ROZDZIAŁ 763

ATHANASIUS

Chłód przyjemnie podgryzał policzki, studził głowę, przyduszał płonący we krwi żar. Ten wieczorny chłód przedostał się do myśli, owiał je swoją delikatną parą — zupełnie taką samą, jaka wydobywa się z ust ludzi wystawionych nagle na mróz. Ta przyjemna mgiełka zamknęła myśli w swoim bezpiecznym kokonie, pozwalając im się rozwijać, ale nie tak nagle, nie gwałtownie. Już nie szalały swymi rozrastającymi się, trującymi korzeniami, nie atakowały języka, które plotły głupstwa, nie wstrzykiwały w serce nienawiści. W kokonie myśli... dojrzewały. Dorastały w bezpiecznych, kontrolowanych warunkach i dopiero gdy były w pełni gotowe, całkowicie wykształcone i świadome, wydostawały się na zewnątrz, aby zostać przekazane dalej: słowem, czynem, gestem. 

Athanasius zdecydowanie zbyt rzadko sobie na to pozwalał. Kokon, w którym chował swoje myśli, był niedoskonały, bo jego myśli były z niego albo zbyt szybko wyrywane, nabierając złości i porywczości, albo wewnątrz przekwitały, stając się ospałe, przemęczone, przestarzałe. Rzadko mógł więc swoimi myślami dotrzymać kroku temu, co tu i teraz, rzadko sobie pozwalał na dokładne, choć nie przesadzone analizy. Bo albo trzeba było reagować od razu, albo powoli, dogrzebując się każdej, choćby najmniejszej nieścisłości.  

A co z myślami, które rodziły się w jego głowie w trakcie rozmowy z Arią? Różnie. Choć chyba świadomość tego, jak należałoby o nie dbać, nadawała mu... świadomości. Pogłębionej, dojrzałej. Ale ten jeden raz chciał sobie jeszcze pozwolić na zmęczone, starcze żale. Dlatego wzdychał raz za razem, wypuszczając powietrze nosem – to z irytacji, to ze zmęczenia lub zniechęcenia. Tak, Belial był od niego lepszy, świdrowało mu w głowie. Był od niego lepszy i tego zdania była i jego żona, i jego córka. Czuł wprawdzie gdzieś głęboko w sobie, że pewnie przesadzał, że to pewnie nie tak, a przynajmniej nie aż tak, ale w ten masochistyczny sposób uwielbiał się pogrążać w tej ciemnej, kleistej matni. Lubił sobie wmawiać, usilnie sobie tłumaczyć, że było gorzej niż w rzeczywistości; lubił czuć się poszkodowany, niezrozumiany, gorszy i lubił to w myślach wypominać swoim bliskim. Lubił jakąś maleńką, mikroskopijnie maleńką cząstką siebie ich za to nienawidzić.  

Ale, w przeciwieństwie do dawnych czasów, obecny on miał w sobie tę odrobinę światła, która nieznacznie rozwiewała cały ten mrok. Pozwalała mu głęboko odetchnąć, uspokoić się, przegnać te niesprawiedliwe, masochistyczne myśli, a gniew zamienić na spokojny, zwyczajny smutek. Aria, Gudrun i inni jego bliscy uważali, że to źle, że się smucił. Nie mieli widocznie pojęcia, że smutek to najlepsze, najłagodniejsze z jego wszystkich najczęściej przetwarzanych uczuć. Tak jakby... 

Tak jakby w tym swoim smutku znajdował tyle spokoju, że aż odczuwał swoisty, bardzo specyficzny rodzaj szczęścia. 

Ale tego nigdy nikt nie zrozumie. Nikt poza nim. 

Spoglądał na Arię, natychmiast dostrzegając przestrach na jej twarzy, gdy spytał o Beliala. I nim jeszcze zdążył przeanalizować, czy oby na pewno powinien o to pytać, słowa same mu się wyrwały, układając we właściwe zdanie. 

— Aż tak się boisz mojej reakcji? — spytał zupełnie spokojnie, prawie bez emocji. — Boisz się zdradzić mi całą prawdę, tak dokładnie wszystko, co o tym myślisz, żeby mnie nie urazić – a oboje wiemy, że łatwo to zrobić. Więc dobierasz słowa ostrożniej, żeby mnie nie okłamać, ale jednocześnie nie być zbyt dosadną.  

Athan westchnął ze znużeniem, patrząc na swoją ukochaną z łagodnością nie pasującą do tego, co właśnie powiedział. Ale chciał jej tym lekkim spojrzeniem i delikatnym, choć nieco zmęczonym uśmiechem uzmysłowić, że wcale nie zamierzał jej o nic oskarżać, a jedynie na głos wypowiedzieć to, co najpewniej im obojgu się nie podobało. 

— Tak nie powinno być — mruknął, kiwając przecząco głową. — Jakby tu to zrobić... — zaczął się na głos zastanawiać, mówiąc do siebie — żeby lżej traktować słowa? Które, bądź co bądź, są tylko słowami? 

Znowu zaczynał filozofować. Lubił to robić, co z pewnością niejednokrotnie męczyło jego bliskich. Dlatego postanowił wrócić do tematu Beliala, z jakiegoś powodu jednocześnie czując zmęczenie i gotowość, by go podjąć. Ale, co było ogromną nowością i miał nadzieję, że Aria to dostrzegła — nie było w nim gniewu.  

— On prosty w obsłudze — powtarzał z bardzo, ale to bardzo delikatnym, ledwie wyczuwalnym rozbawieniem — a ja skomplikowany. Nie powinno być odwrotnie? — spytał, patrząc na Arię z pełną przytomnością i uwagą. — Przecież to on jest wiecznie żyjącym demonem. To on powinien nasiąknąć tym wszystkim. Ja w porównaniu do niego jestem jeszcze ledwie raczkującym dzieckiem. Jak to możliwe, że po takim Goro widać jakieś znamiona czasu, tak jak po mnie — choć mam “ledwie” kilka wieków — a tego demona określasz mianem nieskomplikowanego? Czyżby on naprawdę był tak niepoprawnie lekkoduszny, żeby nic na siebie na dłużej nie przyjmować?  

Sam nie wiedział, czy było to pytanie retoryczne czy nie. Ale zaczął się nad tym mimowolnie zastanawiać. A może Belial właśnie był już zbyt stary, by pewne rzeczy brać na zbyt poważnie, by aż tak się nimi przejmować? Charaktery są różne, najwidoczniej także wśród demonów, co by tłumaczyło, dlaczego Goro był zupełnie różny.  

Usłyszawszy o pieczęci, Aria przejęła się wyraźnie mocniej od niego. Momentalnie spoważniała, równie poważnym tonem tłumacząc mu, jak poważną sprawą było przejęcie tego kanciastego kamyczka. Athan momentalnie poczuł, jak spływa na niego zmęczenie tym tematem, leniwie ciepłymi, rozmytymi falami pełznąc wolniutko wzdłuż każdej kości i każdego mięśnia. Nieprzyjemnie znużony, westchnął ukradkiem, choć gdy Aria zaczęła mówić o Gudrun, jej związku z tym demonem i o tym, ile ta pieczęć znaczyła w tym kontekście, poczuł znajomy gniew. Starał się go nie uzewnętrzniać, ale jego irytacja była już chyba na stałe przyszyta do tej jednej, konkretnej kwestii.  

— Wiem — rzekł spokojnie, choć w jego głosie słychać było znajome, lekko nerwowe nutki — że pewnie zdenerwuję cię tym, co powiem, ale czuję się, jakby przegrał. Z nim, z tym demonem. Co dokładnie przegrałem? Gudrun? Nie, nie o to chodzi. Tak... po prostu. I to wcale nie tak, że czuję się z tym źle — wyznał, sam tym nieco zaskoczony, choć jednocześnie będący tego całkiem pewien. — To tak jakby po prostu stwierdzenie faktu. Ten demon wdarł się do mojej rodziny, wdarł do samego środka i wziął wszystko, co tylko chciał. A ja nic na to nie mogłem poradzić, bo co? Miałbym ci zakazać się z nim spotykać? Albo Gudrun zamknąć w wieży, żeby nie mogła się z nim widywać? Na twoim miejscu — popatrzył uważnie na Arię — uważałbym to za coś dobrego. Bo przegrać to przestać walczyć, poddać się. I za coś takiego można uznać moje położenie. Nie mam już sił się z nim szarpać, bo widzę, że to nic nie da. I może rzeczywiście mu na Gudrun zależy. Pewnie tak. Czy to znaczy, że akceptuję ten związek? Nie, nigdy się z tym nie pogodzę. Ale nie będę z tym walczył. Tak — kiwnął głową, milcząc chwilę. — Przegrałem.  

Poprawił się lekko na swoim miejscu, przygarniając Arię i mocniej ją do siebie tuląc. Domyślał się, że jego luba będzie chciała protestować, wytłumaczyć mu, że to żadna porażka, a on nie powinien się czuć jak przegrany, ale to już nie miało znaczenia, bo nic nie było w stanie zmyć z języka tego gorzkiego poczucia, że poddał tę walkę. Walkę, którą naprawdę zamierzał wygrać, a która być może od samego początku była skazana na porażkę.  

Chociażby dzięki Arii i Gudrun. 

Nie chciał dopuszczać do siebie tej myśli, ale sama mu się wymknęła, podszyta delikatnym żalem. Bo tym właśnie karmiło się zwycięstwo Beliala — tym, że miał po swojej stronie tych, przeciw którym Athan nie mógłby stanąć. 

— Dobrze ukryję pieczęć. Działa, sprawdzałem i na chwilę go w niej zamknąłem. Tylko na chwilę — podkreślił — i za zgodą demona. No, prawie. Ale nie miał nic przeciwko, żebym przetestował, czy faktycznie mówił prawdę. Więc uznam ten dziwny podarek. Kazał mi nikomu o tym nie mówić, Goro też nic o tym nie wie. Ale pewnie domyśla się, że ci powiem. Ale niech to się nie roznosi dalej. Cały czas uważam, że ta pieczątka może nam sprawić więcej problemu niż to potrzebne, ale zobaczymy.   

— I to nie tak, że się nie cieszę — sprostował natychmiast. —Gdy myślę o samej Gudrun, bez tej latorośli, cieszę się razem z nią, choć nie ukrywam, trudno znieść, co jest źródłem tego szczęścia. Ale przecież nie próbuję jej unieszczęśliwić na siłę — burknął. — Wiem, że na pewno jej nie leży nasza niezgoda, ale dlatego właśnie będę się starał to jakoś ukrywać. Już ci mówiłem, jestem pogodzony z porażką. To znaczy, jestem w trakcie godzenia się z nią.  

Nie przywykłem do przegrywania, cisnęło mu się na język. 

Nie powiedział nic więcej. Wszystko aż się w nim gotowało na myśl, jak bardzo Aria broniła Beliala, jak bardzo go wybielała, a jak bardzo bagatelizowała to, jak on się czuł, ale nie wyrzekł ani słowa, żeby nie psuć wieczoru. Z tym też powinien się już dawno pogodzić — że nikt go nie zrozumie. Arii się wydawało, że wie, co siedziało w jego głowie, że wiedziała, co się w nim kotłowało na myśl o tym demonie, a w rzeczywistości nie miała zielonego pojęcia. I chyba się nie starała, bo może wiedziała, że to nic nie da. I chyba miała rację. Dlatego zaciskał usta i milczał. Wszak w tym jednym miała rację — szczęście Gudrun było najważniejsze.  

Nawet jeśli Athan nienawidził Beliala każdą komórką swojego ciała. I to się nigdy, nigdy nie zmieni.  

Zwłaszcza teraz. Kiedy przegrał. 

Zdziwił się sam, kiedy zdał sobie sprawę, że musiał się nagle odezwać. Coś powiedzieć, wytłumaczyć. Nawet jeśli wiedział, że Aria tego nie zrozumie. 

— Nigdy się od tego nie uwolnię — rzekł cicho. — Wiem, że tobie się wydaje, że wystarczy po prostu uspokoić się wewnętrznie i wybaczyć. Albo chociaż zapomnieć, próbować zapomnieć. Bo przecież powinienem się tylko na Gudrun skupić. Ja to wszystko wiem. I to nic nie daje. I nic nie da. Co innego, jakby ten demon tylko migał potem w naszym życiu. Ale on staje się częścią tej rodziny. I nie daje mi zapomnieć. Każdy mi tylko tłumaczy, że powinienem chociaż spróbować. Ciekawe, co by ten ktoś powiedział, jakby i jego ktoś kiedyś zmielił, przeżuł i wypluł. Myślisz, że to takie łatwe? Że to tak po prostu mija? Że kiedykolwiek minie, bo kiedyś machnę na to ręką i pomyślę sobie “było, minęło”? Nie. Było, ale nigdy nie minie. I na swój sposób on opętuje mnie cały czas. Tak jakbym nigdy nie był w stanie się od tego uwolnić. Nie boję go już tak jak kiedyś; kiedyś moją nienawiść napędzał dodatkowo fakt, że po prostu się go bałem. Widziałem jego prawdziwą twarz, o ile tak to można nazwać, i zaraz cały się spinałem w obawie, że za chwilę znowu obudzę się z obcym umysłem we własnym ciele. Potem to minęło, ale minął tylko strach, ten taki paniczny, nad którym nie można było zapanować. Reszta została. Rozumiesz, Aria? — spojrzał jej w oczy. — Reszta została.  

Znów posępniał, znów psuł im ten wieczór swoim narzekaniem, swoimi wątpliwościami wykładanymi na wierzch wtedy, kiedy wcale nie musiały być ujawniane. Ale Aria nie znała go od wczoraj i wiedział, że w głębi ducha wcale nie radził sobie sam z sobą tak dobrze, jak sprawiał wrażenie. A Aria miała tego pecha i to nieszczęście — nie można było tego inaczej nazwać — że była jedynym człowiekiem, który tak dobrze go znał, który był powiernikiem wszystkich jego tajemnic, strachów i wątpliwości. Tylko jej jednej mógł zaufać, za co być może Aria płaciła wyższą cenę niż się Athanowi wydawało.  

I właśnie to czasami kazało mu milczeć. I, wbrew pragnieniu, nie wypowiadać wszystkiego, co mu leżało na sercu.  

— Zmieńmy temat, proszę — mruknął ponuro — bo znowu nam całkiem wieczór zrujnuję.  

Choć sądził, że już to zrobił i nawet upojne podszepty Arii niewiele zmieniły w ostatecznym rozrachunku. Wprawdzie miał nadzieję jeszcze zrealizować choć część z nich, ale do tego potrzebny był zupełny detoks myśli.  

— A jak tam Petre? — zagadnął, próbując uspokoić oddech, głowę i nerwy. — Jak się trzyma po wyjawieniu, że jednak należy do naszej rodziny? Ciekawe, jak sobie to chłopak w głowie poukłada. Jutro rano wszyscy na ryby jedziemy, to go trochę podpytam. I może uda mi się go jakoś lepiej poznać, bo jak na razie nie mieliśmy wiele okazji do rozmów.  

Jeszcze chwilę posiedzieli, nim atmosfera zdołała się oczyścić, a cisza zalegająca między nimi nie była niezręczna, a kojąca. Wtedy właśnie dotyk nie był po prostu przypadkowym stykiem dwóch ciał, ale czułym, rozgrzewającym od środka gestem zapraszającym po więcej. Pozbierali więc koce i poduszki i udali się na górę, do swojej sypialni, gdzie wpierw bardzo niespiesznie, a potem bardzo spiesznie skupiali się już tylko na sobie.  

Athan więc zamierzał najpiękniej jak tylko umiał przeprosić żonę za swoją ponurość. Na końcu, gdy już zmęczeni opadną na poduszki — już nie te balkonowe, a sypialniane, znacznie bardziej wymięte — mógłby spytać, czy zechce mu łaskawie wybaczyć. 

Ale chyba na pewno znał odpowiedź.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^