ATHANASIUS
Po pomieszczeniu rozległ się dźwięczny kobiecy śmiech. Był
on śmiechem idealnym: nie za głośnym, żeby nie odstraszyć swoich
towarzyszy zbytnim wybuchem i ekstrawagancją, ale też nie za cichy, aby dać
otoczeniu do zrozumienia, że naprawdę była czymś rozbawiona. Śmiech nie był
złośliwy ani pusty, tylko radosny, miękki — i żywy. Był to śmiech, którego
chciało się słuchać i który sam w sobie wywoływał uśmiech na twarzy innych.
Nawet tych, których źródło ów śmiechu wcale szczególnie nie
rozbawiło.
A jego nie rozbawiło. Uśmiechał się nieco niepewnie, choć
głównie dlatego, że śmiała się Aria — szczerze i niewymuszenie. Delikatnie,
cichutko i nieśmiało chichotał też Petre siedzący naprzeciwko małżeństwa i
skaczący spojrzeniem od jednego do drugiego. Widok Arii, którą szczerze
rozbawił jego niedawno opowiedziany żart na pewno sprawił mu bardzo dużo
radości, ale ta momentalnie gasła, gdy napotykał minę Athanasiusa. Mina Petre
momentalnie zrzedła, przybierając maskę zażenowania i jeszcze większej nieśmiałości.
Tismaneanu, aby jakoś to uratować, wymusił na sobie szerszy uśmiech, choć na
śmiech się nie zdobył.
— Przepraszam — wymamrotał Petre; oczy błądziły mu wszędzie
tam, gdzie nie było twarzy Arii i Athana. — To było głupie…
— Nie, nie! — zaprzeczył natychmiast Athan. — To było…
zabawne. — Ta przerwa, którą mimowolnie zrobił, tylko jeszcze bardziej
wystraszyła Petre. — Naprawdę! — tłumaczył uparcie. — Po prostu… ja nie jestem
tak ekspresyjny jak Aria. I… zwyczajnie… no, nie za bardzo znam się na żartach.
Ale to moja wina — podkreślił naprędce — nie twoja! Chyba jestem…
Przerwał im dzwoniący telefon Arii. Spojrzawszy na ekran
rzuciła tylko, że to Goro, po czym przeprosiła ich i wyszła w jakieś zaciszne
miejsce, w którym mogłaby swobodnie prowadzić rozmowę. Athan odprowadził ją
spojrzeniem spod mocno ściągniętych brwi, jak zwykle mało zadowolony z faktu, że
jakiś demon czegoś od niej chciał, ale zaraz porzucił te myśli, skupiając się
na swoim, bądź co bądź, szwagrze.
— Chyba jestem nienajlepszą widownią do takich rzeczy —
dokończył urwaną przedtem myśl, uśmiechając się nieco koślawo.
Wtedy nastała cisza, lecz nie była ona niestety swobodna i
miła, ale ogromnie ciężka i niezręczna. W gęstniejącym powietrzu czuć było
wiszące nad nim wyzwanie: od czego zacząć jakąkolwiek rozmowę? Trzeba było o
coś spytać, o cokolwiek jakoś zagaić, aby nie siedzieli tak jak dwa kołki.
Petre był bez wątpienia postacią barwną i radosną, dzięki czemu z każdym z
domowników złapał mniej lub bardziej bliski kontakt. Wyjątkiem był Athan — bo
choć obaj wyrażali chęć dogadania się, coś na ich wspólnej linii zupełnie nie
grało, jakby nieustannie przeszkadzały im jakieś zakłócenia. Nawet ostatni
wspólny wypad na ryby nie pomógł, bo polegał on głównie na tym, że Likar
zagadywał ich prawdziwymi albo zmyślonymi historyjkami ze swojego życia, które
Petre kwitował śmiechem i lawiną pytań, Athan większość ignorował, a Ish
strzelał facepalmy średnio trzy razy na godzinę. Panowie więc nie mieli zbyt
dużo okazji na jakieś konkretniejsze pogawędki, co nie pomagało w zacieśnianiu
ich znajomości. Niewątpliwie coś z tym należało zrobić, ale jeszcze nie bardzo
było wiadomo co.
Nie zdążył nawet wymyślić, o co by tu zagaić, kiedy do
salonu wróciła Aria. W jej oczach lśniło pytanie, a sądząc po telefonie wciąż
trzymanym blisko ucha, nadal się nie rozłączyła. A gdy pytanie wreszcie padło,
Athan najpierw wytrzeszczył oczy, po czym uśmiechnął się szeroko i z
rozbawieniem.
— Czy znam ojca Elliota? — powtórzył. — Oczywiście! Szkoda,
że Likar dopiero wieczorem wraca; ale by się ucieszył z odwiedzin u Prezesa!
Tym wyraźnie zaskoczył Arię i Petre, który niewiele z tego
rozumiał, a najwyraźniej ucieszył Goro, bo chwilę później Aria ustawiła tryb
głośnomówiący.
— Pozwól, że się upewnię — dudnił głos demona — że mówimy o
ojcu Elliocie Duncanie, opacie klasztoru Little Malvern?
— Tak — potwierdził Athan, nadal zadziwiony, że po tylu
latach usłyszał to nazwisko — choć jak go ostatni raz widziałem, to opatem
jeszcze nie był.
— To znakomicie — rzekł z zadowoleniem Goro. — Panie
Tismaneanu, miałbym w takim razie do pana ogromną prośbę... Poszukujemy pilnie
kogoś, kto mógłby nawiązać z nim kontakt. Oczywiście, moglibyśmy użyć do
tego... naszych sposobów... ale chyba jednak zrobić to w mniej inwazyjny
sposób. Szukamy sojuszników, nie chcemy wrogów.
— O ile się nie mylę, ten klasztor jest dobre cztery albo
pięć godzin stąd — zauważył z przekąsem. — I o co tak właściwie chodzi?
Goro pokrótce wyjaśnił, o co tak właściwie chodziło, co
jakiś czas zapewniając Arię, że jako członkini Rady z pewnością zostanie w to
wszystko mocniej wtajemniczona, ale temat pojawił się u nich na tapecie dopiero
dzisiaj, a chcieliby działać możliwie jak najszybciej. Bądź co bądź, całe
wyjaśnienie nie brzmiało specjalnie radośnie, przez co Athan westchnął ze
zmęczeniem i irytacją.
— Znowu coś? — burknął z wyraźnym niezadowoleniem. —
Najpierw jakieś wściekłe bożki, teraz to... Może i ta Rada faktycznie na coś się
przyda — dodał, choć ton miał nadal ponury — bo, jak widzę, niektórzy poczuli
się chyba zbyt swobodnie. To jakiś znak czasów, czy co?
— Czy zgodzi się pan tam pojechać? — spytał Goro bez zbędnej
zwłoki.
Athan zastanowił się chwilę.
— Dobrze, pojadę.
— Świetnie. Spotkajmy się wszyscy najpierw...
— Nie!, do waszego siedliszcza nie pojadę!
— Dobrze. Proponuję więc spotkanie w Northampton, może pod
tamtejszym zamkiem. Tam wyruszycie już prosto do klasztoru.
— “My”? — powtórzył nie bez zadowolenia. — Więc ty nie
jedziesz?
— Nie, ale pojedzie z wami Stihi, jeden z demonów...
Mina Athana momentalnie zrzedła.
— ...który wam pomoże w razie potrzeby. Jednakowoż, mam
jeszcze jedną prośbę, aby pojechał z panem także pan Dumitrescu.
Petre, nie spodziewając się wywołania do tablicy,
wytrzeszczył oczy, ze zdumieniem gapiąc się na telefon.
— Ja? — powtórzył z największym zdziwieniem. — Ale ja nie
znam tego opata!
Jak się okazało, powód był zgoła inny i choć początkowo Goro
niespecjalnie chciał go zdradzić, w końcu został do tego zmuszony. A wówczas
zrozumieli, dlaczego demon wolał póki co to ukrywać, bo efektem tej nadmiernej
szczerości był osłupiały i dziwnie podekscytowany Petre siedzący na miejscu
pasażera. Na zmianę wpatrywał się tępo w krajobraz za oknem i wybudzał się
gwałtownie, niecierpliwy, pobudzony i rozgadany.
— Nie mogę w to uwierzyć — mamrotał i nie wiadomo było, czy
do siebie, czy do niego. — Przecież... przecież ona umarła! Byłem na jej
pogrzebie, jej ciało zostało spalone! Oni mnie okłamują, prawda? — popatrzył na
Athana z pytaniem, złością i zawodem. — To po prostu jakaś forma przynęty?
— Nie sądzę — odparł niechętnie, sam nie mogąc uwierzyć, że
właśnie niejako stawał w obronie demonów. — To istoty bardzo honorowe. I to na
tyle, że w bardzo dosłownym sensie nie są w stanie skłamać. Mogą owijać
w bawełnę, kluczyć gdzieś pomiędzy prawdą, ale nie skłamać. Więc cokolwiek się
stało, wygląda na to, że ta Seraphina naprawdę tam była.
— Ale ona UMARŁA! — nie ustępował Petre, nie wiadomo już,
czy bardziej wzburzony czy pełen nadziei. — Umarła! Przecież to niemożliwe,
żeby nagle odżyła!
Athan prychnął cicho pod nosem, choć sekundę później zdał
sobie sprawę, że zrobił to w bardzo nieodpowiednim momencie. Czuł na sobie
oburzone spojrzenie Petre, więc odetchnął ze spokojem, po czym zwrócił się do
Dumitrescu:
— Tak, to prawda, że śmierci tak łatwo nie da się oszukać.
To prawie niemożliwe, ale... tylko prawie. Uwierz mi, wiem coś o tym.
Tym wyznaniem uśpił gniew Petre, a wzbudził zainteresowanie.
Rumun milczał chwilę, zapewne mając nadzieję, że Athan sam wznowił temat, ale
ten uparcie milczał.
— To znaczy...? — zapytał niepewnie.
Nie od razu odpowiedział. Najpierw zastanawiał się, czy
warto. Potem jednak uznał, że nie miało to większego znaczenia: Gudrun i tak
zapewne prędzej czy później sama by o wszystkim wypaplała, jako że była bardzo
dumna ze swojego statusu “żywej po śmierci”. Tismaneanu zacisnął szczęki na
samą myśl o tym, ale spróbował się rozluźnić, skupiając na drodze.
— Moja córka — wydusił jedynie, chwilowo nie będąc w stanie
nic więcej powiedzieć.
— Gudrun?
Kiwnął głową. Znowu długo milczał, lecz tym razem Petre go
nie pospieszał, za co był wdzięczny.
— Zmarła w osiemdziesiątym szóstym.
Wypowiedział te słowa tak szybko, jak to tylko możliwe, aby
od razu zostawić je za sobą, aby zniknęły i przestały istnieć. Miał nadzieję,
że Petre szybko je odpowie, aby nie wisiały w tym samochodzie zbyt długo, aby
go nie męczyły. Ale i tym razem Dumitrescu uparcie milczał, najpewniej zszokowany
tym, co usłyszał.
— Mieć dług u demonów to wielka rzecz — odezwał się cicho,
siląc się na słaby uśmiech. — To był duży dług i wymagał wyjątkowej nagrody.
Goro wskrzesił Gudrun około półtora roku temu. Tego się nie robi ot tak, po
prostu. Trzeba spełnić mnóstwo skomplikowanych warunków... no i mieć dług. Nie
wiem — dodał po chwili ciszy — jak było w przypadku Seraphiny. Wiem tylko...
wiem, że to możliwe.
W obliczu tych okoliczności próby znalezienia wspólnego
języka zeszły na drugi plan — bo choć mieli spędzić ze sobą kilka godzin, przez
znaczą większość trasy milczeli jak zaklęci, wsłuchani jedynie w cicho
pracujący silnik i brzęczące radio. Tym razem nie była to cisza niezręczna, ale
wypełniona niepokojem i zamyśleniem, wobec czego ani Athanowi, ani Petre ta
cisza nie przeszkadzała.
W końcu dotarli do Northampton i podjechali w okolice
starego, wyjątkowo okazałego zamku. Rozglądali się dookoła, próbując odnaleźć
między turystami właściwą grupę, ale gdy Petre nagle się zatrzymał, wpatrując
się niemal tępo w jeden punkt przed sobą, jasnym było, że ich znalazł. Ekipa
była to doprawdy dziwna, bo oczekiwali na nich Seraphina odziana w czarne, dość
kuse i wyzywające ubrania, Leonard Svik, którego Athan kojarzył tylko przez to,
że testował jego prawdomówność, oraz najprawdopodobniej zapowiedziany przez
Goro demon Stihi. Ten ostatni wyglądał bardzo młodo, choć Athan wiedział, że to
tylko fasada. Był szczupły i całkiem wysoki, twarz miał wyjątkowo bladą, włosy
śnieżnobiałe, a twarz udekorowaną dwoma mocno rzucającymi się w oczy
rumieńcami. Zdawać by się więc mogło, że to albinos, ale czarne brwi i rzęsy
temu przeczyły. Tak czy inaczej, demon uśmiechał się radośnie, a gdy ich
dojrzał i zrozumiał, że właśnie na nich czekał, uradował się jeszcze bardziej.
Dziwny, pomyślał z niechęcią.
— Seri...
Petre wreszcie drgnął i pognał w stronę stojącej z boku
dziewczyny. Zatrzymał się tuż przed nią i obejrzał z niedowierzaniem i
zachwytem w oczach. Widać było po nim silne wzruszenie, które zobrazował
czułym, długim uściskiem, jakim obdarzył dziewczynę. Ta natomiast początkowo
ani drgnęła; dopiero po chwili, jakby dochodząc do suchego wniosku, że tak
trzeba, powoli objęła Petre. Był to jednak ruch sztuczny, niepewny i
nieszczery. Athan odwrócił wzrok, porażony tym, jak wiele smutku było w tej
scenie.
— Nie łudź się, młody, że ona coś poczuje — odezwał się
Leonard Svik z kpiącym uśmieszkiem. — To teraz jest Wysłannik — ostatnie
słowo podkreślił z wyjątkową lubością — i nie ma w niej już ani grama łowczyni...
poza wyglądem, oczywiście. To pusta muszla. Prawda, muszelko?
Ostatnie słowa skierował właśnie do Seraphiny i widać było,
że drażnienie jej sprawiało mu nieopisaną przyjemność. Athan zmarszczył brwi;
nie podobały mu się te gierki, ale z drugiej strony, to nie była jego sprawa.
Reszta poszła szybko: wesoły demon przedstawił się wszystkim
objaśnił krótki plan działania, po czym znowu rozdzielili się na dwa samochody,
by pojechać do klasztoru. Petre coś mruczał pod nosem, że chciałby jechać
jednym autem z Seraphiną, ale ani Athan, ani demon nie uważali, by był to
najlepszy pomysł. To mocno młodego wampira przygnębiło, podobnie zresztą jak
nieczułość jego dawnej przyjaciółki, ale ostatecznie nie protestował.
— To niezwykle piękna i stara budowla! Uwierzycie, że
pochodzi z dwunastego wieku? Nie cała, wprawdzie, ale to pozostałości z
kościoła, który wybudowano... och, niech pomyślę... cóż, już nie pamiętam, ale
to był dwunasty wiek! Dwunasty! Czy to nie robi wrażenia?!
Chyba nie robiło, bo odkąd okazało się, że białowłosy demon
to niesamowita gaduła, reszta dość szybko się wyłączyła, ze znudzeniem
rozglądając się po zalesionej okolicy. Wioska, w której mieścił się klasztor,
była maleńka i mieściła w sobie zaledwie kilka domków. Nic więc dziwnego, że
powoli zarastała, co jednocześnie sprawiało, że wychylająca się zza krzaków i
drzewek kamienna wieża klasztoru wyglądała dość dziko. I choć nadszedł już
wieczór, z daleka było widać jeszcze kilka mnichów krzątających się wokół
klasztoru. Gdy jeden z nich ich dostrzegł, prędko do nich podbiegł z uprzejmym
zainteresowaniem na twarzy.
— W czym mogę państwu pomóc?
— Dzień dobry — rozpoczął natychmiast Stihi, bardzo dumny z
tego, że mógł przewodzić tym towarzystwem. — Chcieliśmy porozmawiać z ojcem
Elliotem. Czy jest on może obecny?
— Ojciec Elliot je właśnie posiłek.
Athan nie mógł się powstrzymać i prychnął śmiechem, czym
zwrócił na siebie uwagę całej reszty.
— A kiedy on ten posiłek zaczął? — spytał uprzejmie, wciąż
uśmiechając się z rozbawieniem. — I co podano?
— Około dziesięciu minut temu. I na dziś zaplanowano kaszę z
sosem grzybowym.
— Oh — westchnął z udawanym dramatyzmem — to poczekamy
jeszcze śmiało z godzinę! Znając Prezesa, będzie każde jedno ziarenko żuł przez
około pięć minut.
Mnich również się zaśmiał, spoglądając na nich dużo
łaskawszym okiem. Najpewniej zorientował się, że kimkolwiek byli goście, dobrze
znali tutejszego opata.
— Oznajmię ojcu Elliotowi, że go oczekujecie, to może trochę
przyspieszy i czas się skróci do pół godziny — odrzekł z wesołym uśmiechem, po
czym odwrócił się i pognał wgłąb klasztoru.
Czując na sobie pytające spojrzenia, Athan zabrał się do
wyjaśnień.
— Ojciec Elliot to człowiek wyjątkowo pogodny i przyjazny,
ale jednocześnie jest dramatycznie niespieszny. Wszystko robi koszmarnie
powoli, twierdząc przy tym, że to nie powolność, tylko dokładność. A Prezesem
go nazywamy, bo często bez powodu bywa bardzo oficjalny. Nawet papieża
postawiłby po swojemu do pionu i nie widziałby w tym nic nieodpowiedniego.
Wszyscy zostali zaproszeni do środka i o ile nikt nie miał z
tym problemu, tak Svik ani drgnął.
— Ja lepiej tu zostanę — mruknął, cały czas złośliwie
uśmiechnięty. Athan niespodziewanie pomyślał, że strasznie go ten facet
denerwował i najchętniej by mu przyłożył, żeby mu ten uśmieszek zetrzeć. — My
się z opatem niespecjalnie lubimy.
— To dobrze — odparł Athan ze wzruszeniem ramion. — I chodź.
Jak się Prezes denerwuje, to jest bardziej gadatliwy.
Gdy przekroczyli mury
klasztoru, owionął ich chłód przeszywający ich aż do kości. Zadrżeli, ale zaraz
przyzwyczaili się do temperatury. Poprowadzono ich do niewielkiej salki, w
której nie stało nic poza dwiema ławami i kilkoma pustymi stolikami. Tam też
zajęli miejsca, oczekując, aż Prezes wreszcie skończy posiłek. Tak jak się tego
spodziewał, musieli trochę odczekać, choć i tak nie aż tak długo, bo minęło
około dwudziestu minut, gdy do salki wszedł niski, nieco otyły jegomość z
pucołowatą, rumianą i bardzo radosną twarzą.
— AAAAAA! — zawołał wielce radośnie opat, rozkładając
szeroko ramiona. — A kogo my tu...
Zaraz jednak zamilkł, bo gdy tak skakał spojrzeniem po
zebranych, zaraz natknął się na Svika. Ciemne, małe oczka opata momentalnie
stały się złe, złowrogie i zdolne do ciskania błyskawic.
— AAA-A-AA-A — jąkał się, a twarz momentalnie wykrzywił mu
grymas złości — A TEN BEZBOŻNIK TO CZEGO TU SZUKA?! A KYSZ MNIE STĄD! ŻE CIĘ
TEŻ TA ZIEMIA ŚWIĘTA W STOPY NIE PARZY!
Demon Stihi przyglądał się temu wszystkiemu z największą
uwagą, z równie wielkim zainteresowaniem zerkając na swoje stopy, z którymi
wszystko było w jak najlepszym porządku.
— We mnie jest dużo więcej bożności niż w tobie, ty stary,
pomarszczony...
— Zamknij się — syknął wściekle Athan w stronę Leonarda. —
Panie Prezesie, nie denerwuje się Prezes, bo złość piękności szkodzi!
Opat roześmiał się gromko, momentalnie zapominając o
obecności Leonarda.
— Athanasiusie, ty sieroto boża! Cóż cię do mnie sprowadza?
I gdzie twój szalony braciak?
— Jak to powsinoga: nie wiadomo.
Opat znowu się roześmiał, po czym zamachał szeroko
ramionami, dając tym samym znak, aby poszli za nim. Również Leonard ruszył ich
śladem, choć dość niechętnie i trzymał się z tyłu. Zaprowadził ich do skromnie
urządzonego biura, w którym pomieścili się z niejakim trudem: opat zasiadł po
jednej stronie biurka, Athan po drugiej. Gdzieś w pobliżu stał Stihi,
najwyraźniej czując się w obowiązku wszystko monitorować, a z tyłu na luźno stojących
krzesłach i stołkach siedzieli Seraphina, Petre i Leonard.
— No — zakrzyknął raźno opat, powoli i mozolnie usadawiając
się na swoim fotelu. — Z czym do mnie przyszli?
— Szukamy informacji o niejakim…
Athan próbował przypomnieć sobie imię, ale to gdzieś
złośliwie umknęło.
— Tidamu — powtórzył leniwie Leonard, co spotkało się z
natychmiastową zmianą na twarzy Prezesa: ta ponownie wykrzywiła się w gniewie,
mordując Svika samym spojrzeniem. — Podobno znałeś…
— Zamilcz, proszę — poprosił w istocie uprzejmym tonem
rumiany demom, w następnej chwili odchrząkując i zwracając się wprost do opata –
ignorując przy tym rozbawiony i pełen politowania wzrok Svika. — Ojcze Elliocie,
poszukujemy człowieka, którego nazywa się Tidamu. Oto, co wiemy: Tidamu to
jedynie jego pseudonim — recytował jak automat — i nieznane jest nam prawdziwe
imię i nazwisko osoby poszukiwanej. Wiemy, że para się medycyną alternatywną, a
wnioskujemy to po tym, że nazywa się go w niektórych kręgach uzdrowicielem, a
nie lekarzem lub medykiem. Inne źródła podają, że to duchowny. Bierzemy pod uwagę,
że obie te funkcje mogą być ze sobą połączone. Tropy prowadzą nas tutaj; mamy
prawo przypuszczać, że miał opat coś z niejakim Tidamu wspólnego.
Cały ten wywód musiał wywrzeć spore wrażenie na ojcu Elliocie,
bo przyglądał się młodemu demonowi z nieukrywanym rozbawieniem. Młody demon zaś
trzymał się dzielnie i nie spuszczał wzroku, choć widać było, że szło mu to
coraz trudniej.
Skąd Goro wziął takiego młokosa?, myślał sobie Athan.
Przecież on musi być młodszy ode mnie.
— Erudyta z ciebie, mój drogi chłopcze — ocenił ojciec Elliot.
— To są poufne informacje — dodał znacznie sroższym tonem. — Ja nie mogę ich
rozdawać na lewo i prawo, jak się wam podoba.
I tutaj Athan wiedział, że wszyscy obecni mogli próbować
przekonać opata i na nic by się to zdało. Mogli oczywiście próbować swoich nadprzyrodzonych
sztuczek, ale jeśli z jakiegoś powodu Goro im tego zakazał, okazywało się
nagle, że niewiele mieli do zrobienia. I dlatego potrzebny im był właśnie on,
co Athanowi całkiem się podobało.
— Prezesie — Athan specjalnie rozpoczął wypowiedź od ksywki,
którą zyskał w swoim bliższym gronie. — Nie każ mi dłużej siedzieć z tym
towarzystwem. Myślisz, że ja ich sobie wybrałem? — mruknął z przekąsem, jak na
znak rozglądając się dookoła. — Sam widzisz, co to za oryginał.
Opat uczynił to samo i również okrążył spojrzeniem zebrany tłumek.
— Prawda… ciekawych towarzyszy sobie znalazłeś — przyznał
pełnym powątpiewania tonem.
— Nie z własnej woli. Muszę im pomóc, bo kimkolwiek jest ten
Tidamu, mocno narozrabiał. I trzeba by go przyskrzynić. Jeśli to naprawdę był ktoś,
kogo znałeś, to chyba byłoby ci wstyd za taki element, prawda?
Ojciec Elliot zmierzył go groźnym spojrzeniem, ale Athan się
go nie przeląkł, bo wiedział, co ono oznaczało — ojcowi się nie podobało, że
zostawał powoli przekonywany. Milczał więc czas jakiś, a czas ten wydłużał się
i wydłużał. Aż w końcu opat charknął ponuro, coś wymamrotał pod nosem, po czym
znowu się zamyślił.
— Tidamu? Tidamu… Który?
Tym pytaniem zaszachował wszystkich i to na tyle, że na
dłuższy moment zapadła głucha cisza. Przerwał ją dopiero wybuch pustego śmiechu
Leonarda, co opat znowu skwitował zamordowaniem wzrokowym delikwenta.
— Jak to: który? — dopytał ze zdziwieniem Stihi.
— No, normalnie — odparł niewzruszony duchowny. — Bo było
ich dwóch, jak dobrze pamiętam. Takie dwa łebki, uzdolnione mocno, ale psotliwe.
Stworzyli jakąś swoją dwuosobową grupę… czy coś? Nie pamiętam już… ale coś
takiego było, że oni dwaj się tak samo nazywali, takie same ksywki mieli. I to
chyba Tidamu właśnie było.
— Możesz nam podać ich dane? — spytał błagalnym tonem Athan.
Ojciec Elliot zmierzył go ciężkim spojrzeniem, ale w końcu
westchnął z rezygnacją.
— Poczekajcie.
I zaczął grzebać w swoich teczkach, segregatorach, plikach
kartek. Robił to tak mozolnie, że wszystkim wokół wydawało się, że czas nagle
zgęstniał i zaczął się rozciągać jak kleiste ciasto. Jedna kartka… po bardzo
długiej chwili druga… a potem znowu pierwsza, bo przypomniało mu się, że czegoś
tam nie doczytał. Athan westchnął ze znużeniem — za co zresztą dostał ochrzan
od opata. Stihi starał się bacznie przyglądać całemu procesowi, ale nawet jemu
przychodziło to z trudem. Petre i Leonard nawet nie próbowali, Seraphina zaś
zerkała tam z ciekawością co jakiś czas.
Poszukiwania trwały grubo ponad godzinę: za oknem zdążyło już
całkiem pociemnieć.
— Zostaniecie tu na noc — zagadnął opat, nie przerywając
grzebania w plikach. — Mamy wolne cele, zmieścicie się. A po nocy taki kawał
jechać to straszna i niebezpiecznie.
Athan zmarszczył brwi, nie za bardzo przekonany do tego
pomysłu.
— Dziękujemy, Prezesie, ale…
— A czy ja cię o coś pytałem? — charknął niemal opryskliwie
Prezes. — Zostajecie.
Na tym temat był najwyraźniej skończony. Athan westchnął
znowu, wielce niezadowolony z tego, że musiał Arię zostawić na noc. Będzie
musiał do niej zadzwonić, choć jak ją znał, ona wszystko zrozumie dużo łatwiej
niż on i nie tylko nie będzie się gniewać, ale wręcz ucieszy, że zaangażował
się w pomoc. Athan taki szczęśliwy z tego nie był, ale nie było już odwrotu.
— Mam! — zakrzyknął wreszcie opat, wywołując u wszystkich
westchnienie ulgi. — Zwały się te chłystki Arthur Rodrick i Daniel McKenzie.
Ale nie wiem, o którego wam chodzi. I nie wiem, gdzie ich potem stopy poniosły.
— Te informacje nam wystarczą — wyjaśnił uradowany Stihi. —
Dziękujemy panu bardzo!
Opat zachichotał z rozbawieniem.
— „Panu”! — powtórzył z niedowierzaniem. — Ach, ta młodzież!
Stihi wyraźnie nie wiedział, o co mu chodziło.
— A teraz chodźcie coś zjeść — zachęcił ich ojciec Elliot, wstając z miejsca. — Bo nie wiem jak wy, ale ja od tych poszukiwań zgłodniałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz