ROZDZIAŁ 799

MORWENNA

Nie lubiła zapachu śmierci.

Było to o tyle dziwne, że była Nekromantką. I o tyle dziwniejsze, że wybrała tę profesję nie z pragnienia zdobycia bogactwa, a z zamiłowania. Bynajmniej nie do gnijących trupów, rzecz jasna, ale do zgłębiania wiedzy, której większość zgłębiać nie chciała — albo ze strachu, albo z poczucia przyzwoitości. Morwenna nie miała w sobie ani jednego, ani drugiego i wcale nie uważała tego za zaletę, bo doskonale pamiętała, iż te cechy wyrwano z niej siłą, bez jej zgody. Niczym eksperyment, niczym potwór przypięty pasami bezpieczeństwa i ukryty gdzieś w samotnej wieży, szkolona była do tego, by być doskonałą. Ale nie tak „idealnie” doskonałą, a jedynie wystarczająco doskonałą dla tych, którzy ów cel chcieli osiągnąć.

Morwenna miała nie mieć zahamowań. Ani strachu. Nawet przed śmiercią.

Zwłaszcza przed śmiercią.

Nie przepadała więc za jej zapachem, ale nie ze względu na strach. Więc dlaczego? Śmierć miała kwaśno-gorzki smak, nieprzyjemnie osiadający się na języku i przenikający do wszystkich potraw, jakich później będzie próbować. Otulał ubrania, wdzierał się w zapach perfum, wypierając ich woń i zastępując ją własną.  Zapach śmierci wdzierał się nie tylko do nosa, ale i do oczu, otwierając je na obraz nędzy i niegodziwości, w którym Pani Śmierć niepodzielnie panowała od zarania dziejów, Docierał do uszu, podsycając klątwy, jęki i przekazywane z ust do ust koszmary. A przede wszystkim mącił w głowie, nie pozwalając myśleć o niczym innym, tylko o tym zapachu — i o śmierci, która zawsze kroczy krok przed tobą.

Nie za tobą. Przed tobą. I czeka. Czeka długo, spokojnie, cierpliwie. Bo wie, że prędzej czy później dostanie to, co od pierwszej sekundy narodzin należało do niej.

Kwaśno-gorzki, duszny zapach miała śmierć, słodkawy zaś był odór rozkładu. Twory powstające zza grobu na rozkaz Nekromantów mogły się pochwalić mieszanką obu tych wątpliwych woni, na co Morwenna zawsze reagowała z odrazą — której, co oczywiste, nigdy nie dawała po sobie poznać. To bowiem przez wielu byłby przejaw braku profesjonalizmu albo fizycznej słabości — zbyt wyraźnej jak na paranie się nekromancją. A Morwenna bardzo nie lubiła, gdy jakkolwiek ją oceniano.

Tidamu jej nie oceniał. Był towarzyszem idealnym — zaangażowanym, lojalnym, ale nie wychylającym się poza to, co go nie dotyczyło. Nie był wścibski i robił dokładnie to, co do niego należało — ani mniej, ani więcej. A na dodatek był bardzo podatnym gruntem, na którym Morwenna mogła zasiać cokolwiek tylko chciała, z czego zresztą nierzadko korzystała. A Tidamu, nawet jeśli był tego świadomy, nie miał nic przeciwko.

Temat skradzionej opatowi księgi bardzo ją zainteresował, czego nie zamierzała ukrywać. Zresztą, jej przyjaciel dobrze wiedział, czym ściągnąć jej uwagę.

— Im bardziej treści są kontrowersyjne — zauważyła chłodno Morwenna — tym łatwiej znaleźć nabywcę. O ile się wie, gdzie szukać. Jeśli złodziejka znała się na swoim fachu, to księgi już może u niej nie być. Dowiedz się tego jak najszybciej — nakazała cichym, choć władczym tonem. — Ta księga może się nam bardzo przydać. Moje pojęcie o Otchłani jest bardzo ogólne — przyznała z dobitną szczerością. — Nigdy nie byłam aż tak zdesperowana, by sięgać po to, co kryje się w środku. Z Otchłani nigdy nie wraca się takim samym. Nie zamierzam ryzykować. W Otchłani — tłumaczyła zimnym, nieobecnym głosem — żyją istoty dziwne i niepokojące, nawet dla nas nekromantów. Bezimienni, Pustkowce... — Morwenna zamilkła na kilka chwil. — Nikt nigdy nie powinien ich spotkać. Ale są tam też Szeptacze. Oni mogliby pomóc, ale to ogromnie ryzykowne, bo to stworzenia wyjątkowo kłamliwe, choć jednocześnie uzależnione od żywych, bo tylko oni są w stanie uwolnić ich z Barathrum. Ale tego wolałabym uniknąć.

Zamilkła znowu, pogrążając się w myślach. Zastanawiała się, na ile ryzykowała, prosząc o pomoc tak niebezpieczne istoty. Była biegła w świecie martwych, ale Istoty Koszmarów teoretycznie należeli do żywych. Morwenna również znajdowała się pod zasięgiem ich wpływów, dlatego właśnie proszenie ich o pomoc było ryzykowne. Choć na jej szczęście Koszmary zostały uwięzione w Otchłani przez Boga Dis Parte — i z pewnością nie były z tego zadowolone. Morwenna mogła im zaproponować pomoc w wydostaniu się z Barathrum w zamian za zdobycie Czarnej Rosy, co też zamierzała uczynić, ale musiała się do tego bardzo dokładnie przygotować.

Tidamu, jak to miał w zwyczaju, bardzo ochoczo podszedł do przyjęcia rozkazów. Nie należał do typu, który zbyt dużo roztrząsa i kwestionuje, zwłaszcza że i on miał w tym wszystkim swój własny, jakże szlachetny cel — wyzwolenie uwięzionych przez bogów dusz. Morwenna nie zastanawiała się, na ile to niegodziwe lub zbawienne dla tych duszków — było jej wszystko jedno. Grunt, że jej pomagał, siedział cicho i dzielił się swoją wcale nie tak skromną wiedzą.

— Poczekaj — nakazała, na moment zatapiając się w myślach. — Jednak zróbmy inaczej. Opata nie zabijaj od razu. Najpierw oceń, ile zdradził i na ile ta wiedza jest dla nas groźna. Jeśli to nic niewarte ogóły, nie przejmuj się nim; jego trup może ściągnąć tylko niepotrzebna uwagę. A jeśli to coś istotnego, wytrop tego, kto wypytywał. Dowiedz się, jakie zażyłości są między opatem a szpiegiem; szpiega wyśledź, obserwuj i oceń, jakim jest zagrożeniem. Znajdź słabe punkty; nie musisz się nad tym mocniej pochylać, wystarczy rodzina, ulubione zwierzątko, cokolwiek tego typu. To samo dotyczy wszystkich, którzy towarzyszyli szpiegowi, gdyby tak było. Z tymi informacjami wróć do mnie. Wtedy zdecydujemy, co z nimi zrobić.

Wszystko to, co powiedziała, nie było spowodowane nagłym przypływem litości, a zwykłą, chłodną kalkulacją. Nie potrzebowali więcej tajemniczych trupów ściągających uwagę, poza tym z żywych łatwo można było wyciągnąć przydatne informacje. Oczywiście, Morwenna potrafiła to samo zrobić także z martwymi, ale zwykle lepiej było zacząć od żywych. Zwłaszcza że ci potrafili być przydatni — można ich było szantażować, można było im grozić i ich wykorzystywać. I taki też Morwenna miała zamiar wobec tych, którzy wtykali swój nos w nieswoje sprawy.

— Ruszaj więc — poleciła cicho, spokojnie, zimno. — Ja zajmę się Prochem Zdrajcy i pierwszym, wstępnym przygotowaniem do rytuału. Ty zdobądź Księgę i rozpytaj opata o szpiegów. Resztę wiesz. Gdybyś miał z nimi problem, skontaktuj się ze mną. Chętnie wybiorę się w dalszą podróż, aby osobiście dopilnować spraw.

Tuż po wypowiedzeniu tych słów jej chorobliwie bladą twarz ozdobił uśmiech. Był on jednak tak samo zimny jak jej oczy i tak samo zimny jak wszystkie słowa, które dotychczas wypowiadała. Chłód śmierci owiewał całą jej postać niczym kwaśno-gorzka woń, której tak nie lubiła, odbijając się teraz upiornie w jej mimice.

Jej uśmiech bowiem nigdy nie wyrażał radości.

On zawsze wyrażał tylko śmierć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^