ATHANASIUS
Reszta wieczoru upłynęła im bardziej niż miło. Nie było
najmniejszego sensu kazać Arii wracać do salonu, dlatego zostali w swojej
sypialni, na jakiś czas pogrążając się w cudownym zapomnieniu o całym
otaczającym ich świecie. Zadziałało, bo Aria, wpierw energicznie i dumnie
opowiadając o pokojach dla dzieci, a potem szczelnie zamknięta w jego
ramionach, nie tylko przestała płakać, ale i wyraźnie się uspokoiła. Nie było
co oczekiwać, że zapomniała o sprawie z Petre, ale widocznie dotarła do pewnego
etapu świadomości, że nie na wszystko ma wpływ, a pewne rzeczy muszą popłynąć
wraz z nurtem czasu.
Athan tylko na chwilę zszedł na dół gdzie, na szczęście,
kolacja trwała w najlepsze. Elegancję, którą przywitano ich na samym początku,
zastąpiono swojskością: stół, wciąż zastawiony niektórymi potrawami, stał
odłogiem, ponieważ wszyscy goście, usilnie uczepieni kieliszków z
różnokolorowymi alkoholami, przesiedli się na kanapy i tam przekrzykiwali się
wzajemnie i zagłuszali śmiechem. Widać było wyraźnie, że alkohol dostatecznie
uderzył im do głów, ale Athan cieszył się z tego widoku. Nawet go rozbawiło,
gdy nie od razu w ogóle dostrzeżono jego obecność, a gdy wyjaśnił, że Aria źle
się poczuła i musi z nią zostać, każdy zareagował jednoczesnym, pełnym żalu i
zrozumienia jękiem. Na szczęście Jehanne, Gudrun, Ish i Likar spotkania kończyć
nie zamierzali, za co, mówiąc szczerze, Athan był im wdzięczny: miałby sobie za
złe, gdyby z powodu ich zniknięcia wszyscy inni też rozeszli się do swoich
pokojów.
Korzystając z okazji, rzucił dookoła okiem. Petre nigdzie nie
było. Prychnąwszy pogardliwie, ostatni raz pożegnał się z towarzystwem, po czym
wrócił do Arii.
Jak można było się tego spodziewać, gdy się obudził, Arii już
obok niego nie było. Dużo bardziej lubił, gdy w pierwszych przejawach posennej
przytomności przekręcał się z cichym jękiem na bok, obejmując Arię całą
szerokością swojego ramienia. Uwielbiał to ciepło, które im wtedy towarzyszyło,
jej zapach, który tak dobrze znał i kochał, oraz to cudowne rozluźnienie wraz z
myślą, że ten dzień już zaczął się bardzo dobrze.
Dziś jednak będzie musiał wczłapać się w ten poranek zupełnie
sam.
Potrzebował kilku — no, może kilkunastu — sekund, by
uświadomić sobie, że dochodziła dziewiąta, a jego luba od ósmej była w pracy.
On zaś wykłady miał po dwunastej, więc dla bezpieczeństwa ustawił budzik na
dziesiątą. Rad był, że nie musiał skorzystać z jego pomocy, choć musiał
przyznać sam przed sobą, że chętnie by sobie jeszcze pospał.
Gdy już wstępnie się ogarnął, poszedł do Arii, która akurat
tego dnia pracowała zdalnie w swoim biurze, po czym przywitał się z nią krótkim
całusem. Po chwili zadzwonił telefon, a i bez tego wyglądała na mocno zajętą,
więc nie zajął jej dużo czasu i poszedł na śniadanie. Spodziewał się gdzieś
natknąć na Likara, który nie należał do specjalnych śpiochów w podobie do Arii,
ale nigdzie go nie znalazł.
Spotkał za to kogoś zupełnie innego.
— Och, dzień dobry, panie Tismaneanu! Już podaję kawę, a...
— Dziękuję, pani Adrianno — rzekł, posyłając jej ciepły
uśmiech.
Na szczęście nie musiał mówić nic więcej, bo widząc
przelotne, choć coraz intensywniejsze spojrzenia w stronę stojącego przy
szafkach kuchennego Petre, pani Adrianna przeprosiła cichutko i wyszła z
kuchni. Nie musiał się nawet kłopotać, aby potem ją odszukać i przepraszać, bo
dobrze wiedział, że pani Adrianna wszystko w lot zrozumiała. Athan więc zamiast
skupiać się na niej, popatrzył na Petre, jakiś czas nic nie mówiąc.
Dzieciak zdawał się o maleńki gram odcienia bledszy niż
zazwyczaj. I tak mocno wciskał się w stojące za nim szafki, jakby chciał w nie
wchłonąć.
— Dzień dobry — przywitał się z pusto brzmiącą uprzejmością.
— Jeszcze przed śniadaniem, czy już po? Proszę, niech pan siada i korzysta ze
wszystkiego, co przygotowała pani Adrianna. Proszę mi uwierzyć: to znakomita
kucharka.
Petre wybałuszył oczy, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
— Dzieńdobry — wymamrotał tak cicho, że oba słowa zlały się w
jedno. — Emm... n-nie... ja już po. Ja już tylko po kawę i zni...
— Nie ma co się tak spieszyć — zauważył Athan z bardzo
sztucznym uśmiechem. — Proszę usiąść. Nie mieliśmy jeszcze okazji porozmawiać.
Petre wyglądał trochę tak, jakby zobaczył ducha. Albo jakby
chciał zacząć go prosić, by jednak mógł wyjść. W końcu bezradność zwyciężyła,
bo ze spuszczonymi ramionami przysiadł delikatnie na skraju krzesła — jakby
chciał być w każdej chwili gotów do ucieczki. Athan z trudem powstrzymał kpiący
uśmiech, myśląc sobie, jakiż ten facet jest dziwny.
— Ufam, że dobrze się panu tutaj spało i że odpoczął pan po
trudach podróży.
— Emm... tak, tak, dziękuję — rzekł ze słabym uśmiechem. —
Spało się bardzo dobrze.
Athan odchrząknął delikatnie, zaraz cicho za to
przepraszając. Musiał jakoś stłumić delikatne mdłości, które go zaatakowały po
kłamstwie Petre. Przecież był świadkiem przesłuchania Leonarda Svika i tej jego
koleżanki, bodajże Seraphiny, a i tak zapomniał, że w jego towarzystwie
wypadało mówić tylko prawdę? Wydawało się to Athanowi może trochę bardziej
zabawne niż powinno.
— I... wystarczy Petre. Żaden ze mnie pan — zaśmiał się nieco
nerwowo.
Tym samym obaj wymienili uścisk dłoni, pieczętując w ten
sposób przejście na “ty”.
Petre się chwilowo zaciął, najpewniej usilnie analizując
jakieś „za” i „przeciw”. Athan niespecjalnie się tym przejął, bo wstał, podszedł
do jednej z szafek, wyjął talerzyk ze sztućcami i nałożył sobie dwa naleśniki.
Upewniwszy się, że Petre nie ma nic przeciwko — a jakże by miał? — ponownie usiadł
przy stole i zajął się posiłkiem.
— A Bestiariusz? — zagaił swobodnie Athan między jednym kęsem
a drugim. — Podobał ci się?
Chyba nie, bo Petre momentalnie wybałuszył oczy, odrobinę
blednąc. Wyglądał tak, jakby zobaczył ducha, co akurat dość mocno Athanasiusa
zainteresowało. Zmarszczył brwi, uważnie świdrując swojego towarzysza wzrokiem.
— Emm… T-tak. Bardzo ładny.
Bardzo ładny. I tyle. Athan prychnął w myślach, zajmując się naleśnikami,
które okazały się znacznie, ale to znacznie ciekawsze od Petre.
— A… a ty wiesz… wiesz, o czym rozmawialiśmy?
— Wiem.
Petre chyba jednocześnie spodziewał się i nie spodziewał się
tej odpowiedzi. Zamilkł na moment, zaczynając nerwowo kreślić palcem wzory na
gładkiej powierzchni stołu.
— I… i co o tym myślisz?
Nie odpowiedział od razu. Westchnął, zastanawiając się, który
wariant wybrać, zwłaszcza że Petre wyglądał na takiego, którego bardzo łatwo zmanipulować.
Ale nie miał na razie w tym większego interesu, dlatego postawił na zwykłą
szczerość.
— Mało kogo znam z taką intuicją jak Aria — rzekł pewnie,
patrząc Dzieciakowi w oczy. — Jeśli jej intuicja coś jej podpowiada,
automatycznie oddaję temu całą swoją wiarę, bo nie zdarza się, by Aria się w
takich przypadkach myliła.
Nie wiedział, ile mu dała ta krótka informacja, ale niewiele
go to obchodziło.
— Lepiej z nią pogadaj raz jeszcze — doradził, nieco surowo zerkając
na Petre. — Wczoraj chyba nie poszło wam najlepiej.
— Ja przepraszam, że zmartwiłem pana żonę — tłumaczył niemal
panicznie Petre, szybko zapominając o ich przejściu na „ty”. — Naprawdę nie
chciałem, żeby tak wyszło! To…
Ramiona mu opadły, podobnie zresztą jak głowa, którą spuścił
z rezygnacją. Klapnął ciężko na krześle, lewe przedramię układając na blacie
stołu, a łokieć drugiej ręki układając na udzie. Athan pozwolił sobie w żaden
sposób tego nie skomentować.
— To wszystko to jakaś pomyłka.
Athan uniósł brwi z uprzejmym zdziwieniem, zastanawiając się,
czy coraz bardziej tego chłopaka nie lubił, czy jednak powinien dać mu jeszcze
jedną szansę do zmarnowania. Ten jednak zaraz znowu wybałuszył oczy, ze
strachem zdając sobie sprawę, jak jego słowa wybrzmiały.
— Nie!... nie, nie to, ja… To znaczy — tłumaczył, poirytowany
swoją plątaniną — nasza rozmowa poszła bardzo źle, czego ogromnie żałuję!
Chciałbym to naprawić, ale…
Cale szczęście, że skończył jeść, dzięki czemu mógł uratować
Petre przed dalszym plątaniem się i po prostu zakończyć tę rozmowę. Odłożył brudne
naczynia do zmywarki, po czym skierował się do wyjścia.
— Czuj się jak u siebie w domu — rzekł, rzucając mu krótki,
uprzejmy uśmiech. — A… — zatrzymał się raptownie — i jeszcze jedno. Aria lubi
irysy.
Spał fatalnie. O ile można to było można nazwać snem, bo i to
było dość wątpliwe określenie. Wiercił się pod pościelą, kręcił, przewracał z
boku na bok, co i rusz odwracając poduszkę, która robiła się nieprzyjemnie
nagrzana. Od czasu do czasu zerkał na zegarek zawieszony na lewej ręce, dziwiąc
się bezustannie, że czas tak wolno płynie — by zaraz potem zdziwić się, że
płynął tak szybko. Czarna jak całun noc była w rozkwicie, zasysając wszelkie
istniejące światło, w tym światło myśli; te, zaciemnione troską, wątpliwościami,
żalem i złością nie przepuszczało nic, co miałoby barwę jaśniejszą niż kolor
burzowych chmur.
Westchnął. Już kolejny raz. Ćmiącą ze zmęczenia głowę uniósł
lekko, aby z ciekawości sprawdzić na swoim
zegarku odmierzony tej nocy czas snu. Wyświetlacz wyświetlił dwie
godziny i trzynaście minut, co ogromnie go zadziwiło. Czyżby jednak udało mu
się wykraść Morfeuszowi choć kilka jego ziarenek? Zupełnie tego nie pamiętał,
by choć na chwilę udało mu się zasnąć; jego sny musiały być tak samo puste i
ciemne jak ziejąca za oknami noc. Lecz kiedykolwiek się to wydarzyło, i tak nie
miało znaczenia. Petre wpatrywał się w sufit, a czasami, nagle porwany równie
nagłymi myślami, zrywał się i siadał na łóżku — swoją drogą, bardzo miękkim i
wygodnym. Zaraz znowu się kładł, na chwilę nawet jego powieki stawały się
ciężkawe, ale potem znowu jakaś myśl wbijała mu szpilki w mózg, momentalnie go
wybudzając.
Była godzina piąta rano, a dokładniej 5:21. Petre uznał, że
była to pora dostatecznie ranna, aby przestać udawać, że spał, po czym sięgnął
po telefon i połączył się z siecią, aby zacząć szukać informacji. O czym? O
reinkarnacji, rzecz jasna. Bo cóż to innego mogłoby być? Nie znał innej
odpowiedzi, więc postanowił zacząć od jedynego, co mu przyszło do głowy. Jednak
przejrzał pobieżnie ledwie kilka wyników, nim odrzucił na bok telefon i znów gwałtownie
się podniósł, siadając po turecku.
Zastanowił się głęboko. Co takiego się stało, że ta rozmowa
poszła tak tragicznie źle? Po całonocnej analizie znalazł dwa powody. Po
pierwsze: podszedł do sprawy zbyt emocjonalnie. Po drugie: Aria podeszła do
sprawy zbyt emocjonalnie. On nie chciał jej w spokoju wysłuchiwać, zbyt
przestraszony tą ogromną nowością, która zaatakowała go całkiem znienacka. Aria
zaś być może z góry założyła, że ucieszy się z tej wieści tak samo jak ona,
dlatego gdy zrozumiała, że rozmowa nie pójdzie tak, jak to sobie ułożyła, scenariusz
zaczął się sypać. Co oboje powinni zrobić? Zrozumieć się nawzajem. Jak? Tego
Petre do końca nie wiedział. Jeśli Aria naprawdę uważała go za swojego brata —
a tak najwyraźniej musiało być — to z pewnością ta kwestia była dla niej
śmiertelnie ważna, a w takich chwilach bardzo trudno wyłączyć emocje. I to,
zanotował sobie w głowie Petre, muszę zrozumieć: dlaczego Aria tak
emocjonalnie do tego podeszła. Czy to wydawało się logiczne? Tak. Czy Petre
to rozumiał? Tak, zaczynał rozumieć. A więc można było przejść dalej.
Jak on sam czuł się z tym, że miał być jej bratem? Wtedy,
podczas rozmowy z Arią, z niezrozumiałych nawet dla niego powodów po prostu się
tego przestraszył. Teraz… był ciekawy. Tak ostrożnie, delikatnie ciekawy, dokąd
to mogłoby ich zaprowadzić, gdyby tylko chcieli to kontynuować. Ta wola
zależała teraz tylko od niego, dlatego musiał to przemyśleć.
Wrócił do przeglądania internetu, ale zaraz znowu to
przerwał, zastanawiając się nad czymś intensywnie. On był młodziutki, miał
zaledwie dwadzieścia dziewięć lat. Jeśli był czyjąś reinkarnacją, to z
pewnością kogoś, kto zmarł jakiś czas temu — i kto żył sporo przed nim. A skoro
Aria miała go za swojego zmarłego brata, to… to ile ona miała lat? W ich
rozmowie nazwała się starszą kobietą, ale to było widać nawet po doświadczeniu
życiowym, jakie od niej emanowało. Ale ile dokładnie lat już przeżyła? Niewiele
myśląc, zwrócił się do jedynej osoby, która mogła mu w tym pomóc, poza Arią
oczywiście. Wątpił, by Likar odpowiedział mu na wiadomość o tak wczesnej porze,
ale był w stanie cierpliwie poczekać. Zadał proste pytanie: ile Aria mogła mieć
lat.
Odpowiedź przyszła szybciej niż się spodziewał, bo już koło
siódmej.
Koło dwustu jakoś, ale nie pamiętam. A po diabła ci to?
Dwieście lat na karku — to wywarło na Petre niemałe wrażenie,
nawet jeśli znał sporo starsze wampiry, między innymi w swojej rodzinie. Ale
skoro tak, to istotnie możliwe, że jej brat zmarł na tyle dawno temu, że… reinkarnacja
mogła się wytworzyć. Jak to działało? Na jakiej podstawie wybierano, jaka
dusza trafiała to jakiego ciała? Pchany ciekawością, powrócił do wyszukiwania
informacji. Reinkarnacje znano od wieków, pojawiała się w różnych kulturach,
choć rozumiano ją wówczas na bardzo różne sposoby. Petre wczytywał się w dowody
na jej istnienie, przeglądał artykuły dowodzące, że genialne dzieci zawdzięczały
swoją inteligencję naukom, które pobrały z poprzednich wcieleń, a które miały
szansę zapamiętać. Trafił na kilka sposobów pomagających wniknięcie w swoją
przeszłość, aby doszukać się swoich wcześniejszych wcieleń, ale to były ludzkie
artykuły i ludzkie wyobrażenie na temat tego zagadnienia — a przecież na pewno
nadprzyrodzeni mieli własną wiedzę na ten temat. Kto mógłby coś o niej wiedzieć?
Z pewnością babcia. Musiał ją o to zapytać, jak tylko wróci — to nie była rozmowa
na telefon.
Wspomnienie o komórce nasunęło mu myśl o Ilarie. Paląca
tęsknota znowu się w nim odezwała, brzęcząc wewnątrz smutkiem i głupim, niczym
niepodpartym poczuciem zdrady. Bał się, że Ilarie tego nie zrozumie, że nie
zechce podjąć tematu. Owszem, kwestia dotyczyła tylko jego, ale jakoś nie
wyobrażał sobie wyłączać z tego swojej siostry. Korciło go więc, by zadzwonić —
oczywiście nie teraz, a o bardziej ludzkiej porze — ale gdy tylko pospiesznie
odtworzył sobie szkic rozmowy, jaką mógłby z nią przeprowadzić, zdał sobie
sprawę, że zupełnie nie wiedział, co miałby powiedzieć. Przecież on sam nie był
pewien, co o tym myśleć i co zrobić, więc jak miałby to komukolwiek
wytłumaczyć? Nawet Ilarie, które zapewne znała go lepiej niż on sam.
Nad ranem usnął na małą godzinkę. Obudził go ssący w żołądku
głód; dawno się nie żywił, a potem apetyt odebrał mu szok. Teraz wszystko
wracało z podwójną siłą, dlatego zebrał się powoli z łóżka, ubrał, po czym
wyszedł z sypialni, zastanawiając się, gdzie tu może być kuchnia. Najchętniej
poprosiłby Likara o pomoc, bo jego znał najlepiej, ale nie chciał nadużywać
jego cierpliwości. Musiał więc poradzić sobie sam.
Nie dane mu jednak było zjedzenie posiłku w spokoju, bo
niebawem stało się dokładnie to, czego się obawiał: ktoś przyłapał go na
gorącym uczynku. Petre chciał tylko podwędzić coś do jedzenia, zrobić sobie
soku pomarańczowego z krwią, po czym czmychnąć na górę, by tam zjeść w
samotności. Niestety, pan domu zaszczycił go rozmową, po której Petre jeszcze
długo czuł się nieswojo, choć zarazem odrobinę pewniej: przynajmniej wiedział,
co powinien zrobić.
Auto pożyczył od Likara, bo nimże właśnie tutaj przyjechali.
Ten na szczęście nie miał z tym problemu, więc Petre zaraz pochwycił kluczyki i
pognał w stronę pojazdu. Mniej więcej w połowie drogi do Norwich zdał sobie
sprawę, że nawet nie wiedział, który był dzień tygodnia: a jeśli to niedziela i
wszystko było pozamykane?! Petre pospiesznie zerknął na datę na wyświetlaczu samochodowym,
ale cyferki niewiele mu dały i musiał się skupić, na jaki dzień tygodnia
wypadał 17 marca. Przez to zanurzenie się myślami w kalendarzu wjechał w
całkiem sporą dziurę, przez co samochodem dramatycznie zatrzęsło. Petre wpadł w
małą panikę, że Likar go zabije, jak się okaże, że wróci z uszkodzonym autem,
ale przynajmniej okazało się, że był piątek, co Petre przyjął z ogromną ulgą.
Najbliższą kwiaciarnię znalazł stosunkowo szybko, choć bardzo
się zniecierpliwił, gdy zobaczył, że w kolejce stała aż jedna osoba. Gdy
nastała jego kolej, pełnym emocji głosem przywitał się i szybko przeszedł do
rzeczy. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo kiedy już minęło pół godziny, Petre
zdążył już opowiedzieć kwiaciarce pół swojego życiorysu — wszystko po to, by
odpowiednio zarysować kontekst i by pani kwiaciarka miała sto procent pewności,
dla kogo i po co wykonuje ten specjalny bukiet. Ze cztery razy przypominał, że
muszą tam być irysy. Za piątym kwiaciarka kazała mu się zamknąć.
Dalej czekał w ciszy.
Ciszę tę poświęcił na zastanawianiu się nad tym, co uległo
zmianie tej nocy. Sporo, choć jednocześnie niewiele. Petre nadal był w szoku, choć
ten przybrał łagodniejsze tony, pozwalając mu po prostu lekko niedowierzać. Ale
pojawiło się coś jeszcze: ciekawość, poczucie sięgania po coś dotąd
nieosiągalnego oraz… ciepło. Ciepło na myśl o Arii i o tym, że ich więź w żaden
sposób nie powinna się rozluźniać, a wręcz przeciwnie. Nie wiedział, czy był
jej bratem, jeszcze nie brał tego za pewnik. Ale chciał się o tym przekonać —
na razie po prostu sprawdzić, spróbować to jakoś urealnić. Jeśli Aria go
zrozumie i nie zechce na siłę tłumaczyć, że nie ma innej możliwości, powinno
być dobrze. I dlatego te kwiaty.
Gdy już wsadzał gotową wiązankę do auta, zdał sobie sprawę,
że chyba nie chciał Arii przeszkadzać w pracy. Wiedział, że była w domu i
teoretycznie mógł wparować od razu, ale nie chciał ryzykować pogorszenia ich i
tak napiętych relacji. Dlatego kwiaty musiały poczekać jeszcze kilka godzin. On
też czekał, snując się po mieście i układając przemowę, z której i tak nic nie
będzie.
Trzy minuty przed końcem jej zmiany uznał, że można już wejść.
Nie przepraszał, nie pytał czy może, nie było na to czasu, nie było co przejmować
się takimi drobnostkami.
— To dla ciebie — wyciągnął przed siebie bukiet świeżych, bardzo
ładnych, choć odrobinę sfatygowanych kwiatów. Chyba wspólna, kilugodzinna
podróż niespecjalnie im się podobała. — Przepraszam. Te kwiaty to właśnie w ramach
przeprosin. Za wczoraj. Zachowałem się jak debil, szok mi całkiem mózg zeżarł…
No, wiesz, nadal w szoku jestem — przyznał odrobinę niepewnie — ale już nie na
tyle. Już… już rozumiem, co mi chciałaś wczoraj powiedzieć. Rozumiem, co
czujesz i skąd się to bierze. Rozumiem, że widzisz we mnie swojego brata, ale
wcale ode mnie nie oczekujesz, że zaraz sobie zmienię nazwisko na twoje
panieńskie. Przepraszam, że tyle to trwało, zanim się otrząsnąłem i zrozumiałem,
że nic złego nie miałaś na myśli.
— Wiesz… nie będę kłamał, nic z poprzednich żyć nie pamiętam —
przyznał po chwili ciszy. — Może dlatego, że nigdy się nad tym nie
zastanawiałem. Ale… twój brat i ojciec byli marynarzami, prawda? A ja… może to
drobnostka, ale… jak byłem mały, tak poza strażakami i superbohaterami, to
właśnie marynarzem chciałem być. Podobno miałem sporą fazę na zabawki wszelkich
statków, miałem tego cały karton. Z czasem mi przeszło, całkiem o tym
zapomniałem, ale morze lubię do dziś. Uspokaja mnie widok szerokiej wody, takiej
bezkresnej. Nie chodzi mi o jezioro, tylko takie naprawdę szerokie wody, gdzie
nie widać żadnego horyzontu. Lubię wtedy myśleć, co jest na drugim brzegu, czy
tamtejszy świat jest mocno inny od tego na tej stronie. Nie twierdzę, że to
jakaś pozostałość po twoim bracie… ale… — wzruszył lekko ramionami. — To taka drobnostka.
— Na razie… na razie nie wiem, co o tym myśleć. To znaczy
wiem — poprawił się pospiesznie z lękiem w oczach. — Chciałbym spróbować to
sprawdzić. Nie wiem tylko, jak się do tego zabrać. A ty wiesz? Bo gdyby tak, to…
to moglibyśmy może już coś zacząć próbować… Moja babcia pewnie wie, zapytam ją
o to, gdy wrócę. Chciałbym zacząć to badać, choć swoim tempem, na pewno to
rozumiesz. I… i…
Ostatniego pytania bał się zadać. Choć zupełnie nie znał
przyczyny tego strachu.
— Opowiesz mi trochę o swoim bracie? O… o Louisie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz