WYSŁANNIK I
Linnie pomogła im niewiele, przynajmniej pozornie. Nekromantka była na zmianę przestraszona i agresywna, ale z tych wrzasków niewiele wynikało, więc odszukanie jej przyniosło niewiele korzyści. Niewiele nie znaczyło jednak, że nie przyniosło żadnych, bo przynajmniej utwierdzili się w przekonaniu, że ktoś na nich polował — albo na Wysłanników, albo na Nekromantów. Ktokolwiek to był, warto było ich wytropić, a jakieś drobne informacje zdołali już zdobyć, zwłaszcza o broni, której używali. Najwięcej uwagi wymagał wywar, w którym umoczono grot i choć Wysłannik miał już pewne podejrzenia, musiał je potwierdzić. Zastanawiał się nad tym, podczas gdy jego towarzyszka zaskakująco troskliwie opatrywała jego ranę, wykazując się przy tym dużą znajomością ziół i trucizn.
Seraphina, nie było wątpliwości, okazywała zbyt wiele uczuć.
Zamiast jednak skupiać się na niej, należało się skupić na tropie, który przewijał się od dawna: na duchownych. Wysłannik miał niegasnące przeczucie, że Dis Patre, skoro już lekko się zniecierpliwił, sam w pewnym sensie ich tutaj pokierował. Wprawdzie ich droga była prosta, niezbyt daleka, ale Wysłannik nigdy nie wątpił w opiekę swojego Boga.
— Czuję się dobrze, dziękuję — odparł cicho, jak na znak lekko poruszając łopatkami. Faktycznie, wciąż jeszcze trochę bolało, ale nie narzekał. — I też uważam, że pewnie wszyscy mówią właśnie o Sviku jako o tym tajemniczym kapłanie. To dobrze: znamy go, mamy jakąś przewagę. Teoretycznie.
Pytanie o Dis Patre i jego kontrolę nad swoimi Wysłannikami było ważne, potrzebne i prędzej czy później musiało paść. Dlatego odetchnął głęboko, zebrał myśli, po czym zaczął spokojnie wszystko tłumaczyć.
— Pierwsza i ostatnia zasada to okazanie należnego szacunku naszemu Bogu, bezsprzeczna wiara w jego wiedzę, władzę i działania.
Słowa te wybrzmiewały wyjątkowo jałowo jak na tak górnolotne przekazania. Wysłannik recytował to, co mu wpojono, w co rozkazano wierzyć i w co w istocie wierzył. To samo miał przekazać swojej towarzyszce, choć bardzo szybko dało się zorientować, że z tym mógł istnieć pewien kłopot. Najwyraźniej podejrzenia, że Wysłanniczka była w pewien sposób wyjątkowa, potwierdził sam Dis Patre, osobiście się z nią kontaktując.
— Dis Patre bardzo rzadko zniża się do osobistego kontaktu z nami, gdy jesteśmy zesłani na misje — wyjaśnił beznamiętnym tonem. — Pamiętaj, że to Bóg, a my jesteśmy jedynie jego żołnierzem. Czym są żołnierze? — spytał, patrząc na nią uważnie i dając jej dwie sekundy na poszukanie odpowiedzi. — Są mięsem armatnim, niczym więcej. Wobec tego odpowiedź nasuwa się sama: Dis Patre może wszystko. Kontrolować nas też. Ale robi to bardzo rzadko, bo wie, że nie jesteśmy w stanie wyrwać się spod jego panowania. Robimy to, co nam zlecił i nie ma najmniejszych podstaw, by sądzić, że coś może się nie udać. Zawsze się udaje.
Tyle mówiła teoria, doskonale działająca przez cały ostatni czas — aż do pojawienia się tej, która kiedyś była Seraphiną. W przypadku tej niewiasty praktyka wyglądała zupełnie inaczej, nad czym Wysłannik usilnie się zastanawiał, przyglądając się tak miękkim, delikatnym rysom twarzy przywodzącym na myśl nie łowczynię, a baletnicę.
— Śmiem twierdzić, że dla naszego Boga stałaś się eksperymentem — wyznał bez ogródek. — Ze mną kontaktował się nader rzadko, nigdy mi przy tym nie groził. Dlaczego zagroził tobie? — Wysłannik wciąż nie odrywał od niej swoich czujnych oczu, korzystając z tego, że nie musiał swojej uwagi poświęcać prowadzeniu auta. — Nie sądzę, by cię zabił. Za bardzo mu zależało na tym, by wcielić cię do swojej armii. Testuje cię. Posiadasz uczucia, Seraphino — rzekł niespodziewanie, pozornie zupełnie nagle zmieniając wątek. — Jak to możliwe? Dis Patre się tak nie myli. On cię testuje — powtórzył dobitnie. — Choć nie wiem po co i dlaczego robi to kosztem naszego zadania. Uczucia tylko szkodzą. Jeśli coś odczuwasz, trzymaj to chociaż na wodzy. Nawet ci, którzy całe życie czują, potrafią to w sobie stłumić. Ty powinnaś to umieć z tym większą łatwością.
Ostatnie zdania mogły brzmieć jak przygana, ale tym w istocie miały być. Dziewczyna dopiero zaczynała, cały czas odkrywała cienie i blaski swojego nowego “ja”. Jednak swoich obserwacji powinna dokonywać dużo subtelniej, tymczasem ona aż emanowała swoją odmiennością. Nie była podobna ani do zwykłego człowieka, ani do typowego Wysłannika, a to mogło być bardzo niebezpieczne. Najwyraźniej jednak Dis Patre wszystko kontrolował, Wysłannikowi nie pozostawało więc nic innego, jak tylko to zaakceptować i skupić się na zadaniu, które majaczyło przed ich oczami i myślami.
LEONARD
Sufit poorany był wypukłymi żyłkami oraz cienkimi, ciemnymi pęknięciami. W chwili zupełnej ciszy i błogiego spokoju wyobraźnia podpowiadała, że z tych wszystkich zawijasów można było ułożyć ciekawe kształty. Tam, na przykład, widać było królika z uciętym uchem. A tu, niemal na wprost od wpatrujących się w sufit oczu, było coś przypominającego spiczasty kapelusz wiedźmy. Im dłużej Leonard Svik się mu przyglądał, tym bardziej upewniał się w przekonaniu, że to na pewno był kapelusz. Czasu na dojście do takiego wniosku miał dość; wszak nie robił teraz nic innego poza leżeniem na swoim bardzo niewygodnym łóżku i gapieniu się w sufit.
Celę zakonną zalewało przyjemne, wczesnowieczorne słońce, bez pytania i skrępowania wpadające przez otwarte okno. Oświetlało ono niezbyt urodziwe, niewielkie wnętrze, w którym stało tylko kilka mebli, w tym wysoka komoda, biurko z krzesłem, zupełnie bezużyteczny ołtarzyk — i łóżko, rzecz jasna. Na jasnobrązowych ścianach, tak samo porysowanej żyłkami i pęknięciami, wisiało kilka obrazków i krzyż, bo jakże by inaczej. Leonard, tchnięty nagłym uczuciem niechęci, obrzucił ów krzyż wrogim spojrzeniem, po czym przeniósł wzrok na wewnętrzną część lewego nadgarstka, na którym od całkiem niedawna widniał niewielki tatuaż. Składał się z trzech wpisanych w siebie rombów, wewnątrz których spoglądało na niego czarne oko. Odetchnął cicho, przymykając na moment oczy. Krzyż, żyłki i pęknięcia na suficie — wszystko zniknęło, zanurzone w przyjemnej, przytulnej ciemności. Leonard musiał... odpocząć. I odpoczywał bardzo długo i dokładnie. Nie był już w stanie działać przed uprzednim naładowaniem baterii, co zresztą było procesem bardzo mozolnym i nieprzyjemnym. Jednak bez swojego głównego źródła zasilania, jakim był uwięziony Batara Kala, zostało z jego wewnętrznej mocy bardzo niewiele. Ale cóż, tak najwyraźniej musiało się stać. Do starcia między Batara Kalą a Dis Patre dochodziło co kilka stuleci i raz wygrywał jeden, raz drugi. Uwięzienie nie było wieczne, prędzej czy później jego Pan się uwolni, powracając w wielkiej chwale. Tym razem to Dis Patre wyszedł z tego starcia obronną ręką... między innemu dzięki niemu samemu. Czuł do siebie silne obrzydzenie na samą myśl o tym, jak żałośnie się przed nim korzył, jak skomlił i błagał. Wciąż pamiętał, dlaczego to robił i wiedział, że nie mógł postąpić inaczej — ale to i tak niczego nie zmieniało. To i tak było poniżające, a im mocniej i częściej Leonard to wspominał, tym gorzej się z tym czuł.
Ale czy dlatego skrywał się w klasztorze, niczym brudny szczur przed ciężkim człowieczym butem? Czy potrzebował się zregenerować właśnie w miejscu, w którym wiara w boga — jakiegokolwiek! — silnie wniknęła w otaczające go mury? Nie, kompletnie nie. Po prostu czegoś szukał. Ślady zaprowadziły go tutaj, bo to tutaj pomieszkiwał mnich, który miał mu pomóc, a którego właśnie oczekiwał. Miał wrócić za kilka dni i przekazać mu przydatne informacje. A gdy tylko je otrzyma, w następnej chwili Leonard zamierzał na zawsze opuścić ten ziejący nędzą klasztorek, zupełnie nie wpasowując się do tych bogobojnych idiotów.
Nie wiedział, ile tak już leżał, ale w pewnym momencie otwarte okno nie wpuszczało już tylko promieni pomarańczowiejącego słońca, ale jakiś stłumiony, zupełnie niepasujący do krajobrazu szum. Wsłuchując się uważnie w obce dźwięki, zastanawiał się, czy w ogóle chciało mu się wstawać, aby sprawdzić, co się działo. Ostatecznie z niechęcią uznał, że musiał to zrobić, ponieważ istniało ryzyko, że to Istoty znowu coś namieszały; wiecznie trzeba było mieć na nie oko, jak na rozwydrzone dzieci.
Istoty nie były zbyt mądrymi stworzeniami. I dlatego właśnie były nazywane wyłącznie Istotami — wymyślanie im specjalnego miana było niepotrzebnym marnowaniem energii i zwyczajnym marnotrawstwem wyobraźni. Wyglądające zupełnie jak zwykli ludzie, na ogół nieszkodliwe i wyjątkowo głupawe, robiły się diablo agresywne, gdy tylko wyczuwały w pobliżu cokolwiek związanego z Dis Patre. Tak ich już Batara Kala wyszkolił, aby alergicznie reagowały na jego największego rywala, a Leonard, jako boski wysłannik na Ziemi, miał ich pilnować. Teraz, gdy ich Bóg został uwięziony, sytuacja się nieco skomplikowała, bo Istoty zrobiły się bardziej swawolne, ale Leonard nie przejmował się tym jakoś specjalnie, bo w razie potrzeby łatwo je było przywołać do porządku. A zamierzał ich jeszcze użyć, dlatego musiał jedynie pilnować, by te ułomne byty nie rozbiegły się zbyt daleko.
Leonard wychylił się przez okno, uważniej wsłuchał. Tak, to z pewnością warczały Istoty, i chyba z kimś walczyły. Svik zmarszczył brwi, czując niepokój powoli i bezlitośnie osiadający się na żołądku. Ruszając w stronę wyjścia, machinalnym ruchem sięgnął po jabłko z misy stojącej na jakimś chwiejnym stoliku. Rozglądając się za źródłem hałasu, skierował się ku niewielkiemu cmentarzykowi, przy okazji dokładnie polerując jabłko. Gdy dotarł na miejsce, okazało się, że się nie mylił: to Istoty się z kimś szamotały. I to z kim! Obie te twarze Leonard dobrze znał, a jedną z nich darzył wyjątkowo negatywnymi uczuciami. I chociażby dlatego nie zamierzał na razie interweniować. Oparłszy się o pień rosnącego w pobliżu drzewa, wolał zająć się jabłkiem niż psuć tak ciekawe widowisko.
— Bracie... bracie Leonardzie!
Svik wywrócił oczami. Nie znosił tego zwrotu, ale szybko się przekonał, że tubylcy w żaden sposób nie reagowali na prośbę o zaprzestanie takiego nazewnictwa. Więc zrezygnował. Jednocześnie nie zaszczycił niskiego, pucołowatego i powoli łysiejącego kapłana żadnym spojrzeniem, cały czas wpatrzony w pole walki.
— Bracie Leonardzie... cóż to się dzieje? Żeby tak na poświęconej ziemi... Policję może aby wezwać... — zastanawiał się na głos z wyraźną niepewnością.
— Nah — parsknął cicho Leonard, wgryzając się w całkiem ładne, wypolerowane przed chwilą jabłko. — Jedni źli ludzie tłuką się z drugimi złymi ludźmi. Niech brat Ioan wraca do klasztoru, obiecuję zapanować nad sytuacją.
Brat Ioan nie wyglądał na specjalnie przekonanego, ale w momencie, w którym zrozumiał, że przez Leonarda był już traktowany co najwyżej jak powietrze, raz jeszcze zerknął z niepokojem w stronę walki, po czym nerwowym krokiem odwrócił się i odszedł. Svik więc mógł się w spokoju skupić na walce, ale ta szybko dobiegała końca. Nie było wielkim zaskoczeniem, że dwójka Wysłanników łatwo poradzi sobie z tymi kilkoma półgłówkami, choć...
Choć tego, co nastanie w następnych sekundach, nie przewidział.
Machinalnie zamknął oczy, jakby to miało mu pomóc w obronie przed nagłym atakiem. Chwilkę później coś nieprzyjemnie chrupnęło, po całej twarzy rozlał się wpijający się w każdą komórkę ból, a po ustach pociekło coś lepkiego i ciepłego. Musiało minąć kilka sekund, nim Leonard zrozumiał, co się wydarzyło, lecz gdy tylko pierwszy szok minął, instynktownie chwycił Seraphinę za szyję, zaciskając na niej swoje długie, pobielałe od wysiłku palce.
— Na zbyt wiele sobie, suko, pozwalasz — wysyczał jej prosto w twarz.
— Ty też.
Drgnął zaskoczony, nie rozumiejąc tego dziwnego wrażenia, jakby wszystkie wewnętrzne ścianki jego czaszki zadrżały pod wpływem głosu, który usłyszał... no właśnie, gdzie on go usłyszał? W myślach? Czy na zewnątrz? Cokolwiek to było, wywołało nieprzyjemny ucisk w głowie, dzwonienie w uszach i mimowolne, bolesne zaciśnięcie zębów. Z tego wszystkiego Leonard nawet nie zauważył, jak wypuścił z rąk Seraphinę, która następnie błyskawicznie odskoczyła do tyłu, gotowa do następnego ataku. Ale także Svik był już gotów, podnosząc dumnie głowę i dopiero wtedy ścierając z twarzy krew, która ciągle spływała mu z nosa. Wtedy ujrzał towarzysza blondynki, a tym samym tego, do którego należał ten wyjątkowo nieprzyjemny głos.
— Aha — mruknął kpiąco, przyglądając się gościom — znowu wy. Nie mamy się już nawzajem serdecznie dosyć?
Wtem raz jeszcze przyjrzał się Seraphinie, przywołując na twarz wyjątkowo paskudny uśmiech współgrający z oczami, w których zalśniły szalejące ogniki.
— W śmierciach mamy remis, co? — spytał prześmiewczym tonem. — To co, może kiedyś dogrywka?
— Zamilcz — oznajmił chłodno ten, który cały czas przedstawiał się jako Wysłannik. — Nie przybiliśmy tutaj, by się na tobie mścić. Przybyliśmy, ponieważ cię szukaliśmy. Chcemy porozmawiać.
— Ta? To nie jestem zainteresowany. Możecie wracać.
Jak można było się spodziewać, ani Seraphina, ani jej dziwny koleżka nie ruszyli się nawet o krok. Ale Leonard wcale tego nie oczekiwał. Wprost przeciwnie, ponieważ mimo wszystko zaczęła w nim kiełkować ciekawość. O czym chcieli z nim rozmawiać Wysłannicy Dis Patre? Czyż temat Batara Kali nie był zamknięty? Chyba że chcieli posprzątać resztki odpadów i postanowili pozbyć się ostatniego śmiecia.
— A jeśli przyleźliście tu tylko po to, by mnie zabić, to was rozczaruję — mruknął obojętnie, wzruszając ramionami. — Jesteśmy przecież w pewnym sensie kumplami po fachu, nie? Was się nie da zabić, mnie też... prawie — mruknął do Seraphiny z udawaną wesołością. — Nawet jak mnie zabijecie, Batara Kala mnie wskrzesi. Owszem, jest uwięziony, ja też nie wrócę tak w pełni, ale wystarczająco, by się wam odgryźć.
Wysłannik nie wyglądał na zainteresowanego jego mową. Ba!, sprawiał nawet wrażenie odrobinę znudzonego, co niespodziewanie i dość zaskakująco oburzyło Leonarda. Najwyraźniej facet nie był wymarzonym towarzyszem do jakichkolwiek dyskusji.
— Kim oni są? — Wysłannik wskazał na pokonane, leżące na trawie Istoty.
— Moi przyjaciele — zełgał bez namysłu. Ta odpowiedź jednak wyraźnie się mężczyźnie nie spodobała, bo jego spojrzenie groźnie stężało.
— Wysłałeś ich na nas? — spytał lodowato. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że Leonardowi groził drugi cios w nos, tym razem znacznie mocniejszy.
— Nie — odparł krótko, nieprzejęty ryzykiem, które sam przed chwilą obliczył. — To mało udane dzieci Batara Kali. Nienawidzą wszystkiego, co pochodzi od Dis Patre, czyli was też. Odkąd pojmaliście mojego boga...
— Pojmaliśmy? — przerwał Wysłannik. — O ile pamiętam, pomogłeś nam w tym.
— ...Istoty trochę się rozwydrzyły — kontynuował, jak gdyby to wtrącenie nigdy nie istniało. — Ale wiecie co? Jakoś mi to specjalnie nie przeszkadza. Wokół czai się ich znacznie więcej. Z tymi kilkoma idiotami łatwo sobie poradziliście, ale zapewniam was, że jeśli ich odpowiednio pokieruję, nie będzie wam tak łatwo.
Wysłannik ze zrozumieniem pokiwał głową, choć widać było w tym geście całkiem nieźle skrywany gniew. Leonard wiedział, że Wysłannicy nic nie czuli, ale całkiem nieźle udawali, żeby wyglądać groźniej.
— Czyli nimi sterujesz?
— Tak — przyznał Svik bez ogródek — ale wierzcie mi lub nie, mam pilniejsze rzeczy na głowie niż nasyłanie ich na Wysłanników. A teraz do rzeczy. Szukaliście mnie, znaleźliście. Po co? Czego chcecie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz