MORWENNA
Jasnoliliowe niebo wisiało nad nimi jak gładki, atłasowy całun, nie pozwalając ludzkiemu oku dostrzec żadnego ruchu w zbitych w jedną masę chmurach. Pastelowa, łagodna barwa kusiła i skłaniała do zanurzenia w równie pastelowych obłokach marzeń, choć była w istocie wyjątkowo zdradziecka. Nie wyjawiała bowiem swoim kolorem, czy zwiastował właśnie nadejście zmierzchu, czy powrót świtu. I tylko różowo-pomarańczowa łuna świtająca nad zamazaną linią horyzontu dawała wskazówki, że dzień chylił się ku końcowi, zazdrośnie zagarniając ze sobą ostatnie promienie słońca.
Jasnoliliowe niebo zalegające nad nimi ofiarowało deszcz. Morwenna przyjrzała się sklepieniu, raz jeszcze uznając je za zdradzieckie i nieuczciwe. Chmury nie były szare, ciężkie, ponure ani jesienne, a pastelowe, wiosenne, idealnie współgrające ze znikającymi właśnie ostatnimi promieniami dnia. A jednak krople, dość ciężkie i duże, z hukiem uderzały w szyby niewielkiego okienka, przez które zaglądała szklanym, niewidzącym wzrokiem. Spadające krople nadawały rytm jej myślom — nagłym, przeskakującym, twardym i nieustępliwym.
Jasnoliliowe niebo było świadkiem, jak łza, niczym kropla deszczu, spłynęła niespodziewanie po policzku Morwenny. Wytaczając własną ścieżkę po bladej, iście porcelanowej cerze, sunęła gładko i pewnie. Co jakiś czas zmieniała tor, delikatnie skręcała, jak gdyby omijając niewidzialne, tylko sobie znane przeszkody. Ale omijała je zgrabnie i zdecydowanie, by wreszcie zginąć gdzieś pod brodą. Delikatne łaskotanie na szyi zdradzało jej pozycję, pozwalając szybko i łatwo pozbyć się tego żałosnego symbolu słabości.
Wzgardzana, podążająca własnymi ścieżkami. Czyż i ona sama nie była tą łzą?
Nie starła jej, pozwalając zalegnąć gdzieś na szyi. Nie starła, za mocno skupiona na oknie, w które wpatrywała się szklanym spojrzeniem. Pejzaż za szybą gasł tak samo, jak gasł dzień, który kradło znikające właśnie słońce. Tam jednak nie było już nic do oglądania, wszystko to już znała. Nawet jasnoliliowe niebo straciło swój niepowtarzalny kolor, zmieniając się w zwykłe odcienie zwykłego granatu. Znacznie ciekawsze było to, co widziała nie za szybą, ale w jej wnętrzu. Niby zaklęta wewnątrz istota, wpatrywała się w nią twarz jednocześnie rozmyta i ostra. Złudnie pozbawiona jakichkolwiek niedoskonałości, wyglądała doprawdy pięknie, choć obraz ten zakrzywiony był przez fakt, iż w oknie odbijała się tylko jedna połowa twarzy. Niczym księżyc, który nigdy nie odsłaniał swojej drugiej strony, tak i tutaj druga połowa twarzy przykryta była cieniem, jak gdyby Ciemność, do której Morwenna od dawna należała, zazdrośnie ukrywała w swym wnętrzu swoją własność. Wielu, natchnieni ciszą i spokojem niegdyś jasnoliliowego nieba, zaczęłoby się zastanawiać, co kryło się w tej zaciemnionej części; czy to aby nie jakaś druga twarz, nie jakaś druga dusza, nie jakiś drugi mrok.
Morwenna nie musiała się nad tym zastanawiać. Wiedziała, co kryło się w tej ciemności, której niegdyś była przewodnikiem, a po której teraz tłukła się niby ślepe kocię w piwnicy.
Wiedziała, co się tam kryło. Odwróciła wzrok, nie chcąc na to patrzeć.
— Ja myślałam — odrzekła wreszcie niskim, wyjątkowo ochrypłym, a tym samym niezbyt przyjemnie brzmiącym głosem — że będziemy mieli tego czasu znacznie mniej. Zrobiliśmy dość bez niepokojenia nas niczym, a kłopoty musiały prędzej czy później nadejść. Co opat o tobie wie? — spytała ostro, odwracając się całą sylwetką w stronę swojego przyjaciela.
Daniel McKenzie, dla znacznej większości znany wyłącznie jako Tidamu, wyglądał na tyle mizernie, że jego wygląd mógłby wzbudzić zupełnie niewłaściwe dla okoliczności poczucie współczucia. Wysoki i chudy, sprawiał wrażenie, jakby Pan Bóg, w którego tak gorliwie wierzył, chwycił go za niezbyt duże uszy i rozciągnął niczym kleiste ciasto, aby uzyskać sylwetkę nienaturalnie wydłużoną, a tym samym smukłą i kościstą. W wyniku owego rozciągnięcia, kolana, łokcie i obojczyki miał sterczące, a kostki długich, chudych palców nienaturalnie uwydatnione. Kości policzkowe nadawały jego pociągłej twarzy szlachetności, podobnie jak odrobinę garbaty nos i elegancko wygładzone kruczoczarne włosy. Oczy osadzone miał głęboko, co w połączeniu z ich jasnoniebieską barwą tworzyło dość niekomfortowe wrażenie, jakby wpatrywała się w ciebie sama śmierć. Jednak, wbrew tej posturze, która mogłaby wskazywać na słabowitość i opieszałość, było w Danielu mnóstwo energii, która wybrzmiewała w każdym jego ruchu, często nieintencjonalnie. Gdy chodził, bardzo mocno uginał giętkie kolana, sprawiając przy tym wrażenie potwora olbrzymich rozmiarów rozdeptującego z zamiłowaniem maleńkie ludziki pod swoimi stopami. Gdy coś tłumaczył, gestykulował zamaszyście, lecz było w tym tyle gracji, że nigdy nie sprowadzało się to do nieostrożności, a tym samym niezgrabności Daniela. Jego ruchy, tylko pozornie chaotyczne, były przemyślane i precyzyjne, niepozostawiające wiele pola do błędu.
Czy Daniel McKenzie był dobrym człowiekiem? Morwenna uśmiechnęła się pod nosem na tę myśl. Był człowiekiem wierzącym. Wierzącym w lepszy świat, który on, owieczka swego Pana, wykreuje na własną, idealną modłę.
Tym samym był to człowiek stanowiący definicję powiedzenia “cel uświęca środki”.
— Nie, nikt tu nie wejdzie — charknęła z irytacją — zwłaszcza jak będziesz dobrze wykonywał swoją robotę, a ja swoją. Przestań panikować — dodała, przeszywając go surowym spojrzeniem — bo się tylko nakręcasz. Zachowuj się jak profesjonał. I to będzie — rzekła zupełnie odmienionym, przymilnym tonem, uśmiechając się łagodnie — miejsce ich spokoju. Przecież cię znam...
Z tymi słowami obeszła go powoli dookoła, dotykając delikatnie kościstego ramienia.
— Znam i wiem, że jeśli jest w tobie dość woli i wiary, zrealizujesz wszystko, o czym tylko zamarzysz. To jest twoje marzenie, prawda? To jest nasze marzenie — szepnęła mu do ucha sykliwie. — I zostanie spełnione. Już się spełnia! Widzisz? Rozejrzyj się, Tidamu. Wyjdź z tego domku i przejdź się tymi samymi ścieżkami, które przemierzają teraz uratowane przez ciebie dusze. Pomódl się za nie, oświeć je blaskiem swej wiary w Boga i to, co ów blask im może przynieść. Przecież to potrafisz, prawda? Potrafisz jak nikt inny, Tidamu.
Z idealnie wyprostowaną sylwetką gwałtownie urwała moment, który dzielili, odchodząc od przyjaciela i ponownie wpatrując się w okno. W zamyśleniu chwyciła swój długi, rudy warkocz, głaszcząc go niby mięciutkie futerko kota. Skrzywiła się nieznacznie, słysząc, jak Daniel znowu zaczął recytować tak uwielbiane przez siebie modlitwy. Wbrew pozorom, Morwenna chciałaby, by te słowa, tak natchnione, trafiły w jej serce, lecz ich strumień omijał je z taką lekkością i gracją, jak gdyby żadna w świecie modlitwa nigdy nie miała prawa choćby połaskotać jej duszy.
Modły nie były przeznaczone dla niej. Wiara nie była dla niej.
Cuda też nie.
Podniosły nastrój momentalnie wyparował, gdy Tidamu wspomniał o zaginionych duszach. Morwenna natychmiast się odwróciła, spojrzeniem przeszywając przyjaciela na wskroś. Milczała oczekującą chwilę, dając mu szansę na zreperowanie tego bardzo źle brzmiącego oznajmienia, ale nic takiego nie nadeszło, co tylko podsyciło jej gniew.
— Nie, nie wiem — wycedziła przez zaciśnięte zęby. — To twoim zadaniem jest mieć je na oku, Tidamu! I nie, nie wyjdą same — dodała, sztucznie siląc się na resztki cierpliwości — ale, jak sam zauważyłeś na początku, ktoś już rozpytuje. Nie sądzę, by to był problem na już i teraz, ale z pewnością jest to powód, aby pilnować każdej jednej duszy, Tidamu. Każdej jednej — podkreśliła dobitnie. — Więc bądź tak dobry — rzekła, znowu przybierając przymilny ton — i bądź jeszcze bardziej przewrażliwiony. Ale nie spanikowany — podkreśliła. — Analizuj więcej i dokładniej, ale głowa niech pozostanie twardo osadzona na karku.
Gdy gniew minął — a mijał jeszcze szybciej niż się pojawiał — oczy Morwenny znowu zasnuła mgiełka zamyślenia, wpatrując się w uwielbiane tego wieczoru okienko. Niczego tam nie widziała, ale nie musiała widzieć; skupianie się na czymś rozmytym, odległym i nieciekawym pomagało jej odfrunąć na skrzydłach myśli daleko, daleko stąd. I tylko od czasu do czasu z zainteresowaniem, oczekiwaniem i obawą zerkała w odbicie swojej twarzy w szybie, jak gdyby czegoś się w nim doszukując. Zwłaszcza w tej zacienionej części. Tej, która...
Która się do niej uśmiechnęła.
To nie było możliwe. Ale Morwenna wiedziała, że to żadne zwidy ani wyobrażenia. Widziała ten uśmiech, wytrzymała go i nie odwróciła wzroku. A gdy odbicie znów stało się tylko obiciem w szkle, odetchnęła głęboko samym nosem, nie pozwalając, by jej zacięta mina wykrzywiła się choć odrobinę. Poruszyła lekko ramionami, drgnęła gwałtownie, po czym sprężystym, energicznym krokiem ruszyła w stronę drzwi.
— Chodźmy na spacer.
Jej gwałtowne, zamaszyste ruchy kontrastowały z zamyśloną miną i zamglonymi oczami. Chwilę później otaczająca ją aura niechęci i zwątpienia gryzła się z żarem ziejącym z miedzianych źrenic: żarem gotowym tę miedź stopić, aby nie zostało w nich nic poza gorejącym ogniem. Jej ostrożność nie zgadzała się z namiętnością, a szalejąca wewnątrz jej duszy burza nie pasowała do głębokich, spokojnych wód oceanu jej umysłu.
Burza raziła ją gromami, wzbudzała panikę, nie pozwalała odnaleźć bezpiecznej przystani.
Woda wdzierała się bezlitośnie do oczu, nosa i ust, paląc topiące się płuca i zatrzymując w piersi wrzask o pomoc, którego miał nikt nie usłyszeć.
— Oculi tenebrarum aperiantur!
Jej nagły, ochrypły ryk roztoczył szerokie koło, otaczając swoimi wibrującymi ramionami całą przestrzeń tej spalonej, zapomnianej przez wszystkich bogów osady. I o ile głos ludzkiej istoty był jawnym symbolem życia, tak tym potworniejsza była myśl, że echo jej wezwania nie natknie się na ani jedno więcej żywe tchnienie. Tak martwe były domy, wypalone do gruntu, rozpadające się, ale przede wszystkim opustoszałe i zimne, bo ich mury nigdy już nie zostaną ogrzane domowym ogniskiem i czułością mieszkańców. Martwa była gleba pod ich stopami, tak poczerniała i twarda niczym trwająca od setek tysięcy lat skała widząca już na tym świecie wszystko to, co pozwoliło jej być tak nieczułą. Martwa gleba niezdolna już była wydać na świat ani jednej żywej rośliny; nie tylko z niemożności wynikającej z pożarowych zniszczeń, ale ze strachu przed nadzieją o kwiecie, który wyrośnie, a który prędzej czy później i tak zostanie zeżarty przez tę, której ta wieś została powierzona. Matka Ognia bowiem nie wybaczała i nie zapominała. Matka Ognia nigdy nie opuszczała swych dzieci, których zabiła.
Ale oto stał się cud, na który liczyć nie mógł nikt. Pośród tych pustych murów pojawiać się zaczęły echa istot, które niegdyś chodziły po tym świecie. Nie byli to żywi ludzie, nie były to nawet ich duchy, ponieważ bogowie, tak nieprzejęci ich losem, postanowili ich zdegradować swoim niezainteresowaniem i przetrzymać na Ziemi tak długo, by nie zostało z nich nic poza echem wspomnień. Stare porzekadło mówiło, że prawdziwie martwi są tylko ci, o których nikt nie pamięta. Tych, których Morwenna wezwała, pamiętano. Wciąż żyli w pamięci swoich bliskich i tak się właśnie jej ukazali, jak zostali zapamiętani. Łysy staruszek, który niespiesznym krokiem spacerował niedaleko ich, miał twarz opaloną i pomarszczoną, lecz sylwetka jego była prosta i wyprostowana, a oczy bystre i czujne. I nawet jeśli jego obraz przed śmiercią nie miał z tym zbyt wiele wspólnego, tak jego rodzina zapamiętała go jako dumną głowę rodziny. Mały, może siedmioletni chłopiec biegał to tu, to tam, co jakiś czas dotykając małą dłonią kolorowej czapeczki ze śmigiełkiem, jakby w obawie, że zgubi swój najcenniejszy skarb. Zapewne właśnie ta czapeczka była dla malucha tak charakterystyczna, że to w niej pojawił się między światami. To życie po życiu, tak spokojne, zdawało się toczyć swoim własnym niespiesznym rytmem — tak jakby nikt tu nie zdawał sobie sprawy, że był martwy.
Albo wprost przeciwnie — wszyscy o tym wiedzieli i cieszyli się, że wreszcie znaleźli ten mityczny wieczny spokój. Ale tym właśnie miał być ten mały zakątek — oazą dla tych, dla których nie było miejsca ani wśród żywych, ani wśród martwych. Tidamu patrzył na tę sielankę z uwielbieniem w oczach — wszak właśnie na tym mu zależało, aby każda zbłąkana owieczka znalazła swe pastwisko. A na czym zależało Morwennie?
Z jej gardła wyrwał się mimowolny, chrypliwy, złośliwy i wyjątkowo nieprzyjemnie brzmiący śmiech. Mimowolny, poza kontrolą, choć jednocześnie zgodny z jej duszą.
Zgodny, niezgodny.
Czuła na sobie spojrzenie Tidamu, ale je zignorowała. Tak jak on zaraz zignorował ten dziwny napad niewesołej wesołości.
— Przelicz wszystkie dusze — zarządziła — spisz je i pilnuj. Ja za kilka godzin wyruszę na kolejne łowy, niech więc do świtu lista będzie gotowa, będzie trzeba ją potem uzupełnić o nowe nazwiska. Delikatnie zainteresuj się opatem…
Zabij!
— …zabij go — dodała, choć w jej głosie zabrzmiała nutka wątpliwości — jeśli to będzie konieczne. Albo mnie poproś, jeśli sam nie dasz rady. Choć jeśli coś wygadał, to już mleko się rozlało. Ja rozpytam ostrożnie wśród innych nekromantów, czy stan ich wiedzy się jakoś zmienił.
Udawanie słowiańskiej wiedźmy nieudolnie bawiącej się przywoływaniem zmarłych przychodziło jej bardzo łatwo, więc nie przejmowała się tym, że mogła ściągnąć na siebie jakiekolwiek podejrzenia. Tym bardziej, że jej własne środowisko już od dawna nie traktowało jej zbyt poważnie — co obecnie Morwenna uznawała za ogromną zaletę sytuacji.
Zwłaszcza że cel, który sobie obrała, był nie tylko wielce ryzykowny, ale wręcz krzykliwy. I to tak głośno krzykliwy, że mogli ją usłyszeć wszyscy nekromanci świata — i nie tylko. A na to nie mogła sobie pozwolić.
— Wiesz, Tidamu — odezwała się wreszcie, przechadzając się między zgliszczami — że kiedyś mieszkał tu nekromanta? Już nie żyje z tego, co mi wiadomo, ale pozostawił za sobą całkiem sporo ciekawej wiedzy. Miał zatargi z demonami — zauważyła z wybrzmiewającym w głosie udawanym zaciekawieniem. — Głupiec — syknęła, tym razem z prawdziwą złością. — Na nie trzeba uważać. Na pewno nam nie pomogą, bo są zbyt szlachetne. Więc ich nie potrzebujemy. Przyda się nam ktoś inny.
Morwenna maszerowała niestarzenie w stronę lasu, który otaczał tę małą, marną wieś. Sowy hukały, owady, coraz śmielej wierzące w narodziny wiosny, brzęczały gdzieś w jeszcze nagich krzakach. Klucząc między drzewami, doskonale wiedziała, czego szukała. Tidamu również to wiedział, choć nigdy nie było do końca wiadomo, co tym razem znajdzie. Ona też tego nie wiedziała i zamierzała się dowiedzieć.
Na środku bardzo niewielkiej górki stało drzewo, które natychmiast wyróżniało się pośród innych. Jego kora była twarda, szorstka i popękana, przypominając zrogowaciałą skórę starca. Pień był ogromny na tyle, że nawet trzech dorosłych mężczyzn nie byłoby w stanie całego go objąć. Gałęzie miało długie, rozłożyste i ociężałe, jak gdyby pod wpływem wszystkich dziesiątek lat, które nosił na swych drzewnych barkach. Gdzieś w środku tego gąszczu siedziała sowa, połyskując czujnie swymi żółtawymi oczętami. Lśniły nienaturalnym blaskiem pośród nocy, kusząc niczym drapieżnik zwabiający do pułapki swoją ofiarę.
Ale Morwrenna nie była ofiarą. Była drapieżnikiem, dlatego śmiało podeszła do drzewa, kucnęła przy jego zapadających się w ziemi korzeniach, po czym wymruczała cicho:
— Revelentur oblita.
Zaklęcie nie zadziałało; Morwenna zrozumiała, że musi być bardziej precyzyjna. Spróbowała więc inaczej.
— Emergat quod oblivione tectum est.
Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku, ale otarła ją pospiesznie, obserwując działanie zaklęcia. Efekt był widoczny niemal od razu, bo pod niewielką warstwą świeżej ziemi wystawał grzbiet starej, grubej księgi obitej w skóry zwierząt. Otrzepując z niej resztki ziemi, pewnym ruchem otworzyła księgę na jakiejkolwiek stronie, aby zaraz zacząć wertować w poszukiwaniu tej właściwej...
— Ah!
Syknęła z bólu, kiedy na jej palcu pojawiło się dość głębokie skaleczenie. Nie wiedziała, o co się zraniła, ale podejrzewała, że o nic materialnego. Duchy były wyjątkowo złośliwe, a ona, jako nekromantka, wiedziała to najlepiej ze wszystkich. Uznała więc to zranienie za ostrzeżenie, zwłaszcza że zaraz nastało kolejne. Następna łza popłynęła po policzku, choć z drugiego oka. Ta jednak była inna: cieplejsza i gęstsza. Morwenna dotknęła jej delikatnie palcem, który następne przyłożyła blisko oczu. Uśmiechnęła się gorzko. Krew. Oczywiście, że krew.
Wszak krew to najlepsza waluta.
— Mam być gotowa — rzekła w eter. Tidamu w ciszy obserwował cały ten dziwaczny spektakl. — Rozumiem, nie martw się.
Kartkując księgę, wreszcie trafiła na właściwą stronę. Pierwsza była zatytułowana “Maledictum sacramentum penetrandae umbrae” i dotyczyła przebiegu rytuału, nad którym Morwenna pracowała. Druga strona zawierała wszystkie potrzebne składniki, z czego nekromantka zebrała już znaczną część. Miała już Cierń Acheronu, Ebonitowe Zwierciadło Xy’thara i Sznur spleciony z włosów monarchów zamordowanych przez własny lud. Potrzebowała jeszcze Prochu z kości pierwszego zdrajcy oraz Czarnej Rosy. Z tym pierwszym sobie poradzi, to zwykły artefakt, ale drugie...
— Będziemy potrzebowali wsparcia — oznajmiła sucho, tym razem zwracając się do Tidamu. — Wyprawa po ostatni składnik wymaga wejścia w pewne miejsce, trudno dostępne nawet mnie.
Morwenna z nieukrywaną trwogą spojrzała na słowo “Barathrum”.
Otchłań.
— Zrób to dla mnie — poprosiła, choć nie starczyło jej już siły na uprzejmy, słodki ton — i dowiedz się wszystkiego o Istotach Koszmaru. Musimy się z nimi skontaktować i przekonać do pomocy. To one teraz zamieszkują Barathrum, i to od niedawna, wygnane tam za karę. Najpewniej będą oczekiwali od nas pomocy w wydostaniu się. Pomożemy im — oznajmiła — ale negocjować musimy ostrożnie. To potwory wyjątkowo okrutne i podstępne. Dowiedz się wszystkiego. Musimy jak najszybciej zrealizować rytuał i uwolnić pozostałe dusze. Dobrze wiesz, Tidamu — odwróciła się do niego, układając dłonie na obu jego ramionach i patrząc z troską w oczy — jak ważne jest, by im wszystkim pomóc. By uwolnić je z niewoli tych monstrów, bluźnierczo nazywających się bogami! Bóg jest tylko jeden, Tidamu — rzekła twardo i wymownie — a my nie pozwolimy kalać jego imienia. Istoty Koszmaru nam pomogą. Ty Tidamu, nam pomożesz.
Odsunąwszy się o krok, popatrzyła na swojego przyjaciela ze śmiałością i wyższością, którą zamierzała się podzielić właśnie z Tidamu. Niech i on poczuje tę moc, tę wiarę, która zaprowadzi ich do celu.
Która zaprowadzi ich do ich własnego zbawienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz