ROZDZIAŁ 785

LEONARD

Wysoki, idealnie biały sufit ozdobiony był złotymi ornamentami, które lśniły w blasku kryształowych żyrandoli. Gdy Leonard przechylał głowę pod odpowiednim kątem, dostrzegał w tym idealnym połysku swoje zniekształcone, ale całkiem wyraźne odbicie, co kazało mu przypuszczać, że jakieś pomniejsze demony raz w tygodniu właziły na drabinę — albo podfruwywały, kto ich tam wiedział — i przecierały czystą ściereczką wszystkie te złote zdobienia, aby nie został na nich ani jeden ślad brudu i kurzu. Zresztą, całe pomieszczenie, w którym czekali na szefa, było dokładnie takie jak ten sufit: emanowało aurą elegancji i wytworności. Ściany pokrywały bogato zdobione tapety w odcieniach złamanej bieli i złota, eleganckie, zapewne bardzo drogie meble stały na fikuśne wykręconych nóżkach, a firany i serwety zapewne nie były uszyte ze zwykłych nici, tylko jakichś włókien pochodzących z księżycowych kamieni. I pewnie jeszcze świeciły w ciemności. Wnętrze w klimacie iście królewskim przypominało mu nawet trochę te wszystkie bogate kościoły, budowane na rzekomą chwałę rzekomego Boga. I choć Leonard powinien uznać, że to bardziej jego klimaty, wcale nie czuł się specjalnie komfortowo. Jako wędrowny kapłan, był bardziej przyzwyczajony do tanich moteli, choć wielu zapewne by uznało, że takie warunki są niegodne jego szlachetnej funkcji. I choć nie odmawiał sobie wygód, gdy już się jakieś trafiły, wcale się z tym stwierdzeniem nie zgadzał. 

Czując na sobie ponure spojrzenie łowczyni, a zaraz potem obserwując kątem oka, jak ze zgorszeniem odwracała od niego oczy, uśmiechnął się szeroko — tak, by dobrze ten uśmiech widziała. Wzbudzanie w niej tych wszystkich emocji niezwykle go bawiło i satysfakcjonowało — zwłaszcza że teoretycznie przecież była to istota nieczująca. Więc albo ona była wyjątkowa, albo on. 

Leonard wierzył, że oboje.  

Zdziwił się natomiast, gdy łowczyni postanowiła się do niego odezwać. Sądził, że przez cały czas będzie go traktować jak biegającego gdzieś dookoła karalucha, nie zaszczycając go spojrzeniem tak długo jak tylko się da. A tymczasem nie tylko coś do niego powiedziała, ale nawet nie było to żadne syczenie ani plucie kwasem. I dziwiłby się pewnie dalej, ale gdy wysłuchał całej treści pytania, zrozumiał.  

Seraphina miała wątpliwości. Miała je, ponieważ coś czuła. Ba!, już sam fakt, że odczuwała coś takiego jak zwątpienie, sugerowało wyraźnie, że coś tu było srogo nie tak – i Leonardowi się to bardzo podobało. 

— Czy Wysłannik może czuć? — powtórzył, dając sobie jedynie krótką chwilę na przemyślenie odpowiedzi. — A może, jak najbardziej. Jeszcze jak — odparł ze złośliwym uśmieszkiem, obserwując uważnie jej reakcję. — A jak mocno, to sama wczoraj widziałaś — jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. — Ale tak całkiem poważnie... 

Podciągnął się na kanapie, nieco wyprostował i usiadł wygodniej. Seraphina postanowiła go o coś spytać w pełni grzecznie i kulturalnie, więc i on zamierzał jej tak odpowiedzieć. 

— Każdy Bóg konstruuje Wysłanników na swoją modłę... dosłownie. Nas, Wysłanników Batara Kali jest w gruncie rzeczy niewielu; tworzy ich więcej, gdy znowu chce zejść na Ziemię, tak jak ostatnio, choć i tak nie zdążył pod tym kątem za dużo zadziałać. Was jest dużo więcej. Wiesz w ogóle — zagadnął nagle, pochylając się z zaciekawieniem do przodu — skąd się bierzecie?  

Nie miał pojęcia, ile ukrywał przed nią Dis Patre ani jak daleko sięgała sama wiedza łowczyni. Ale poczuł niespodziewaną ochotę na pogawędkę, więc postanowił jej wszystko wyjaśnić. 

— Pewnie cię to zohydzi, jeśli tego nie wiesz — rzekł, nie mogąc się powstrzymać przed lekko cynicznym uśmieszkiem — ale tak naprawdę powinnaś należeć do mojego Boga. To Batara Kala jest patronem nas, nadprzyrodzonych. Dis Patre opiekuje się zwyczajniakami, ale od czasu do czasu dogaduje się z bratem, że do roli swoich Wysłanników potrzebuje nieco silniejszych jednostek. I tak oto rodzicie się wy — wskazał na Seraphinę lekkim ruchem głowy. — Twój kompan też był nadprzyrodzonym, a nie żadnym tam zwykłym człowieczkiem. ALE — podkreślił, swobodnie opadając na oparcie — wracając do pytania. Mnie i podobnych mi Batara Kala stworzył inaczej, bo nam pozwolił wszystko czuć. Różnica jest taka, że mamy nad tym większą kontrolę. Nie wierzysz? — zagaił, spoglądając na kpiący błysk w jej oczach. — Wiem. Zwłaszcza po tym, co wczoraj widziałaś. I tu cię zaskoczę: tak, Ilarie cały czas mnie kusi, cały czas coś do niej czuję. I przyznaję, dałem się temu raz ponieść — dodał wyjątkowo gorzko, nadal zły o to na siebie — ale tak na ogół potrafimy to kontrolować. Myśl o tym, że nigdy nie zobaczę Ilarie, że sobie kogoś znajdzie czy inne takie, nie robi na mnie aż takiego wrażenia jak mogłoby się wydawać. Ale ja odczuwam. Czuję rozbawienie, wkurwienie, zdziwienie i zawahanie, tak jak ty teraz. Ale ty, łowczyni, jesteś odmieńcem — wyjaśnił beztrosko. — Nienawidzisz mnie, a to wam nie przystoi, bo was Dis Patre obdziera z uczuć i nie pozwala odczuwać nic a nic. A ty się wahasz i niepokoisz, widać to. Dziwne, nie? Więc tak, Wysłannik może kochać — odparł ze wzruszeniem ramion — ale tylko pod warunkiem, że to Wysłannik Batara Kali albo... że to ty.  

Lustrował ją spojrzeniem, napawając się jej niepewnością. 

— Przypomnij sobie: czy odkąd jesteś Wysłannikiem, czułaś coś, co można ogólnie określić jako grupę uczuć pozytywnych? Bo negatywne widzę cały czas — dodał, uśmiechając się krótko i złośliwie. — Ale coś dobrego? Jakaś troska? Jakieś poczucie lekkości? Może jakieś ładne widoczki ci się spodobały? Cokolwiek? Pomyśl, bo mo... 

Nie dokończył, bo wysokie, dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się z hukiem, a do środka niczym huragan wkroczyły dwie znajome gęby. 

— Jak chcesz, możemy do tego wrócić później — rzucił cicho w stronę łowczyni, po czym odsunął się lekko, by być jak najdalej od tej cukierkowej sceny powitań. 

Śmiesznie było obserwować, jak demon i griszka cieszą się, że widzą Seraphinę żywą, choć przecież wcale tak nie było. Ściskali się, śmiali i radowali, czemu Leonard przyglądał się z nieukrywaną kpiną. Jego na szczęście praktycznie nie zauważano: jedynie od czasu do czasu czuł na sobie nieprzychylne, chłodne spojrzenia, na które za każdym razem odpowiadał szerokim uśmiechem.  

Zainteresował się dopiero wtedy, gdy demon powiedział, że w Anglii był obecny Petre Dumitrescu. 

— O, popatrz — odezwał się Leonard, udając łagodne, radosne zaskoczenie. — To być może będziemy mogli sprawdzić naszą małą teorię szybciej niż myśleliśmy!  

Znowu poczuł na sobie przeszywające, lodowate spojrzenia przywodzące na myśl wbijanie tysiąca malutkich igiełek, ale nijak na to nie zareagował. Szczególnej uwagi nie poświęcił nawet wchodzącemu do środka szefowi. Drań, choć przepraszał za spóźnienie, w ogóle nie wyglądał ani na speszonego, ani na... spóźnionego. Facet roztaczał wokół siebie taką aurę spokoju i niewywyższającej się pewności siebie, że sprawiał wrażenie, jakby to nie on się spóźnił, a oni wszyscy przyszli za wcześnie. Gdy tylko rozejrzał się po sali, jego spojrzenie na dłużej osiadło na Seraphinie. Z radosnym uśmiechem zbliżał się do niej i Leonard był pewien, że nadszedł czas na kolejne słodkie przytulaski i całuski — ale tu musiał się zdziwić, bo Goro zatrzymał się w odległości dość bliskiej, ale takiej, by nie wkraczać w jej przestrzeń osobistą, po czym ukłonił się przed nią lekko i z głębokim szacunkiem.  

— Bardzo się cieszymy, że cię widzimy — rzekł, wciąż uśmiechając się łagodnie — nawet jeśli w innej postaci. To radość i zaszczyt cię tu gościć. Witamy także ciebie, kapłanie Svik.  

Leonard ze zdziwienia otworzył szerzej oczy, będąc przez to w stanie jedynie lekko kiwnąć głową na powitanie. To, że Goro zwrócił na niego uwagę, i to tak wyraźnie, było zaskoczeniem. Kolejnym był fakt, że w tym spojrzeniu nie było żadnej wrogości — choć i sympatią nie można było tego nazwać. Ot, przyszedł gospodarz i postanowił traktować wszystkich z mniejszym lub większym szacunkiem, bez względu na to, czy sobie na niego zasłużyli. 

Pieprzony dyplomata, pomyślał z niechęcią. 

— Proszę, usiądźmy. — Goro wskazał sofy i fotele stojące pod ścianami i przy niskich, eleganckich stolikach. Nie było tu żadnego większego stołu, przez co panująca wewnątrz atmosfera nie przypominała ciężkiego, ponurego zebrania, a swobodne spotkanie grupy znajomych. Svik jeszcze nie wiedział, czy to lepiej, czy gorzej. 

W każdym razie, z zaproszenia nie skorzystał. Bo i tak, jako jedyny, cały czas siedział. 

— Ogólny zarys znam — odezwał się demon, spoglądając na każdego z osobna z właściwym dla sprawy skupieniem — ale proszę, byś opowiedziała o wszystkim z twojej perspektywy. Każdy szczegół może mieć znaczenie. 

Svik jakoś nie był specjalnie zaskoczony, że Goro zwracał się do Seraphiny. Zresztą, może i dobrze, bo jej prawie wyzute z uczuć jestestwo bardzo dobrze sobie poradziło z rzeczowym streszczeniem tematu zaginionych dusz. Zwłaszcza że i niewiele było tu streszczać. A gdy Seraphina umilkła, czarne oczy Goro skierowały się ku niemu. 

— A jak ta opowieść wygląda z pańskiej strony, panie Svik? 

Leonard cały czas nie mógł się przyzwyczaić do tego, że ktoś się do niego zwracał z aż takim szacunkiem, zwłaszcza że z pewnością był on fałszywy. Ale, starając się tym nie przejmować, w ramach odpowiedzi po prostu wzruszył lekko ramionami. 

— Tak, że byłoby mi wszystko jedno, co się dzieje z tymi duszami — rzekł obojętnym tonem. — Nawet byłoby mi na rękę, jakby mi się kilka kopsło, bo bym mógł memu Panu je ofiarować w darze, gdy już wróci. Bo że wróci — Svik zmierzył Goro przeciągłym spojrzeniem — tego jestem pewien. 

Goro, stety lub niestety, w żaden sposób nie zareagował na tę małą zaczepkę. Wprost przeciwnie. 

— I ja mam taką pewność — rzekł Goro ze spokojem — ale to zmartwienie na kiedy indziej. Proszę kontynuować. 

— No więc, ogólnie by mi te zbłąkane dusze nie przeszkadzały, gdyby się tak miotały po Ziemi. Ale ktoś je wyraźnie gromadzi i tu nie ma przypadku. Łowczyni wie — kiwnął lekko głową w stronę Seraphiny — że zgromadzenie aż takiej energii jest co najmniej alarmujące. Ludzkie ciało tego nie przyjmie... ciekawe, jak z wami — popatrzył na Goro i tego drugiego demona. — Może was by nie rozerwało. Ale każdego innego tak. No a jeśli nie po to tak wielka energia, to po co? Jak sobie to po raz pierwszy do kupy poskładałem, to pomyślałem, że ktoś tu chce się chyba w nowego boga bawić. I wiesz co? Bardzo mi się ta myśl nie spodobała.  

Nie dopowiedział, że to dlatego, iż jedynym właściwym bóstwem jest Batara Kala — to uznał za oczywiste.  

— No to zacząłem węszyć i coraz mniej mi się to podobało. Dusze ciągle znikały, pojawił się temat Żelaznej Kurtyny i jakiegoś klechy albo uzdrowiciela, co, mówiąc szczerze, naprawdę mnie niepokoi. Bo to serio mi brzmi jak jakaś cholerna nowa religia. I to taka, co najpierw rozpierdoli wszystko wokół, a potem zacznie szukać wyznawców wśród ocalałych, uznając ich za wybrańców czy inne brednie. Znam te sztuczki — dodał ponuro — bo sam je stosuję.  

No, może poza rozpierdolem, pomyślał, ale reszta się zgadza

— Więc — kontynuował stanowczym tonem — poczułem się dotknięty i zazdrosny, że ktoś może sobie ot tak zagarniać taką moc, nie chcąc się z nikim dzielić.  

Po tym, co powiedział, przez chwilę zapanowała cisza, choć Svik nie do końca wiedział, czym była spowodowana, bo w swoim planie przemowy żadnej przerwy nie przewidywał. Chciał już otwierać usta, by mówić dalej, ale przerwała mu dość dziwna mina Goro, łącząca ze sobą najszczersze zdziwienie i zażenowanie.  

— Naprawdę chodzi po prostu o... zazdrość...? — spytał, najwyraźniej nie będąc pewnym, czy kapłan sobie z nich żartował, czy mówił najzupełniej poważnie. 

Leonard wzruszył ramionami.  

— Wy macie swoje powody, ja mam swoje.  

Goro nie skomentował tego ani jednym słowem. Ba!, zdawał się wyrzucić już ten dziwny argument z myśli, bo na powrót jego twarz przybrała wyraz głębokiego skupienia. Po chwili pokiwał głową, po czym obrzucił zebranych spojrzeniem pełnym mocy i determinacji.  

— Jeśli tropy prowadzą was tutaj, nie możemy zwlekać. O ile mi wiadomo, jest z wami jeszcze ktoś, prawda? Inny Wysłannik? 

— On działa w terenie, ma się tutejszym nie pokazywać. Nie wiem, czy jesteś wtajemniczony w powody, przez które... 

— Jestem. 

— Aha. No właśnie. No to on działa w terenie. Ma gadać z blaskami czy innymi świeczkami... nie wiem, nie zapamiętałem.  

Goro znowu pokiwał ze zrozumieniem głową. 

— Dobrze. I tak będę chciał z nim pomówić, dlatego mam prośbę do ciebie — zwrócił się do Seraphiny — abyś przekazała mu informację o spotkaniu, możliwie jak najszybciej. Zagwarantuję mu bezpieczne warunki oraz pełną dyskrecję z naszej strony, ale muszę znać również jego perspektywę oraz postępy, jakie poczynił. Przydzielę mu też kilkoro moich demonów. My póki co będziemy działać na miejscu. Znalezienie obszaru, na który została narzucona Żelazna Kurtyna, to obecnie priorytet, ponieważ sądzę, że mam dość energii, aby ją chociaż naruszyć. Wtedy na pewno łatwiej będzie ją zniszczyć, a nawet jeśli nie, uszkodzenie zaklęcia w praktyce powinno ujawnić nam wszystko, czego oczekujemy.  

Leonard uniósł wysoko brwi. Był zaskoczony deklaracją demona, ale z drugiej strony właśnie to mu z całą mocą uświadomiło, że nie gadał z byle chłystkiem, tylko z demonem. Spojrzał na łowczynię, ciekaw jej reakcji, a wtem coś mu się przypomniało. 

— Coś jeszcze o tej całej Arii gadałaś, nie? Że ona może coś wiedzieć. Ta Aria to jakiś wasz tutejszy geniusz? —  spytał, udając zdziwienie. — Często słyszę jej imię. Na całą Anglię tylko ona cokolwiek wie? Mało macie tu specjalistów — zakpił z uśmiechem. — Albo mocno przeceniacie jakąś byle wampirzycę.   

Gdyby akurat popijał jakiś napój, to zapewne tak gwałtownie prychnąłby śmiechem, że wszystko by wypluł: tak wrogie, niechętne i mordercze spojrzenia, jakie na niego spłynęły, były prawdziwym miodem na jego skamieniałe serce. 

— Dobra, dobra — uniósł ręce w geście obrony, cały czas złośliwie uśmiechnięty — przecież nic nie mówię! Mnie tam wsio ryba, można i z nią pogawędzić. Ale wtedy mam życzenie, by był z nią — odwrócił się do łowczyni, uważnie ją obserwując — Petre Dumitrescu. 

— Panny Ilarie nie ma tutaj razem z bratem. 

— Wiem — burknął, zły na fakt, że od razu posądzono go o tęsknotę za Ilarie. — Powiedziałem przecież, że mam interes do Petre, nie do jego siostry. 

— Co za interes? — warknął Belial. 

— Nie twój interes — odparował błyskawicznie Leonard, uśmiechając się rozkosznie. 

— Dość. 

Głos Goro rozbiegł się po pomieszczeniu, odbijając się o pozłacane ściany, nabierając rozpędu i z całym impetem wpadając im do uszu i głowy, tym samym nie pozwalając tego głosu zignorować. Nawet Leonard, który wciąż był rozbawiony, nie powiedział już ani słowa.  

— Aria Tismaneanu — podjął ze spokojem Goro — poza bardzo rozległą wiedzą, ma także równie rozległe kontakty. Jej pomoc może okazać się bardzo cenna, ale ze względu na jej stan nie chciałbym jej zbytnio nadwyrężać. Jednocześnie nie chciałbym jej odsuwać od tej sprawy całkowicie, choć pewne uniki będą... cóż, nieuniknione. Na razie zacznijmy od postaw. Potem będziemy sięgać po kolejne pomocne narzędzia. Żelazna Kurtyna — podjął po krótkiej przerwie — to bardzo potężne zaklęcie. Doskonale ukrywa to, co powinno zejść z oczu, ale zostawia po sobie ogromny ślad energetyczny. Trzeba wiedzieć, jak go rozpoznać, ale to jest możliwe. Poszukiwania mogą być żmudne i czasochłonne, dlatego należy zacząć od razu. Sporawa jest priorytetowa, demony natychmiast się tym zajmą. Was — spojrzał na gości — chciałbym poprosić o skupienie się na postaci kapłana bądź uzdrowiciela... 

— Tidamu. 

— Właśnie. Obawiam się, że on sam przebywa po drugiej stronie Kurtyny, ale z drugiej strony nie może ukrywać się zbyt szczelnie, jeśli wypłynęło o nim aż tyle pogłosek. Wytężcie uszy, wychwyćcie wszystkie możliwe pogłoski i sprawdzajcie jedną po drugiej. Bo albo Tidamu zastawia na nas pułapkę, albo jest po prostu nieostrożny. Na każdą ewentualność musimy być przygotowani.  

Leonard pokiwał głową, po raz pierwszy tego dnia przybierając prawdziwie ponury wyraz twarzy. Bo ganianie za zbłąkanymi duszami to jedno, ale Svik nie mógł oprzeć się wrażeniu, że tu chodziło o znacznie, znacznie więcej. 

I ani trochę mu się to nie podobało. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^