dokładnie przygotować.
Tidamu, jak to miał w zwyczaju, bardzo ochoczo
podszedł do przyjęcia rozkazów. Nie należał do typu, który zbyt dużo roztrząsa
i kwestionuje, zwłaszcza że i on miał w tym wszystkim swój własny, jakże
szlachetny cel — wyzwolenie uwięzionych przez bogów dusz. Morwenna nie
zastanawiała się, na ile to niegodziwe lub zbawienne dla tych duszków — było
jej wszystko jedno. Grunt, że jej pomagał, siedział cicho i dzielił się swoją
wcale nie tak skromną wiedzą.
— Poczekaj — nakazała, na moment zatapiając się w myślach. — Jednak
zróbmy inaczej. Opata nie zabijaj od razu. Najpierw oceń, ile zdradził i na ile
ta wiedza jest dla nas groźna. Jeśli to nic niewarte ogóły, nie przejmuj się
nim; jego trup może ściągnąć tylko niepotrzebna uwagę. A jeśli to coś
istotnego, wytrop tego, kto wypytywał. Dowiedz się, jakie zażyłości są między
opatem a szpiegiem; szpiega wyśledź, obserwuj i oceń, jakim jest zagrożeniem.
Znajdź słabe punkty; nie musisz się nad tym mocniej pochylać, wystarczy
rodzina, ulubione zwierzątko, cokolwiek tego typu. To samo dotyczy wszystkich,
którzy towarzyszyli szpiegowi, gdyby tak było. Z tymi informacjami wróć do
mnie. Wtedy zdecydujemy, co z nimi zrobić.
Wszystko to, co powiedziała, nie było spowodowane nagłym
przypływem litości, a zwykłą, chłodną kalkulacją. Nie potrzebowali więcej
tajemniczych trupów ściągających uwagę, poza tym z żywych łatwo można było
wyciągnąć przydatne informacje. Oczywiście, Morwenna potrafiła to samo zrobić
także z martwymi, ale zwykle lepiej było zacząć od żywych. Zwłaszcza że ci
potrafili być przydatni — można ich było szantażować, można było im grozić i
ich wykorzystywać. I taki też Morwenna miała zamiar wobec tych, którzy wtykali
swój nos w nieswoje sprawy.
— Ruszaj więc — poleciła cicho, spokojnie, zimno. — Ja zajmę
się Prochem Zdrajcy i pierwszym, wstępnym przygotowaniem do rytuału. Ty zdobądź
Księgę i rozpytaj opata o szpiegów. Resztę wiesz. Gdybyś miał z nimi problem,
skontaktuj się ze mną. Chętnie wybiorę się w dalszą podróż, aby osobiście
dopilnować spraw.
Tuż po wypowiedzeniu tych słów jej chorobliwie bladą twarz
ozdobił uśmiech. Był on jednak tak samo zimny jak jej oczy i tak samo zimny jak
wszystkie słowa, które dotychczas wypowiadała. Chłód śmierci owiewał całą jej
postać niczym kwaśno-gorzka woń, której tak nie lubiła, odbijając się teraz
upiornie w jej mimice.
Jej uśmiech bowiem nigdy nie wyrażał radości.
On zawsze wyrażał tylko śmierć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz