ROZDZIAŁ 783

LEONARD / WYSŁANNIK I

Istotę świata można by zamknąć w tych dwóch postaciach. I choć brzmiało to dramatycznie wręcz górnolotnie, całość tego kruchego wszechświata opierała się właśnie na… inności. Wszelkiego rodzaju inności, wszak nic, co objawia prawdziwą, duchową wartość, nie ma swojej kopii. I mieć jej nie może, wedle tego, jak ten świat został ułożony. Nie ma tego samego odcisku palca i tego samego spojrzenia. Nie ma takiej samej myśli ani takiego samego, zbolałego uśmiechu. Indywidualna wyobraźnia każdej istoty pozwoliła na wykreowania świata barwnego, różnorodnego… indywidualnego. A wewnątrz nich każdy z żyjących stworzył swój mały, własny światek, połączony z innymi liniami słów, gestów i uczuć. 

Istotą świata były różnice, których lustrzanym odbiciem były postaci siedzące po obu stronach stołu. Impulsywność i cynizm przyglądało się kpiąco opanowaniu i zdystansowaniu. Lekceważenie i spontaniczność nie dbało o powagę spotkania, odchylając się niebezpiecznie mocno na samych tylnych nogach, przytrzymując się jedną ręką blatu stołu i bujając się w ten sposób. W przód i w tył. Przód i w tył. A skupienie i samokontrola w milczeniu się temu przyglądało. 

Leonard Svik westchnął. Przeciągle, głęboko, z wyraźnie wybrzmiewającą kpiną, rozglądając się leniwie po pokoju, w którym siedzieli. Dotarcie do Szkocji było jakimś małym sukcesem, ale ten przypisywał wyłącznie sobie — bo to jego kontakt opowiedział mu o tym miejscu i o niejakim Tidamu. Poradziłby sobie więc bez tych bożkobojnych sztywniaków, którzy najpewniej przypadkiem — albo i nie — nadziali się dupskami na kije.  

— Gówno z was, a nie pomoc — skwitował, wpatrując się bez zainteresowania w sufit ozdobiony całkiem ładnym, choć prostym żyrandolem. — Tego nie wiecie, tego się domyślacie, tamtego nie macie. Ja jestem osłabiony, bo nie ma mojego Pana. Ale wasz jest na miejscu. I co? Łatwiej i szybciej byłoby mi wynająć prywatnego detektywa.  

Oczywiście bredził, bo najpierw musiałby znaleźć takiego, który by nie oszalał od nadmiaru nadprzyrodzonych informacji, a samo to nie było grą wartą świeczki. Ale musiał się z nimi jakoś podrażnić, jednocześnie podkreślając ich nieudolność. 

— Co wy tak właściwie potraficie? Tak sami z siebie, jako Wysłannicy? — zapytał, powracając wraz z krzesłem do prawidłowej pozycji, by następnie swobodnie oprzeć łokcie na wypolerowanym blacie stołu, złączyć dłonie i ułożyć na niej brodę, wbijając się spojrzeniem to w jednego swojego towarzysza, to w drugiego.  

Wysłannik uśmiechnął się półgębkiem, choć trwało to krócej niż mrugnięcie powieką. On, siła zupełnie przeciwstawna do swojego rozmówcy, był jak najdalej od wychwalania się umiejętnościami, których do końca nie znała jeszcze nawet jego towarzyszka. Oczywiście, część potrafiła samoistnie, części musiała się poduczyć, ale najlepszym nauczycielem zawsze była praktyka, dlatego Wysłannik nie zamierzał się z niczym spieszyć. On był cierpliwy. W przeciwieństwie do tego, który teraz wpatrywał się w niego oczekująco.  

— Jesteśmy niezrównani w walce... 

— Super — przerwał niedbale Wysłannikowi — czyli jesteście dwuosobowy legion. Coś jeszcze?  

Niespodziewanie zapadające milczenie trochę go zirytowało, bo przecież starał się zainicjować rozmowę, a tymczasem był bezczelnie ignorowany. 

— Mamy współpracować, tak? — tłumaczył Svik, siląc się na spokój. — Więc muszę coś o was wiedzieć. Wy o mnie wiecie całkiem sporo... nawet więcej pewnie niż bym chciał — dodał mrukliwie — więc i wy odsłońcie rąbka tajemnicy. Bo teraz to wy jesteście w mocy, nie ja. Tak? 

Chyba zadziałało, bo Wysłannika jakby z uroku wyjęto: przechylił gwałtownie, choć delikatnie głowę, wpatrując się w Leonarda z nowym zainteresowaniem. 

—  Mamy duże możliwości rozwinięcia dowolnych umiejętności. Choć wiele zależy od siły naszej modlitwy. 

— Aha — przyjął do wiadomości — to podobnie jak u mnie. Ale ja ich używałem dość dowolnie, a wy nie używacie ich wcale. 

— Wykorzystujemy je wtedy, gdy istnieje prawdziwa potrzeba. 

— Teraz — Leonard zastukał niecierpliwie palcem w blat — jest prawdziwa potrzeba!  

Wysłannik najwyraźniej nie czuł potrzeby odpowiadania, bo albo ta riposta zmiotła go z planszy, albo po prostu nie planował wkraczać w tego rodzaju słowne potyczki. A szkoda, bo Leonard miał wielką ochotę się w ten sposób z nim poboksować.  

— Błądzimy jak ślepe kocięta — tłumaczył dalej, choć coraz mniej cierpliwie. — To znaczy, wy błądzicie. Ja bym sobie lepiej od was poradził, a jak na razie to tylko obciążeniem jesteście. Więc zamiast zacząć robić... coś — Leonard bezładnie poruszył rękami — to nie robicie nic. Bo i, jak mi się zdaje, nic nie umieje... 

Coś uderzyło go w twarz — to poczuł w pierwszym ułamku sekundy. W drugim odebrał sygnały, że to coś było ostre, kanciaste, choć jednocześnie bardzo malutkie. W trzecim ułamku zrozumiał, że cokolwiek to było, było koszmarne — wdzierało się do nosa, oczu i ust. Nie mógł ani oddychać, ani otworzyć oczu, które zamknął w obronnym odruchu. A te niemiłosiernie piekły, bo to małe, kłujące coś nie tylko go kłuło, ale jeszcze poruszało się wewnątrz, kręciło i wierciło. Kiedy w końcu zmusił się do otworzenia oczu — od razu tego pożałował. Od razu zaczął je trzeć, a gdy czuł, że przez podrażnienie zaczynają mu się powoli zbierać łzy, zaprosił je do siebie, aby wypłynęły i spłukały to coś, którym oberwał. 

— CO TO... — syczał, przerywając na moment, żeby wypluć drobinki z ust — ...KURWA MIAŁO BYĆ?! 

Nie otrzymał werbalnej odpowiedzi, bo Wysłannik patrzył na niego beznamiętnie. Za odpowiedź musiał wystarczyć obraz, który malował się przed jego zaczerwienionymi, załzawionymi oczami. A widział... złoty pyłek. I to wszędzie. Maleńkie, połyskujące delikatnie drobinki, teraz zbite w istną piaskową chmarę, wypływały suchymi strumieniami z każdej szczelny w pomieszczeniu — a nawet nie tylko, bo jakimś cudem wysypywały się nawet z zagięć w ścianach, więc wysypywał się po ścianach z sufitu i zalegał we wszystkich kątach. Nawet herbata, którą miał przed sobą, a której jak dotąd nie tknął, zaczęła wypełniać się tym dziwnym pyłkiem. Ale tak samo szybko jak się pojawił, proszek zaczął znikać i już po chwili w środku nie pozostało ani ziarenko. Zniknęło nawet to, czego Leonard nie zdołał wydłubać spomiędzy zębów. 

— Mhm — mruknął, rozglądając się dookoła z kpiną, której cały czas nie mógł sobie odmówić — imponujące. Pyyyyłek.  

Ledwie skończył zdanie, a natychmiast poczuł, jak mały tabun pyłu znowu boleśnie smaga go w twarz. Znowu dławiąc się, kaszląc i łzawiąc, zmusił się, by wycharczeć: 

— PRZECIEŻ POWIEDZIAŁEM, ŻE IMPONUJĄCE!  

Wysłannik uśmiechnął się lekko — chyba po raz pierwszy tego dnia. Z jakiegoś powodu Leonard uznał, że to dość niepokojące — i miał rację, zważywszy na to, co miało nastąpić kilka chwil później.  

— Każda dusza jest głodna. Wiedziałeś o tym? — zagadnął Wysłannik pozornie niedbałym tonem, ledwie przelotnie zerkając na kapłana. — My potrafimy ten głód wywlec. Potrafimy podsunąć pod nos najsmakowitsze kąski i kusić nimi, całkowicie zaciemniając umysł. To trudna sztuka, wymagająca skupienia, kapryśna i działająca nie na wszystkich, ale... tobie mogę pokazać. 

Nie zdążył zaprotestować, nim krajobraz w pokoju zaczął się drastycznie zmieniać. Zmiany zachodziły przede wszystkim w głowie Leonarda, odkrywając wszystkie jego pragnienia — a im głębiej były one zakopane, tym wyraźniej. Zamroczony mgiełką słodkiej, lepkiej wyobraźni nie zdawał sobie sprawy, że to, co właśnie oglądał, nie było prawdą — a ową nieprawdę z uwagą obserwowało dwóch siedzących po przeciwnej stronie stołu Wysłanników. 

 

W samym sercu gór, z dala od zgiełku świata, stoi mały dom — samotnia. Najważniejszym pomieszczeniem jest przytulny pokój, który staje się azylem spokoju. Jest niewielki, ale za to pełen ciepła. Okna wychodzą na majestatyczne szczyty, przez które wpada łagodne światło popołudniowego słońca, oświetlając wnętrze miękkim blaskiem. Zima, na zewnątrz panuje cisza, którą przerywa tylko szelest śniegu poruszanego wiatrem. 

W centralnym punkcie pokoju znajduje się wielkie łóżko, pokryte grubą, wełnianą narzutą w odcieniach ciepłej miedzi i brązu. Pościel jest miękka, przyjemna w dotyku, a poduszki i koce sprawiają, że łóżko wygląda jak zaproszenie do odpoczynku. Tuż obok, na małym stoliku, stoi filiżanka parującej herbaty, a zapach świeżo palonego drewna z kominka wypełnia całą przestrzeń. 

Ściany pokoju pokryte są drewnem, a sufit ozdobiony prostymi belkami, co dodaje wnętrzu charakterystycznego, rustykalnego uroku. Z głośników w tle płynie delikatna muzyka, której ton tworzy harmonię z otaczającym milczeniem. Nie ma tu pośpiechu, nie ma obowiązków. Jest tylko spokój, który sprawia, że czas zdaje się zatrzymywać. 

Poza oknem widnieje jedynie biel śniegu, górskie zbocza, a niebo zdaje się nie mieć końca. W tym miejscu, oddalonym od świata, każda chwila jest pełna ciszy i oddechu natury. Pokój stanowi bezpieczną przystań, gdzie można zaszyć się na chwilę, oddając się lenistwu lub medytacji, zanurzyć w ciepłej atmosferze i zapomnieć o wszystkim, co na zewnątrz.  

Poza tym upragnionym spokojem, w domu jest też Ona. Ta, której najbardziej pragnie, a zarazem odczuwa strach przed tym pragnieniem. Przecież nie zasługuje na to wszystko. Nie zasługuje na jej miłość i uwagę. A jednak ona tu jest, z nim i to z własnej woli. Nie musi poić jej eliksirami i mieszać w głowie, bo sama tego wszystkiego chce, sama o to prosi. Porzuciła rodzinę i wybrała jego.  

Ilarie wchodzi do sypialni i rozgląda się, szukając wzrokiem Leonarda. Mężczyzna siedzi na łóżku i przygląda się kobiecie, badając z wielką uwagą jej każdy, nawet najmniejszy gest. Blondynka obdarza go uśmiechem, tak czarującym i rozbrajającym, że kapłan czuje, jak po plecach przebiegają mu dreszcze. Czekał na nią tak długo.  

— Leonardzie. 

Jego imię padające z jej ust, jest dla niego swoistą pieszczotą samą w sobie. Ilarie podchodzi do niego powoli, zmysłowo kręcąc biodrami. Coś się w niej zmieniło, ale nie potrafił jeszcze określić, co to było. Żar rozlewa się po całym jego ciele w oczekiwaniu na jej bliskość.  

— Czekałeś na mnie, prawda? Czekałeś, żeby mi służyć. 

Słyszy jej głos, choć nie porusza ustami. Jej obecność wypełnia go całego i właśnie wtedy dociera do niego, że ma przed sobą boginie. Jej moc jest obezwładniająca i już dłużej nie potrafi się przed nią bronić.  

— Zrobisz wszystko, co ci rozkaże i jeszcze za to podziękujesz. Połóż się i nie ruszaj. Wynagrodzę ci twoje posłuszeństwo. 

Ilarie zsunęła z siebie ubranie, zostając w samej bieliźnie. Czarna koronka okalała jej zgrabne ciało, a materiału było tyle, że wyobraźnia nie była potrzebna.  

— Chcę, żebyś skupił się na mnie i tylko mnie zadowolił. Ty masz być zadowolony z tego, że ja jestem. Nie wolno ci się dotykać. Służysz mi, a jako twoja pani żądam całkowitego oddania i poświęcenia. – Uśmiechnęła się ponownie i usiadła okrakiem na Leonardzie, od razu wyczuwając, jak bardzo oddany jej był. Pochyliła się i pocałowała go. Dłonie wplotła w jego włosy, a pocałunek z każdą sekundą stawał się coraz bardziej namiętny i pełen pasji. Trudno było określić, jak długo to trwało, ale w końcu oderwali się od siebie, a ona przesunęła się w górę. Jej biodra były na wysokości twarzy mężczyzny. Opuściła je niespiesznie, a chwilę później cały pokój wypełnił głośny jęk. 

 

Wysłannik podniósł pytająco brwi, gdy spojrzał na Wysłanniczkę dyskretnie odwracającą wzrok. Czyżby zawstydził ją widok mężczyzny jęczącego i wijącego się pod wpływem swoich bardzo intensywnych wyobrażeń seksualnych? Być może, choć nie powinno się tak dziać. Wysłannicy nie powinni czuć nic, w tym wstydu lub zażenowania. Ale nie przywoływał jej do porządku, zamiast tego ponownie skupił się na Leonardzie zatopionego w odmętach rozkoszy. A gdy zauważył, że bóstwo, które przejęło wygląd Ilarie Dumitrescu, zaczyna się coraz bardziej rozpędzać, jednym dyskretnym ruchem dłoni rozwiał iluzję. Musiało minąć kilka sekund, nim Leonard umilkł i uchylił sklejone powieki, uświadamiając sobie zmianę, jaka zaszła dookoła. Niechętnie i dość niezgrabnie poprawił się na krześle, na którym pół siedział, pół leżał, a gdy jego spojrzenie pobiegło w dół, jego twarz zastygła w mieszance wstydu, niepokoju i popłochu. Wymamrotał coś o przerwie i wciąż dość niezgrabnie udał się wgłąb domu. Trochę go nie było, ale Wysłannicy nie zamierzali go poganiać. Gdy zaś wrócił, głowę miał dumnie uniesioną, choć w oczach i tak widać było błyski usilnie ukrywanego spłoszenia. 

— Przy takiej iluzji — Wysłannik mówił to z delikatnym uśmiechem na ustach — byłbyś całkowicie bezbronny. A iluzja całkiem wyraźna, przyznasz? 

— Ty wiesz, co ja... 

— Wszyscy to widzieliśmy. 

Niepewne spojrzenie Svika podreptało pospiesznie w stronę Seraphiny, by następnie błyskawicznie stamtąd uciec. Wysłannik spojrzał kątem oka na swoją towarzyszkę, myśląc sobie, że ta niepewność kapłana musiała ją całkiem ładnie usatysfakcjonować. 

Leonard zasiadł ponownie na zajmowanym wcześniej krześle, poprawił się na nim, odchrząknął, rozejrzał się ukradkiem po otoczeniu — być może szukał śladów iluzji — i raz jeszcze odchrząknął.  

— To... — kiwał nerwowo głową — jest lepsze niż pyłek. 

— Pyłek też ma swoje zastosowanie.  

— Emm... coś jeszcze...? TYLKO ZABRANIAM TESTOWANIA NA MNIE. 

Wysłannik, zgadzając się na zakończenie eksperymentalnych pokazów, opowiedział jeszcze o możliwości wzbudzania w przeciwniku uczucia wyrwania duszy — krótkotrwałego, gwałtownego stanu podobnego do tego, w którym znajdowali się Wysłannicy po zejściu na Ziemię. Z tym że o ile oni byli na to gotowi, tak przeciwnik nie i nagle odczuwana pustka zaczynała go pożerać, wywołując silny przestrach. Opowiedział też o umiejętności znajdywania informacji w promieniach światła — mógł porozmawiać z tymi blaskami, które były świadkami ważnych, pamiętnych wydarzeń. Samym światłem mógł także porazić, a blask był tak silny, że przenikał przez ducha ofiary, nierzadko wzbudzając w nim poczucie winy i gwałtowne pragnienie pokuty, co było doskonałym momentem do ataku. Wysłannicy potrafili odczytać historię przedmiotów, które odgrywały ważną rolę w historii lub które należały do kogoś ważnego. Potrafili wpłynąć na wynik sporu, doprowadzając do kompromisu, potrafili stworzyć zasłonę ukrywającą ją przed ludźmi z nieczystym sumieniem, a także znacząco wzmocnić morale swoich sojuszników. To wszystko potrafili bez modlitwy i wstawiennictwa Dis Patre — bo gdyby ich Pan tego zechciał, mogliby w zasadzie... wszystko.  

Nie opowiedział natomiast o Księdze, w której zapisane są imiona zmarłych, w tym zaginionych dusz — choć trudność polegała na tym, że na stronnicach nie zaznaczono, które z tych imion należą do uciekinierów. Gdyby nie ta niedogodność, księga byłaby pomocna, bo pozwalała na jednorazowe przywołanie cienia tej duszy — i choć był to byt bardzo kruchy i niepewny, często potrafił sporo pomóc. Nie powiedział też o kluczu, który prowadził do niewielkich, ukrytych na Ziemi krain stworzonych przez Dis Patre. Mogli tam znaleźć nie tylko bogactwa i artefakty, ale też mądrość i odpowiedzi na nurtujące pytania, choć cena była wysoka. Zataił też wyjątkowo, wręcz nadnaturalnie rozwiniętą umiejętność perswazji, na którą odporni mogli być tylko ci, którzy mieli czyste sumienia i byli tego świadomi. Leonard z pewnością do takich osób nie należał, dlatego Wysłannik wolał o tym nie wspominać, gotów użyć tego na nim w każdej chwili. 

— Dość o nas — zarządził w końcu Wysłannik, zamierzając przejść do ich głównego problemu. — Opracujmy plan, od czegoś trzeba zacząć. 

— To może faktycznie od tej Rady — mruknął Leonard ze wzruszeniem ramion. — Gdzie ona się mieści? Demony mogłyby się do nas pofatygować, mają łatwiej. Z nas wszystkich chyba ty, łowczyni, znasz ich najlepiej, nie? To się z nimi skontaktuj, z tymi demonami i tą Arią. Ja nie mogę i lepiej, żebym się im za bardzo nie pokazywał. Chyba mnie nie lubią — mruknął ze złośliwym uśmieszkiem.  

— Ja również nie będę mógł się z nimi skontaktować. 

Leonard zmarszczył brwi. Seraphina również wyglądała na zaskoczoną. 

— A to niby dlaczemu? Ty jako szef byś się przecież przydał.  

Wysłannik, o dziwo, milczał chwil kilka, nim zdołał odpowiedzieć. Spojrzenie miał puste, tak jak zwykle, ale pauza, którą zrobił, była do niego bardzo niepodobna. 

— Ci ludzie, wspomniana Aria i jej mąż, to bliscy tego, kim kiedyś byłem. Znają mnie i rozpoznają. Uwierzą, że żyję, choć to nieprawda. To uparci i zdeterminowani ludzie, którzy nie zechcą mnie puścić, jeśli odnajdą nadzieję na mój powrót. To nas spowolni, a w niczym nie pomoże. Dlatego wy dwoje — spojrzał na Wysłanniczkę i Leonarda — będziecie musieli zająć się tym kontaktem, z bezwzględnym zakazem wspominania o mnie. Czy to jasne?  

Leonard nie odpowiedział, bo i nie uważał za słuszne, by to robić. On tych ludzi znał nijak, spotkał ich tylko w dniu swojego upokorzenia, gdy musiał błagać o pomoc w ocaleniu Ilarie. Choćby dlatego nie najlepiej ich wspominał i nie miał ochoty znów patrzeć na ich gęby. Co innego łowczyni, która pod koniec życia zbratała się z tamtym towarzystwem, to i będzie jej łatwiej.  

Wysłannik natomiast ani drgnął. Oczywiście, nie czuł ani strachu, ani gniewu, choć coś mu podpowiadało, że gdyby tylko mógł czuć, coś by się w nim rwało. Teraz jednak musiał postrzegać wszystko przez pryzmat logiki, a że był jedynym, który tak działał, musiał obojga na to przygotować. 

— Demony, przypuszczam, wiedzą, kim jestem — kontynuował. — Przyjaźnią się z Arią, którą znałem bardzo dobrze. Pamiętam ich spojrzenie, gdy mnie zobaczyli. Musieli skojarzyć fakty. Jeśli Aria należy do Rady, a moja obecność będzie niezbędna, będzie należało ją z tego spotkania usunąć. Demony są prawe, pod obietnicą nie powinny nikomu zdradzić tej tajemnicy, ale będziemy stąpać po cienkim lodzie, mieszając się w to towarzystwo. Uwierzcie mi — jeśli ci ludzie się dowiedzą, będziemy mieli dodatkowy problem. Proszę, skontaktuj się z nimi — zwrócił się do Wysłanniczki. — Obojętne, czy zwrócisz się najpierw do demonów czy do niej. Ostrzeż mnie, jeśli użyjesz kamerki, to odejdę. Na razie postawmy na tę formę kontaktu; w razie potrzeby albo zaprosimy demony do siebie, albo sami się tam wybierzemy. W międzyczasie rozejrzę się za śladami — dodał, mając na myśli swoje specjalne zdolności komunikowania się z blaskiem, nawet jeśli będzie błądził na ślepo. — Musimy też mieć stały kontakt z Kosiarzami: to oni w naturalny sposób są na bieżąco z sytuacją dusz. Póki co giną dusze, które utknęły, ale musimy brać pod uwagę, że sytuacja może zmienić się na gorsze i mogą znikać także dusze z innych źródeł. Ty, Leonardzie — spojrzał na kapłana — użyj wszystkich swoich kontaktów. Jeśli szukamy kogoś, kogo określa się jako duchownego lub uzdrowiciela, ktoś z twoich kręgów może wiedzieć więcej. Domyślam się, że już tego próbowałeś, ale ty także dopiero teraz dowiedziałeś się o prawdopodobnej lokalizacji, a z pewnością i tu znajdą się ci, których znasz, a którzy mogą coś wiedzieć. Musimy zacząć od podstaw, czyli zbierania informacji. Dopiero na podstawie ich zbioru zdecydujemy, co dalej. Jeśli macie jakieś pytania, to jest dobry czas, by je zadać. 

Leonard może i jakieś miał, ale postanowił zostawić je sobie na później. Z jakiegoś powodu podejrzewał, że łowczyni miała te pytania znacznie ciekawsze.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^