ROZDZIAŁ 769

WYSŁANNIK

Nie chcę mieć imienia i nadawać sobie tym samym ludzkich cech.

To oświadczenie było w pewnym sensie tym, co Wysłannik chciał usłyszeć. Dziewczyna miała rację: nadając sobie imię, w pewnym sensie wyrażała pragnienie, by stać się tak sama jak ci, którzy te imiona noszą. Oni imion nie mieli; kiedyś owszem, każde z nich posiadało jakieś, do którego byli bardzo przywiązani, którym nazywali ich przyjaciele i członkowie rodziny. Wysłannicy pamiętali te imiona, pamiętali, kim niegdyś byli. Lecz to nie znaczyło dla nich więcej niż rola w teatrze odegrana lata temu. To rola, z którą się niegdyś zaprzyjaźnili, którą odegrali z całym swoim zaangażowaniem i którą nawet polubili, za którą przez moment zatęsknili tuż po zasłonięciu kurtyn i ogłuszającym huku oklasków widowni. Ale to też rola, która z czasem ugrzęzła gdzieś w odmętach pamięci; szara, wyblakła, wyzuta z tych wszystkich, jakże licznych emocji, które jej niegdyś towarzyszyły. Wyglądało więc na to, że i jego towarzyszka postanowiła swoje dawne życie potraktować jedynie jako aktorski epizod, co zdecydowanie mogło pozytywnie wpłynąć na jej misję.

Ale z drugiej strony... Wysłannik miał nieodparte uczucie, że w jego towarzyszce ta dawna rola cały czas silnie tkwiła. Czysto teoretycznie była oczyszczona z emocji, ale miał wrażenie, że momentami... nie musiała udawać, że nie ma jakichś resztek emocji. Albo odwrotnie: musiała przed nim udawać, że zupełnie nic nie odczuwała. Jaka była prawda? Tego jeszcze nie wiedział, ale postanowił, że będzie się jej bacznie przyglądać. Nie bez powodu Wysłannicy osuszani byli z emocji i odstępstwo od tej normy mogło ich sporo kosztować.

Albo pomóc.

Zaczęli natychmiast, nie było na co czekać. Po zakończeniu rozmowy w parku poczynili ostatnie przygotowania, po czym wsiedli do auta i wybrali się na dość długą podróż do Rumunii. Czekała ich niemal cała doba drogi, która wypełniona była niemal wyłącznie ciszy. Nie musieli jeść ani pić, więc nie potrzebowali dodatkowych przystanków, choć od czasu do czasu zatrzymywali się po to, aby wyprostować nogi i odetchnąć świeżym powietrzem. Nie rozmawiali zbyt wiele, bo i nie było o czym, a o zadaniu będą dyskutować na bieżąco w trakcie jego rozwiązywania. Mimo to, gdy już zbliżali się powoli do Rumunii, Wysłannik zerkał na swoją towarzyszkę kątem oka. Wracali właśnie do kraju, z którym związała jakąś część swojego życia i w którym to życie straciła. To właśnie tutaj niedawno odgrywały się wydarzenia, w których oboje odgrywali swoje role, choć Wysłanniczka nieporównywalnie większą od niego. To oczywiście nie powinno teraz na nią wpływać; nie teraz, gdy była Wysłannikiem. Ale, jak sam wcześniej zauważył w myślach, ona była... inna. I czy czasem niedawne obrazy jej śmierci, jaką poniosła na tych ziemiach, nie wybudzi w niej czegoś jeszcze?

Gdy dotarli do niewielkiego, zakurzonego mieszkanka, od razu zabrali się do roboty. Nie mieli czasu i ochoty na odpoczynek, a Dis Patre był tylko pozornie dość cierpliwy. Wysłannik cierpliwie wysłuchał tropów i pomysłów towarzyszki, a następnie przystał na jej propozycje. Widać było, że dobrze czuła się na tym terenie, że to ona tu dowodziła i że czuła się pewnie. Znała okolicę, kojarzyła tych spośród mieszkańców, których warto było znać lub trzeba było mieć na oku, a to mogło im wystarczyć. Wysłannik zamierzał więc poddać się zupełnie kobiecie i dać się jej poprowadzić.

— Chodźmy więc najpierw na cmentarz — zaproponował, poprawiając lekko płaszcz, którego nawet nie zdążył zdjąć. — Skoro mówisz, że bracia Czajkov tak się cenią, lepiej mieć coś w zanadrzu. Liczę też, że cena będzie warta towarów i informacji, jakie tam przechowują.

W to aż tak nie wątpił, choć z drugiej strony bracia nie mogli być świadomi wagi wieści, jakie chcieli uzyskać. Niewykluczone, że wiedza, za która zapłacą, okaże się bezużyteczna, ale musieli tego spróbować.

Gdy wyszli z zakurzonego pokoiku, ulice były puste: zbliżała się dziewiąta rano, więc większość ludzi była o tej porze w pracy. Pogoda, wietrzna i pochmurna, też nie sprzyjała spacerom, dlatego byli jedynymi z niewielu, którzy przemierzali o tej porze uliczki Targoviste. Idąc w stronę okolicznego cmentarza, Wysłannik uważnie przyglądał się mijanym płotkom i wychylającym się zza nich niskim, delikatnie zalesionym wzgórzom. Zwracał uwagi na skrzypnięcie każdych drzwi i gaworzenie każdego naburmuszonego staruszka. I choć jego oczy czujnie błądziły po otoczeniu, umysł wciąż skupiał się na tej, która kiedyś była Seraphiną.

 — Chodzisz po ziemi, która zebrała twoje prochy — oznajmił bez emocji, tylko czasem przelotnie na nią patrząc. — Po ziemi, która wciąż nosi Petre i Ilarie Dumitrescu, którym oddałaś swój najcenniejszy dar.

Zastanawiał się, czy ujrzy na jej bladej twarzy jakikolwiek cień emocji. A przyglądał się bardzo uważnie, nawet jeśli z boku nie było tego widać.

— Nie możemy odwiedzać swoich bliskich — kontynuował ze spokojem — ponieważ niewiedza dotycząca naszej natury może ich przygnieść. Ale Petre, jedyna osoba, która była ci niegdyś droga, wie, co może się z tobą stać. Sum zasugerował im, że możesz zostać Wysłannikiem. Wytłumaczę to przed Dis Patre, jeśli chcesz się z nim zobaczyć. Oczywiście po tym, jak już zamkniemy sprawę w Targoviste.

Zechce się z nim spotkać? Nie zechce? Wysłannik zarzucał przynętę i czekał, aż Wysłanniczka ją chwyci. A może w ogóle nie chwyci? Nie był złośliwy, nie chciał jej podejść i na siłę udowodnić sobie i jej, że jednak nie została dokładnie oczyszczona z uczuć. Gdyby się okazało, że zostało w niej więcej Seraphiny niż pozwalałaby na to ogólnie uznana norma, nie zmieniłoby to praktycznie nic. Ale Wysłannik lubił być dobrze poinformowany, a nie lubił, gdy coś mu umykało. A tu umykało i to bardzo wyraźnie.

Ta rozmowa nie trwała jednak długo, bo już zbliżali się do bram cmentarza. Nie wyróżniał się on zupełnie niczym: ot, wąska, smętna alejka wiła się niczym rozleniwiony, wychudzony wąż wokół szarych, wyblakłych płyt nagrobnych. Gdzie okiem sięgnąć, nie było żywej duszy i trzeba było się trochę naszukać, by wreszcie na kogoś trafić. Krzątająca się gdzieś na tyłach cmentarza grabarka była starszą kobieciną i choć z pewnością dźwigała pokaźne brzemię wieku, trzymała się prosto i dość pewnie. Ramiona miała szerokie, a nogi niezgrabne, przypominające jedną zbitą bryłę pozbawioną jakichkolwiek odstających kostek. Plecy okrywała sobie jakimś szarym, zakurzonym, a siwo-czarne włosy zwinęła w czerwoną chustę. Oczy miała przytomne i srogie, idealnie współgrające z ponurym, bardzo niegościnnym wyrazem na twarzy. Mimo to nie odzywała się, gdy oboje pewnym krokiem się do niej zbliżali.

— Pani Rosetti?

— Rosetti po mężu nieboszczku — charknęła nieprzyjemnym dla ucha, gardłowym głosem. — Teraz ja Martinescu.

— Pani Martinescu… — zaczął uprzejmie Wysłannik, ale mu przerwano.

— Ja Voctorita na imię mam — zaznaczyła wciąż tym samym tonem, który sprawiał wrażenie, jakby była bardzo niezadowolona z ich niedomyślności. — Martinescu to moje panieńskie, a ja już żonata była.

Wysłannik pokiwał cierpliwie głową, już widząc, że to nie będzie łatwa rozmowa. Na szczęście, zerknąwszy na towarzyszkę, ona wyglądała na zupełnie opanowaną i o ile było to w ich fachu naturalne, tak on sam wyczuwał, że szorstka postawa pani Voctority Martinescu-Rosetti w żadnym razie jej nie odstraszyła. Wyglądało więc na to, że najlepszym pomysłem będzie zostawienie tej pogawędki właśnie jej.

Być może Wysłanniczka, niegdyś będąca Seraphiną, właśnie otwierała swoje pierwsze zadanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^