LEONARD
— Hm. Cike.
Leonard bardzo wyraźnie widział, jak brzmienie tego słowa wpływa na Seraphinę, ale nic sobie z tego nie robił. I bynajmniej nie czynił tego po to, aby dopiec swojej towarzyszce, lecz aby ją przygotować. Przygotować na to, że to słowo oraz wszystko, co z nim związane, będzie w ich rozmowie jeszcze kilkukrotnie padać.
— To zgniły świat przeżarty przez śmiertelników — kontynuował zamyślonym tonem, choć wyraz jego twarzy pozostawał obojętny, a wręcz nieco znudzony. — Dlatego rzadko się zdarza, by nadprzyrodzeni zawłaszczyli sobie choć mały kawałek świata i wsiąkli w niego tak mocno, by tworzyć z ludzi cike. Niewielu ich w życiu spotkałem — stwierdził z lekkim wzruszeniem ramion — ale łączyła ich jedna rzecz: to zniewolenie, jakie na nich nałożono, bardzo silnie wpłynęło na ich psychikę i rzuciło się cieniem na charakterze. Żyjący cike to ludzie śmieszni, byle jacy i tak w zasadzie nie żyjący, tylko egzytujący: bo i tak nic z tego życia nie mają. Nie dlatego, że im tego zabroniono, tylko dlatego, że nie chcą po to sięgać. Boją się, nie mają siły albo ochoty, powód jest obojętny. Ale cike to jednostki wyjątkowo żałosne — wypluł te słowa z prawdziwym obrzydzeniem — i niegodne życia.
Po tych słowach uśmiechnął się do Seraphiny wyjątkowo szeroko i radośnie. A że Leonard nigdy się tak nie uśmiechał, od razu można było wyczuć, że był to gest tak samo wesoły, jak i nieszczery.
— Ty nie jesteś jak oni — zawyrokował. — I nie traktuj tego jak komplement. Stałaś się łowcą, zrobiłaś się zawzięta i byłaś w stanie zabić Wysłannika — znowu znacząco ukłuł się palcem w swoją pierś. — Tak cike nie powstępują. Więc z tobą jest więcej nie tak niż tak.
W jednym łowczyni się jednak nie myliła i teraz, taka potargana i z miną jak zbity pies, prezentowała sobą idealny obraz cike. Widok ten wzbudzał nawet odrobinę pogardy, ale na szczęście tylko odrobinę. Svik pokiwał z politowaniem głową, zastanawiając się, w które tony najlepiej uderzyć.
— Teraz sama się zachowujesz jak cike. Mówisz, że cię złamano, bo sama sobie na to pozwalasz i sobie to wmawiasz. Choć z tą otwartą furtką to ma sens — przyznał. — To cwane zagranie, naprawdę niegłupie. A ty się jak ten motyl dałaś w sieć pająka załapać — burknął z dezaprobatą. — W tym jednym mogłaś tego swojego sztywnego kumpla posłuchać: trza było się z uczuciowością nie wychylać. Ale teraz to już rozlane mleko.
Po tej jakże miłej pogawędce, jaką właśnie prowadzili, Leonard dostał lepa w twarz, gdy Seraphina oznajmiła mu, że nie popiera jego genialnego pomysłu. I to nawet nie było samouwielbienie, które od czasu do czasu się w nim odzywało. To był zupełny fakt: ten pomysł był genialny. Rozwiązywał problemy każdej ze stron i na końcu zostawiał wszystkich usatysfakcjonowanych. Leonard zaczynał podejrzewać, że Seraphina po prostu wykręcała się swoim zniewoleniem, a tak naprawdę nie chciała mu pomóc, bo nie.
Czując, jak z bezradności opadają mu ramiona, Leonard pokiwał gwałtownie głową.
— Przecież tu nie chodzi o to, by ktoś o tobie decydował, tylko WPROST PRZECIWNIE — tłumaczył dobitnie. — Obecnie to Dis Patre o tobie decyduje, a każde z nas chce się temu przeciwstawić. Gdzie tu, twoim zdaniem, są jakieś sprzeczne interesy? Zabrali ci tylko uczucia, czy kawałek mózgu też?
Leonard był szczerze zadziwiony, że Seraphina w żaden sposób nie doceniała błyskotliwości jego pomysłu. I nawet nie starał się tego oburzenia ukryć, przez co mógł z boku wyglądać dość komicznie.
Choć gdyby Svik usłyszał gdzieś z boku śmiech, natychmiast skręciłby owemu śmieszkowi kark.
Jak na znak, Leonard przechylił gwałtownie głowę na boki: najpierw na lewo, potem na prawo. Rozległ się przyjemny, odprężający dźwięk strzelających kości, co kapłan przyjął z zadowolonym uśmiechem. Ten jednak zaraz zrzedł, gdy Seraphina postanowiła się odwdzięczyć pięknym za nadobne i sama wyskoczyła z własnym błyskotliwym pomysłem.
A ten był tak błyskotliwy, że aż raził w oczy.
— Ten dzieciak — upewniał się — ma być twoim panem? Pierdolony farciarz! — wykrzyknął nagle z niedowierzającym śmiechem. — Ten młody ma więcej szczęścia niż rozumu, no słowo daję! Ale dobra — Leonard momentalnie spoważniał, patrząc srogo na Seraphinę. — Nawet jeśli serio tego chcesz, to wiesz co? Okej, pomogę ci. I nie zgadniesz, no po prostu nie zgadniesz!, co jest do tego potrzebne! No, dawaj, łowczyni. Masz trzy szanse. Strzelaj.
Dał jej może pól sekundy na zastanowienie się, po czym odpowiedział:
— Dusze. Kto by pomyślał, nie? Zrozum, moja miła pani łowczyni, że w tym magicznym światku dusze to główne paliwo, one napędzają praktycznie wszystko. A ty myślisz że czemu się tylu Nekromantów porodziło? I czemu Kosiarze się po łokcie urabiali, żeby jak najszybciej pozbierać te zaległe dusze, choć i tak zjebali? Bo to tak, jakby ktoś z wieżowca porozrzucał tysiące studolarówek: każdy się rzuci, żeby wyrwać jak najwięcej.
Mógłby zacząć teraz przemowę o tym, że taki rytuał i tak wcale nie byłby taki prosty, ponieważ jej „właścicielem” powinna być istota od niej silniejsza. W poprzednim stanie rzeczy miałoby to sens, bo Seraphina, choć dość magiczna, była jednak człowiekiem, a Petre wampirem, więc tu rachunek był prosty. Ale teraz swoją wysłannikowatością przebijała jakiegoś byle krwiopijcę na głowę, co tworzyło dość niewygodny dla zaklęcia dysonans. Ale tym zajęliby się dopiero gdyby Leonard zgodził się na ten pomysł. A chwilowo nie miał takiego zamiaru.
— Ja nie potrzebuję się widzieć ze swoim Panem — odpowiedział, śmiejąc się przy tym z jej naiwności — żeby go błagać o przebaczenie! Jestem pokornym sługą i wiem, że czeka mnie kara. Ale zrozum wreszcie, że to nie ma żadnego znaczenia. Batara Kala prędzej czy później i tak wróci. Jedyna różnica jest taka, że albo jako twój sojusznik, albo jako wróg.
Popatrzył bez większych emocji na plującą krwią Seraphinę, mając nadzieję, że nie zabrudzi mu płaszcza, po czym spojrzał z pretensją w ciemne niebo.
— Skurwysynek serio lubi się nad tobą znęcać. Petre się nie przejmuj — machnął obojętnie ręką. — To mały bezkręgowiec, wystarczy lekko go naciągnąć w odpowiednią stronę, a zagrasz jak mu zatańczy. Czy jakoś tak. Jak ty się boisz, ja się mogę nim zająć — mruknął ze wzruszeniem ramion. — Oczywiście mnie nienawidzi, ale nie robi to na mnie większego wrażenia.
Obawianie się tego dzieciaka to jak strach przed biedronkami.
— Zrobimy więc tak: na razie dalej tropmy tego Tidamu, bo dusze tak czy inaczej są nam potrzebne. Zwłaszcza że mamy już dwa nazwiska, to sporo. Nie mów swojemu sztywnemu kumplowi, że mamy tu jakieś konszachty, bo nie sądzę, by zrozumiał i pewnie tylko problemów narobi. Dobrze byłoby tego Petre tu przy sobie trzymać... — dumał na głos — choć pewnie będzie jak kula u nogi. Ja pomyślę nad innym, bezdusznym sposobem, ale nie rób sobie nadziei. Jeszcze raz ci radzę: przemyśl moją propozycję. Nasze interesy prędzej czy później i tak się skrzyżują.
Skrzyżowały się już w momencie, w którym łowczyni poprosiła go o pomoc, ale tego na razie wolał nie mówić na głos. Wolał, by Seraphina przyzwyczaiła się do myśli, że byli wspólnikami, a w parze bogów to Dis Patre był tym złym.
A przecież dobro podobno zawsze pokonywało zło. I do tego Leonard zamierzał doprowadzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz