ATHANASIUS
Na całą salę rzucono nieznany nikomu czar. Czar słodki,
rozkoszny, obklejający umysły cukrową watą, aby uniemożliwić dostęp do
jakichkolwiek negatywnych myśli. Czar, który wytężał zmysły i pozwalał
wchłaniać całym swoim istnieniem to, czego wszyscy byli właśnie świadkami.
Czar motyla, który tworzył rzecz najpiękniejszą na świecie — muzykę.
Muzyka, płynąca cudownym, nieprzerwanym strumieniem, hipnotyzowała każdego gościa zgromadzonego w sali balowej. Delikatna, jakże piękna melodia rozbrzmiewała w sercach, pobudzając wszystkie najcudowniejsze wspomnienia, odważne i romantyczne plany, a nawet dzikie, dotąd uśpione żądze. Dźwięki panina delikatnie krążyły po pomieszczeniu, będąc niczym życiodajne powietrze, którym sycili się wszyscy goście.
Jednak jeszcze większym pięknem był sposób wygrywania tej jakże cudownej melodii. Artysta, który w tym jednym momencie zdawał się mentalnie połączony z instrumentem, spoglądał na klawisze z miłością, zawzięciem, determinacją i skupieniem. I choć ruchy jego długich, smukłych palców w szaleńczym, niemal agresywnym tempie przesuwały się po tafli, tak ostrożność i delikatność, z jakimi naciskał na białe i czarne kafelki, budziła największy respekt. W myślach słuchaczy natychmiast rodziło się zrozumienie, że tak piękna melodia była efektem właśnie tej największej pasji, jaką emanował występujący muzyk.
Naturalnym
następstwem tego pokazu były głośne owacje na stojąco, wobec czego cisza nie
zaległa w sali ani na moment. Ludzie klaskali, płakali i wzdychali z
największym zachwytem, a czerwony z dumy mistrz uroczystości tarmosił zawzięcie
swoje sumiaste wąsy, z takim zapałem zachwalając pianistę, że aż zaczął
chrypieć.
— Raz jeszcze
podziękujmy — wrzasnął prowadzący, gdy już skończył wychwalanie artysty —
szanownemu lordowi Tismaneanu za tak wspaniałe przyjęcie, na którym mamy
zaszczyt się bawić. Radujmy się, przyjaciele, radujmy się!
Na sali raz
jeszcze rozbrzmiały brawa, a oczy wszystkich zostały zwrócone na mężczyznę
siedzącego na honorowym miejscu. Wysoki i szczupły, ubrany był w ciemny,
delikatnie połyskujący garnitur, który na pierwszy rzut oka leżał tak dobrze,
że mógłby być jego drugą skórą. Twarz miał pociągłą i ostro zarysowaną
wydatnymi kośćmi policzkowymi, oczy zaś były wąskie i lekko zmrużone o kolorze
głębokiej czerni. Krótko ostrzyżony, czarny zarost był wyrównany niemal od
linijki, a całość okalały czarne, długie włosy opadające delikatnie na ramiona,
a w swej pełnej długości sięgające połowy pleców.
Athanasius
Tismaneanu wstał, po czym ukłonił się głęboko, co spotkało się z kolejnym
odgłosem oklasków. Uśmiechając się szeroko, zasiadł ponownie na miejscu, nie
odezwawszy się ani słowem. Nie miał żadnej ochoty brać udziału w tej
uroczystości i właśnie z tego powodu najął kogoś, kto wziął jej prowadzenie na
swoje barki. Gdyby to od niego zależało, całkiem by z niej zrezygnował, lecz
coroczny bal z okazji święta hrabstwa Norfolk stał się już tradycją — którą
zresztą zapoczątkował sam Tismaneanu ledwie kilka lat temu.
— Skąd ty wziąłeś
tego pianistę? Jak mu tam… Andrewsa? — spytał mężczyzna siedzący obok niego.
Ishmael Drawson, jego bliski przyjaciel, przyglądał się całej tej farsie z
nieukrywaną kpiną, lecz nawet on nie potrafił ukryć zachwytu nad młodym
pianistą, który chwilę temu zszedł ze sceny. — W życiu o nim nie słyszałem.
— Dobrze wiesz,
że jestem koneserem — mruknął, uśmiechając się pobłażliwie — a wyszukiwanie
niszowych twórców to moja mała pasja. Dla nich to przepustka do większego
świata i początku kariery. Po cóż więc miałbym tu zapraszać jakiegoś starego
wyjadacza, którego każdy już zna, więc nikogo już niczym nie zaskoczy? Dostałby
wynagrodzenie, dzięki któremu dalej pławiłby się w luksusach — które pewnie
zdążył sobie zapewnić długie lata temu. O tym „jak mu tam Andrewsie” usłyszy
jutro ktoś więcej.
Złośliwy uśmiech
Ishmaela poszerzył się na tyle, że na jego bladych policzkach pojawiły się
niewielkie dołeczki.
— Gdybym cię nie
znał, to bym pomyślał, że jesteś altruistą.
— Trochę jestem —
odparł, zaśmiawszy się cicho.
— Nie jesteś.
Athanasius nie
odezwał się ani słowem. I choć uśmiech jeszcze przez chwilę błąkał się na jego
twarzy, to momentalnie spełzł, gdy podszedł do niego lokaj, niosąc na tacy
list. Idealnie biała koperta aż raziła w oczy, budząc irracjonalny niepokój.
Kto mógł wysłać do niego list, zwłaszcza w XXI wieku, kiedy wszelkie wiadomości
słało się przez internet? Musiało to być coś bardzo oficjalnego i właśnie to go
tak niepokoiło.
— Urzędasy czegoś
od ciebie chcą? — zainteresował się Ishmael, patrząc, jak Athan sięga po
kopertę.
— Mam nadzieję,
że nie — mruknął ponuro. Nie otworzył jej od razu, a zamiast tego obejrzał z
drugiej strony. Właśnie tam znalazł adres, lecz nie musiał go odczytywać, by
zrozumieć, kto był nadawcą. Wystarczył mu charakter pisma. Bardzo dobrze znany
charakter pisma.
Niepokój raz
jeszcze silnie nim szarpnął, pobudzając dreszcze, które nagle rozbiegły się po
całym ciele. Miał wiele pytań jeszcze zanim odtworzył kopertę, a to z jakiegoś niezrozumiałego
powodu bał się uczynić. Dlatego dumał, dlaczego napisała do niego Marisa
Cavendish? Dlaczego napisała do niego małżonka jego najlepszego przyjaciela, a
nie on sam?
Bał się. Bardzo
się bał otworzyć ten list, odczytać jego treść oraz zrozumieć, co zawierał.
Jego umysł przejęła największa trwoga granicząca z szaleństwem. Bo to właśnie ono wyło w myślach z rozpaczy, jednocześnie tworząc wewnątrz ogromny chaos nie pozwalający na ułożenie sobie tego, co zostało zapisane na kawałku białego papieru. Panika rozlała się gorącym wywarem po całym ciele, które momentalnie przejął lodowaty chłód, gdy Athanasius raz jeszcze przeczytał list. A potem kolejny raz. I następny.
Czytał go tak długo, że w pewnym momencie zachciało mu się śmiać. I choć jego twarz wciąż wyglądała jak zmrożona bólem maska, tak wewnątrz zapanowała chorobliwa wesołość tłumacząca umysłowi, że treść listu nie była prawdziwa. Nie mogła, bo przecież to wszystko jest tak absurdalne, że aż niemożliwe. Niemożliwe, by to była prawda. Niemożliwe, by to mogło się wydarzyć. Niemożliwe…
Niemożliwe, by
Elijah był martwy.
Ten obłąkańczy
chichot jeszcze długo pustoszył zupełnie już rozbitą duszę Athana, lecz z każdą
sekundą był coraz mniej słyszalny i mniej przekonujący, pozostawiając po sobie
jedynie głuchą, niezręczną, ciężką niczym ołów ciszę. Ciszę, która brutalnie
kazała mu się pogodzić ze straszliwą prawdą.
— Elijah nie żyje
— rzucił chorobliwie słabym głosem, nim wstał z krzesła i odszedł.
Ishmael miał
prawo znać powód tak nagłego pogorszenia się jego stanu, lecz nie musiał
wiedzieć nic więcej. Tismaneanu zaś nie mógł znieść w tej sali ani chwili
dłużej. Musiał stamtąd wyjść, zanim całkiem udusi go wszechobecna radość
gawiedzi, która tak okrutnie ścierała się z jego dogłębnym żalem i rozpaczliwym
niedowierzaniem.
Tegoroczna zima wyjątkowo dopisała i sypnęła śniegiem, otulając białym, miękkim puchem niemal całą Anglię. Przeszczęśliwe dzieciaki biegały wkoło, obrzucając się śnieżkami i śmiejąc się w głos. Ich rodzice obserwowali pociechy, rozmasowując dziarsko ramiona, aby zrobiło się im choć trochę cieplej. Starcy spacerowali powoli po skrzypiącym śniegu, a ptaki rzucały się łakomie na rozsypywane przez przechodniów okruszki. „Prawdziwa” zima była czymś tak wyjątkowym, że każdy Anglik zdawał się chcieć to zobaczyć na własne oczy i skorzystać z tego uroku natury, nim całość zamieni się w niezbyt ładną, ale jakże typową dla tej pory i regionu błotnistą chlapę.
Wszyscy byli tak
obrzydliwie radośni. Tak obrzydliwie pełni życia. Mijający ich Athanasius
nienawidził ich całym sobą i modlił się w duchu tylko o to, aby już wkrótce
spotkała ich ogromna przykrość, która starłaby z ich twarzy te przebrzydłe
uśmieszki.
Chciał, by
wszyscy czuli to, co on. Chciał, by każdy był zdruzgotany, przybity i
zgnębiony. Chciał, by każdy nie mógł uwierzyć w tak wielkie nieszczęście, jakie
go spotkało. Chciał, by wszystkich ogarnęła ta przeklęta niepewność i
bezradność, nie pozwalająca na zrobienie jakiegokolwiek ruchu lub podjęcie
jakiejkolwiek decyzji.
Bo cóżże on mógł
zrobić w obliczu śmierci kogoś, kogo przez setki lat traktował jak brata?
Gdy dojechał na
miejsce, przywitał go doskonale znajomy, olbrzymi dwór, który po raz pierwszy w
życiu jawił mu się jako ponure zamczysko, w którym nie czekało na niego nic
poza bolesnymi wspomnieniami i załzawionymi mieszkańcami snującymi się niczym
zniewolone duchy. Mury z szarej cegły, spiczaste, czarne dachy smukłych
wieżyczek, pogaszone w licznych oknach światło oraz wiszące nad pałacem
pochmurne niebo tylko podsycały tragedię, z którą zaraz wszyscy musieli się
zmierzyć.
Kiedy wprowadzono
go do środka, nawet wszechobecne lampy ścienne nie dawały tak jasnego i
radosnego blasku, jak powinny. Nie przynosiły otuchy, nie rozświetlały duszy,
nie napawały nadzieją. Rozległy hol o marmurowych ścianach i podłogach ział
potworną, chłodną pustką, a szerokie schody będące centralnym i najważniejszym
punktem pomieszczenia, zdawały się zbyt strome i wysokie, by mieć ochotę na nie
wejść. Athanasius tak wiele razy po nich chodził, tak dobrze je znał.
Natychmiast odwrócił wzrok, pozwalając poprowadzić się wgłąb dworu. W środku na
szczęście było stosunkowo niewielu gości. Większość z pewnością miała dopiero
dotrzeć, dlatego dotychczas spotykał tylko służbę, która krzątała się nerwowo,
przygotowując posiadłość do uroczystości pogrzebowych i stypy. Tylko od czasu
do czasu kiwał na przywitanie komuś obcemu, zupełnie nie mając ochoty tego
kogoś poznawać.
— Athanasiusie!
Jesteś wreszcie!
Nim zdołał się
odwrócić, poczuł, jak niska, drobniutka kobiecina wtuliła twarz w jego pierś,
nagle wybuchając płaczem. Przejęty tym widokiem Athan nie powiedział ani słowa.
Zamiast tego przytulił ją delikatnie, ostrożnie gładząc po jej długich,
czarnych włosach. Zdrętwiały ze strachu i ogarniającej go paniki, trwał w tak
bez ruchu i choćby słowa, cierpliwie czekając, aż to kobieta zechce zabrać
głos.
— Athanasiusie…
Elijah… Elijah, mój ukochany…
Nie dokończyła,
nie była w stanie. Athan w pełni to rozumiał; także on nadal się bał uformować
pełną myśl, która z całym okrucieństwem przedstawiłaby mu tę tragedię. I choć
jednocześnie pragnął jak najszybciej poznać okoliczności śmierci swojego
przyjaciela, doskonale wiedział, że to nie był najlepszy moment.
— Najszczersze
kondolencje — wychrypiał wciąż oszołomiony Tismaneanu. — Jestem… wstrząśnięty i
przejęty bólem. Nie mogę uwierzyć, że nasz Elijah…
Marisa długo
milczała, na zmianę spoglądając na Athana i spuszczając wzrok. Oboje nie
wiedzieli, co więcej mogli powiedzieć, więc mimowolnie zezwalali na nieme
przeżywanie śmierci kogoś, kogo oboje kochali.
— Przejdźmy do
pokoju muzycznego — odezwała się cichutko, a w jej oczach choć na chwilę
błysnęła stal, którą Athan tak dobrze znał. — Dotarła tylko część gości i tych
na szczęście w większości powinieneś znać. Reszta jest w drodze, ostatni
powinni dojechać maksymalnie jutro do południa.
— Jak długa jest
lista gości? — spytał Athanasius, znacząco spoglądając na Marisę.
— Zaprosiłam
tylko naszą rodzinę. Dlatego nie musisz się krępować, jeśli jesteś głodny.
Athan pokiwał głową. Cieszył się, że na pogrzeb zaproszono tylko wampiry; choć nigdy nie miał nic przeciwko ludziom, to wolał tak ważną i bolesną chwilę przeżywać w gronie najbliższych, tym samym niczego sobie nie odmawiając, niczego nie ukrywając i skupiając się jedynie na żałobie, jaką wszyscy przeżywali.
Gdy otworzono przed nimi dwuskrzydłowe, biało-złote drzwi prowadzące do pokoju muzycznego, Athanasius nie mógł powstrzymać westchnienia żalu. Często wraz z Elijahem przesiadywali w tym pokoju, chcąc tym samym oderwać się od całej reszty dworu i porozmawiać o sprawach tak śmiesznie nieistotnych, że aż nie pasujących do ich zwykle poważnego oblicza. Zrzucali wtedy ciasne maski, które nosili na co dzień, by zaśmiewać się z głupich żartów, planować najdziwniejsze szaleństwa, które chcieli wspólnie zrealizować i wspominać stare, dobre czasy. Dlatego z największym żalem przyglądał się wielkiej sali, której przeciwległa do drzwi ściana była w całości oszklona. Cieniutkie zasłonki nie przesłaniały widoku rozległego sadu, który pod śnieżną pierzyną wyglądał jak wyjęty z bajki. Na środku pomieszczenia ustawiono kilka sof i foteli o złotych ramach i białych obiciach. Pod jedną ze ścian stał kominek, w którym wesoło trzeszczał rozpalony ogień, porozwieszane wszędzie obrazy cieszyły oko, a poustawiane gdzieniegdzie wszelkiej maści instrumenty aż się prosiły, by cokolwiek na nich zagrać. Jednak ten jeden raz w pokoju muzyki panowała potworna, ciężka cisza, której nikt nie śmiał przerywać.
Po krótkim przywitaniu się z pierwszymi
gośćmi, Athan zajął swoje miejsce. Nie miał nastroju na poznawanie nowych
wampirów ani na wdawanie się z nimi w jakiekolwiek dyskusje. I nawet gdyby miał
spędzić cały ten czas w ciszy i samotności, w niczym by mu to nie
przeszkadzało. Być może nawet pomogło.
Siedząc niemal
pod oknami, miał dobry widok na drzwi, dzięki czemu obserwował każdego nowo
przybyłego gościa. Jednak im dłużej tam przebywał i słuchał tych podnieconych
szeptów, miał coraz bardziej dość. Nagle poczuł silny impuls i podniósł się z
fotela. Przeprosił cicho wszystkich obecnych, po czym wyszedł z pomieszczenia
pod pretekstem przewietrzenia. Jednak nie odszedł daleko, ledwie kilka metrów
dalej znajdowało się wejście na niewielki taras, z którego prezentował się
przepiękny widok na sad. Mimo to Athan nie wyszedł na zewnątrz. Zamiast tego
zatrzymał się przy oknach, wpatrując się w oślepiającą biel śniegu. Usilnie
starając się nie myśleć zupełnie o niczym, po prostu patrzył. Patrzył. I
walczył ze swoim wewnętrznym smutkiem, który nadal uparcie tarmosił mu ducha i
umysł.
Wtedy ją ujrzał.
Ledwie kątem oka,
niewyraźnie, przelotnie. Gdyby nie pełne zaufanie do swoich umiejętności,
pomyślałby, że mu się przywidziało, lecz to niemożliwe. Niczym duch wyjęty
wprost z jego mętnych wspomnień, przemknęła bezszelestnie brzegiem korytarza. Z
pewnością go zauważyła, lecz nie dała tego po sobie poznać — podobnie zresztą
jak on. Zgodnie udając, że dla siebie nie istnieli, ona po chwili zniknęła, on
zaś raz jeszcze skupił się na ośnieżonym sadzie.
Lecz tym razem
nie próbował oczyścić myśli. Wiedział, że to bezskuteczne, zwłaszcza że kilka
chwil temu ktoś brutalnie się do nich włamał i Athan wiedział, że nie da się
łatwo stamtąd wyprowadzić.
Aria Vasco zawsze
była uparta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz