ROZDZIAŁ 757

PETRE

Powtórzenie rozmowy z Arią było najlepszym, na co mógł się zdecydować. Szczerze mówiąc, Petre nie spodziewał się, że ta rozmowa pójdzie tak dobrze. Miał wobec niej całkiem wysokie oczekiwania, samemu nastawiając się wyłącznie pozytywnie, z naręczem kwiatów i otwartością umysłu śmiało maszerując w stronę biura Arii. No, może “śmiało” to za dużo powiedziane, ale przynajmniej nie chował się w pokoju i nie drżał jak osika na samo wspomnienie o konfrontacji. Niemniej spokój, jaki im towarzyszył podczas rozmowy był bardzo pomocny. Nie było już żadnej gwałtowności, żadnych nadmiernych emocji, a jedynie względnie spokojna, dojrzała rozmowa dwóch dorosłych osób. Petre dużo bardziej pasowała taka forma, bo do wybuchów radości musiałby się jeszcze przyzwyczaić, a przede wszystkim przekonać: na razie wciąż jeszcze nie wiedział, co tak dokładnie myśleć, dlatego był wdzięczny Arii za jej zachowawczość.

Cieszył się, że nikt od niego nie wymagał przemiany w kogoś, kim być może i był, ale na tyle dawno, że tego nie pamiętał.

Mimo to, nie zamierzał się zamykać na to arcyciekawe doświadczenie. Ta ciepła, spokojna rozmowa o Louisie otworzyła w jego głowie kilka przekładek, dzięki czemu gromadził w sobie dużo więcej tolerancji i gotowości na swoiste nowe wyzwania. Z tego powodu zaproszenie niejakiej Gwiazdki przyjął z entuzjazmem; nie znał jej, ale skoro to hybryda człowieka i demona, już samo spotkanie z kimś takim zapowiadało się ciekawie.

Kolacja miała być zorganizowana jeszcze tego samego dnia, więc Pani Adrianny, która okazała się wyjątkowo kochaną i ciepłą osobą, prawie nie było widać. Tyle ile mogła, pomagała jej Aria, dlatego obie dość często znikały w kuchni. To nieco Petre spłoszyło, ponieważ oznaczało, że będzie musiał spędzić trochę czasu z pozostałymi domownikami. Wszyscy byli bardzo mili, choć zgodnie z Arii przewidywaniami — Athan wyglądał jak chmura burzowa. Ponury i zły, w zamyśleniu ciskał gromami w każdego, kogo napotkał jego wzrok, choć gdy przytomniał, wyraźnie starał się przybierać możliwie obojętny wyraz twarzy. Petre ani więc myślał się do niego zbliżać, choć teoretycznie powinien — jeśli zależało mu na możliwie jak najlepszych relacjach z Arią, wypadałoby mieć też całkiem niezłe z jej mężem. Tego jednak chwilowo nieco się obawiał, a poza tym był jeszcze jeden problem.

Belial. Petre, choć nie miał z nim specjalnie dużo kontaktu, zdołał go polubić. Był pewny siebie, wesoły, może trochę za bardzo zwariowany, ale konkretny i groźny, gdy było trzeba. Cieszył się więc, że demon do nich dołączy, ale skoro Athan aż tak go nie znosił — co było widać nawet teraz gołym okiem — to okazanie mu swojej sympatii oznaczało jedynie jeszcze większe podpadnięcie gospodarzowi domu. Co więc miał zrobić? Nie miał pojęcia, dlatego postanowił zwrócić się z tym problemem do drugiego spośród domowników, których całkiem nieźle znał.

Likar stał na jednym z balkonów z tyłu domów. W jednej ręce trzymał wykałaczkę, którą dłubał sobie leniwie w zębach, a w drugiej dzierżył wysoką wędkę o lśniącym, czerwonym wędzisku, której przyglądał się z wielką uwagą. Petre nie odezwał się od razu, nie chcąc mu przeszkadzać w tym podziwianiu, ale zaraz się okazało, że niepotrzebnie.

— No? — zaskrzeczał oczekująco. — Będziesz tu tak sterczał, czy wreszcie powiesz, po coś przylaz?

Petre odchrząknął, całkiem na moment zapominając, po co w zasadzie przyszedł.

— To twoja? — wskazał na wędkę. Nie przypominał sobie, by Likar jakąś ze sobą zabierał, ale z drugiej strony, bagażnik i tylne siedzenie jego wozu było tak koszmarnie zagracone, że i wędka mogłaby się tam spokojnie znaleźć.

— Nie, to Isha. Ma ich chyba z sześćset, ale ta podoba się mnie najładniej.

— Aaa... po co ci ta wędka?

Zaraz dał sobie sprawę, jak głupio zabrzmiało to pytanie, ale było za późno.

— Na ryby jutro jedziemy. Tu jest dużo stawów ciekawych wokoło, można co nieco nałowić. Jakby chciał, to można i nad morze pojechać, to też mały kawałek stąd, ale ja jeziora bardziej lubię. To idziem wszyscy jutro. Idzie z nami? — popatrzył oczekująco na Petre. — Tylko to rańcem bladym wstać trza. A nawet nie bladym, tylko ciemnym całkiem, bo to noc jeszcze ciemna będzie. No, ale wcześnie trza. Umie wcześnie wstawać?

— Umie — wyrecytował. — To znaczy... umiem. A-ale... — zająknął się, zamyślił. — Łowić nie umiem.

— To co? — zapytał Likar z tak niewinnym zaciekawieniem, że Petre przez moment pomyślał, że Andriejew zgubił wątek. Albo to on go zgubił.

— No... do łowienia ryb chyba... chyba trzeba, no nie wiem, umieć łowć ryby...

— Brednie — przerwał niemal opryskliwie. — Nic nie trzeba. Ja tam kompletnie się na tym nie wyznaję — przyznał z dobitną szczerością — Głupi też nie aż tak bardzo. Tylko Ish to taki specjalista, to co jedzie na ryby nie po to, by se mózgownicę przeczyścić, tylko żeby serio coś złapać. To dlatego Pani Adrianna najbardziej go lubi — zdradził konspiracyjnym tonem — bo jej żarcie znosi. My to tam jedziem, żeby odetchnąć, a jak coś przypadkiem złowim, to zwykle do wody wrzucamy. No chyba że sztuka się ładna jakaś trafi, to wtedy Ish wrzeszczy, żeby zostawić, że on weźmie i na kolacje będzie. Strasznie zajadły się na rybach robi — parsknął nieco gniewnie. — Ale mówię, znać się nie trza. Bo w łażeniu na ryby to w ogóle o ryby nie chodzi. To co, jedziesz?

— No nie wiem, chyba Isha i Athana trzeba by...

— Nie trzeba. Jedzie czy nie?!

— Jedzie — odpowiedział jak na komendę, znowu przyłapując się na tym, że zaczyna łapać niepoprawny żargon Likara. Ale tym razem już się nie poprawiał.

Nawet ucieszyła go ta propozycja, bo dawno nie uczestniczył w żadnym typowo męskim wypadzie. Bardzo rzadko miał też do czynienia z łowieniem ryb, a faktycznie takie oczyszczenie umysłu bardzo mu się przyda. Trochę wprawdzie obawiał się, że Athan albo Ish będą mieli coś przeciwko, ale postanowił zaufać w tej kwestii Likarowi.

A skoro rozmowa jako taka już się zaczęła, Petre postanowił kontynuować, zwłaszcza że miał z nim do omówienia jeszcze dwa tematy. Zaczął od tego pozornie lżejszego, a na pewno, jak przypuszczał, krótszego.

— Emm... Likar?

— Hę?

— Bo... na tej kolacji ma być ten Belial...

— Cieszy mnie to niezmiernie — wypalił natychmiast. — Znakomicie się z nim chleje.

— No tak — wymamrotał, puszczając to mimo uszu. — I on, podobno... to znaczy, Athan i on się podobno nie lubią. A ja Beliala lubię. Ale chciałbym się tu dogadać z każdym z domowników, zwłaszcza że mam tak dobre relacje z Arią, a... mam wrażenie, że on niezbyt za mną przepada. Athan, znaczy się.

Likar, niezbyt chyba przejęty tą przemową, cały czas uważnie przyglądał się wędce. Po co — nie wiadomo, bo i tak nic przy niej nie robił. Po prostu patrzył.

— Wrażenie, mówisz? — powtórzył w zamyśleniu Likar, nie odrywając wzroku od swojej zdobyczy. — Jeśli masz wrażenie, że Głupi cię nie lubi, to znaczy, że wszystko jest w porządku. Nie martw się, Młody.

Petre zamrugał kilka razy, nic zupełnie z tego nie rozumiejąc.

— A-ale jak...

— Normalnie. Gdyby Głupi cię nie lubił, poczułbyś to w kościach już w pierwszej sekundzie, ta niechęć przeszywałaby cię tak, że od razu poczułbyś, że chce ci się rzygać. On nie należy do ludzi, którzy ukrywają swoje niechęcie do kogoś. A Głupi akurat nie lubić lubi, i to bardzo. Więc jeśli nie masz stuprocentowej pewności, że Głupi cię nie znosi, to znaczy, że jeszcze nie zdecydował.

Petre pokiwał niepewnie głową. Nie był pewien, czy ta odpowiedź jakoś go uspokoiła, czy może wręcz przeciwnie. Mimo to uznał, że nie będzie więcej drążył tego tematu, a przeskoczy do drugiego, nieco trudniejszego.

— Emm... Likar?

— Hę?

— Pamiętasz Wysłannika, nie?

Twarz Likara odrobinę się wydłużyła, stężała, ale próbował nie dać tego po sobie poznać. Petre poczuł, jak serce mu zadrżało, choć zaraz się uspokoiło: w teorii oczywistym było, że Andriejew o wszystkim wiedział, stąd taka a nie inna jego reakcja.

— Aria pokazała mi wczoraj jej Bestiariusz — kontynuował, nabierając coraz większej mocy. — Na pewno też go widziałeś. I pewnie widziałeś też rozdział o wampirach. Widziałaś, kogo namalowała tam Aria? Na pewno widziałeś. Wysłannika.

Likar milczał. Wciąż niby nie odrywał wzroku od wędki, ale tym razem było widać, że błądził myślami bardzo daleko od łowienia ryb.

— Ten Wysłannik to Elijah Cavendish — tłumaczył Petre głosem pełnym emocji. — Ich przyjaciel. A to oznacza, że on żyje, a oni nic nie...

— Ale on nie żyje. 

Petre urwał, zaskoczony tym nagłym wtrąceniem, zwłaszcza że Likar po raz pierwszy od początku rozmowy odwrócił się do niego, patrząc w oczy. Twarz miał wyjątkowo poważną, zwłaszcza jak na niego.

— Wysłaniec to po prostu sługus tych bożków. Wzięli jakiegoś majtka z nieba, ubrali go w skórę byle jakiego nieboszczyka i tyle. To nie jest Cavendish. On tylko wygląda jak on.

Tą wypowiedzią Likar nieco ostudził zapał Petre. Nie mógł mieć pewności, że to, co powiedział jego rozmówca nie było prawdą, choć sam nadal czuł narastający w sobie bunt. Dlatego postanowił walczyć.

— Ale tu i tak chodzi o ich przyjaciela — tłumaczył. — Oni mają prawo wiedzieć, co się z nim dzieje! Poza tym, to nie prawda, że to nie jest całkiem on — wyjaśnił, kiedy nagle wpadł mu do głowy pewien argument. — Pamiętasz, co Sum mówił o Seraphinie? Ona też ma wrócić, też ma być Wysłannikiem. Ale to ma być ona, konkretnie Seraphina! Sum bardzo wyraźnie to podkreślił! Więc pewnie Elijah też jest Elijahem! A skoro tak, to trzeba im powiedzieć!

Likar westchnął ciężko, najwyraźniej momentalnie zmęczony tą rozmową.

— Nie, nie trzeba — odparł lekko niecierpliwie. — Oni już go porzebali, pogodzili się z jego śmiercią. Po co rany rozgrzebywać, solą je sypać? Jak Cavendish tak czy siak jest martwy? I co, powiemy im, oni się ucieszą, nadzieję poczują, może nawet go znajdą. A on sporzy na nich jak na śmiecie i se pójdzie. A potem se zdechnie. Drugi raz — rzekł dobitnie, świdrując Petre napastliwym wzrokiem. — I od nowa będzie żałoba, i od nowa będzie przeżywanie. A ja żem go widział, on widział mnie. Myśmy się znali, bo my obaj dobre znajomki Głupiego. To by mnie poznał. A nie poznał. Patrzył na mnie tak samo pusto jak na innych. Ale to nic!, ja to tam nikt taki. Ale przecie, jak było przesłuchanie tego Svika zasranego, to się Głupi przez kamerkę z nami połączył. I Zaślubiona też tam była. I Wysłannik ich słyszał, a i tak nawet brewka mu nie drgnęła. A chyba by normalnie drgnęła, jakby ktoś po takim czasie swoich bliskich usłyszał, nie? Ja żem go obserwował, uważnie żem to robił. I on jak taka pusta bryła jest, co jak w niego przydzwonisz, to nic ino echo poleci. Więc on w rzyci będzie to wielkie, spotkanie rodzinne miał, a inni się tylko poryczą znowu i niepotrzebnie. I co, Młody? Nadal uważasz, że to taki dobry pomysł? — spytał lekko kpiącym tonem. Milczał chwilę, po czym kontynuował. — Ja się prędko dość kapnąłem, że to nieboszczyk Cavendish jest, ten nasz cały Wysłaniec. I miałem wiele okazji, by o tym komuś powiedzieć. I nie powiedziałem, bo tak jest lepiej. Tobie to też radzę, Młody. Nie ma co się mieszać w nieswoje sprawy.

Choć Petre wciąż nie zmieniał zdania i uważał, że o czymś takim należało powiadomić Arię i resztę, argumenty Likara w jakiś sposób do niego trafiły. Wciąż się z nim nie zgadzał, ale postanowił uszanować pamięć o zmarłym, która w istocie mogła zostać zszargana tymi rewelacjami. Prawdą też było, że to istotnie nie jego sprawa i niegrzecznym byłoby się aż tak wtrącać. Choć Petre czuł, że jeśli kiedyś przypadkiem cała prawda mu się wymsknie, to nie będzie w ogóle żałował, wcale a wcale.

Póki co jednak musiał zrezygnować, co niespecjalnie poprawiło mu nastrój. 

 

Stół jadalniany wyglądał wspaniale, gdy z niemałym trudem dźwigał tyle różnorakich i przecudownie pachnących potraw. Petre lubił ludzkie jedzenie i wciąż chętnie do niego wracał, ale patrząc na te wszystkie pyszności, nawet największy wampirzy sceptyk skusiłby się na jeden lub dwa kęsy.

Gdy goście przybyli, Petre uważnie im się przyjrzał. Na ich powitanie wyskoczyły Gudrun i Aria, co było dość oczywiste: ta druga odpowiadała za zaproszenie, a ta pierwsza chciała jak najszybciej rzucić się w ramiona ukochanego. Gdy weszli do środka, Petre natychmiast zwrócił uwagę na Gwiazdkę, towarzyszkę Beliala. Szczerze mówiąc, nie tak wyobrażał sobie mityczną hybrydę. Widział ją jako smukłą, wysoką, iście eteryczną blondynkę o gwiezdnych oczach i tajemniczym uśmiechu, a zastał niziutką, młodą kobiecinkę o ciemnych, falowanych włosach sięgających ramion i pyzatej buzi zasłoniętej dużymi okularami. Wyglądała jak dość nerdowata studentka z małym, równie nerdowatym gronem przyjaciół i gdyby Petre spotkał ją na ulicy, w życiu by nie pomyślał, że to jakieś medium. Choć zaraz potem pomyślał, że może na tym polegała siła kamuflażu, że może tak niepozorny wygląd był dla nich bezpieczniejszy.

Gwiazdka nie wyglądała na specjalnie zadowoloną z tej wizyty, ale nie wyrażała swoich wątpliwości na głos. Gdy wszyscy weszli do salonu, podszedł do nich Athanasius, uroczyście witając Gwiazdkę, zapraszając ją i wyrażając życzenie, że jej pobyt okaże się miły. Na Beliala natomiast tylko ledwie spojrzał, a wargi miał przy tym mocno ściśnięte. To, mówiąc szczerze, negatywnie zaskoczyło Petre, ponieważ nie spodziewał się aż tak ostentacyjnego braku kultury. Jak dotąd gospodarz przejawiał nienaganne maniery, ale zignorowanie jednego z gości i to w tak niegrzeczny sposób było aż szokujące, bo pokazywało brak szacunku nie tylko wobec demona, ale i wobec reszty zebranych w tym samym pomieszczeniu. Oczywiście nic nie powiedział, ale i tak był lekko w szoku.

— No? — ponagliła Gwiazdka bez zbędnych wstępów. — Po co mnie tu ściągnęliście?

Ale najpierw zaproszono ją do stołu, aby miała szanse lepiej poznać domowników. Poza tym niegrzecznie byłoby od razu przejść do rzeczy, a potem jak gdyby nigdy nic ją wygonić. Gwiazdka nadal była dość naburmuszona, ale szybko się rozchmurzyła, gdy zaczęła sobie nabierać na talerz po trochu z każdej potrawy, bez wstydu i wszelkich zahamowań wszystko pochłaniając. Z czasem jadalnię wypełnił dźwięk radosnych rozmów, brzdęk talerzy, sztućców i kieliszków. I tylko Athanasius nieco psuł atmosferę, tym razem już wcale nie ukrywając, że był zły. Był wręcz wściekły, przez co zwykle po prostu się nie odzywał, mordując Beliala spojrzeniem i popijając od czasu do czasu kielich z krwią, co zresztą Petre uznał za dość wymowne. Niczego też nie jadł, chyba jako jedyny i wyraźnie było widać, że się na tej kolacji męczył. Nawet obecność Marisy i Matta nie pomogła — Petre dopiero miał okazję ich poznać i uznał, że oboje byli bardzo mili, choć wieść o tym, że Marisa to żona Elijaha wzbudziła w nim małe wyrzuty sumienia.

Gdy w końcu atmosfera rozluźniła się na tyle, by na stole został praktycznie sam alkohol i kilka mniejszych przekąsek, Gwiazdka — która wcale nie piła — oznajmiła, że czas najwyższy zabrać się za robotę.

— Więc? — zapytała oczekującym tonem. — O co chodzi?

Petre niespodziewanie poczuł się lekko zestresowany. Zerknął w stronę Arii, która uśmiechała się do niego, starając się dodać mu odrobinę otuchy. Oboje ustalili, że nie ma sensu ukrywać prawdziwego celu wizyty, zwłaszcza że poza Athanem nikt nie miał pojęcia, co się tak właściwie działo. Odetchnął więc i, zrozumiawszy, że to on miał teraz gospodarzyć, postanowił się wreszcie odezwać.

 — Emm… eee… chodzi o to, że… chodzi o sprawdzenie mojego ostatniego wcielenia.

To wyznanie, jak można było się spodziewać, mocno zaskoczyło wszystkich zgromadzonych. Bo czyżby naprawdę całe to zamieszanie dotyczyło tylko kaprysu człowieka, którego ledwo co poznali? Petre udawał, że nie widzi tych wszystkich zaskoczonych spojrzeń; Ish wyglądał wręcz na nieco wzburzonego, co sprawiło, że Dumitrescu czuł, jak czerwienieją mu uszy. I podczas gdy jeszcze niedawno zrodziła się w jego głowie chytra myśl, by póki co niczego nie zdradzać, by to właśnie Gwiazdka wraz z wydaniem werdyktu zdradziła, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodziło. Ale prędko zrozumiał, że to kiepski pomysł, dlatego pospieszył z wyjaśnieniami.

— Chodzi… chodzi o to, że… że…

Jak właściwie miał to powiedzieć?

— Aria myśli… podejrzewa… a ja się z nią zgadzam… to znaczy tak myślę, bo…

Urwał, poirytował się na samego siebie, odetchnął głęboko i spróbował jeszcze raz.

— Sądzimy z Arią, że mogę być… hm, no, reinkarnacją jej zmarłego brata.

Chwilę po wypowiedzeniu tego na głos stwierdził, że brzmiało to dość idiotycznie. Ale najwyraźniej nie musiał zbyt wiele tłumaczyć, bo nikt nie zadawał zbędnych pytań: każdy wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami, od czasu do czasu przeskakując tymi zadziwionymi spojrzeniami na Arię. Ta aż promieniała z radości i ekscytacji, co najpewniej było dla jej rodziny dowodem na prawdomówność Petre.

Zaskoczony nie był jedynie Athan, który cały ten czas poświęcił usilnym próbom zamordowania Beliala wzrokiem.

— Ale… jak wy… — odezwał się wreszcie Ish, ale Gwiazdka szybko go uciszyła.

— Potem będzie czas na pytania. Teraz sprawdzimy, czy tak faktycznie może być. To łatwe, ale niezbyt dokładne. To oznacza, że mogę potwierdzić wasze przypuszczenia albo im zaprzeczyć. I to wszystko. Nie mogę przywrócić choćby kawałka ze wspomnień tamtego zmarłego. To jest możliwe, ale do tego trzeba większego kopa mocy. Ale małymi kroczkami, prawda? Dobra. Przejdźmy do salonu, tam jest więcej miejsca. Przesuńcie mi te fotele… tak, tam, pod ścianę. Dobrze. Dajcie kredę. I świece. I święty spokój. Macie milczeć, jasne?

Athan wyszedł, aby zgromadzić potrzebne przybory — może poza świętym spokojem, bo tego aktualnie sam nawet nie posiadał — a tymczasem Gwiazdka uważnie przyglądała się Petre i Arii.

— Zdjęcie twojego brata będzie mi potrzebne. Masz jakieś? To idź przynieś. A!, a zanim pójdziesz, to daj mi swoje włosy. Ty też, kochaneczku. Kilka wystarczy. Chociaż… macie nożyczki do paznokci? Odetnij sobie mały kawałek. A… a weź się dziabnij tymi nożyczkami.

Petre wybałuszył oczy, nie rozumiejąc komendy.

— C-co…?

— Kawałek skóry byłby najlepszy.

— Nie słuchajcie jej — odezwał się Bel z wyraźną złośliwością — ona ma jakiś fetysz krwi.

— Zamknij się, Bel — warknęła wściekle — bo znowu w pieczęci wylądujesz!

Petre nie mógł tego wiedzieć, ale Athan bardzo dobrze zrobił, że poszedł po kredę, dzięki czemu tego nie słyszał.

— To co? — Gwiazdka ponownie zwróciła się do Petre, uśmiechając się błagalnie. — Tylko mały kawałeczek skórki! Maleńki! Ledwie się dziabniesz, nic nie poczujesz!

Petre miał wątpliwości, ale ostatecznie przyjrzał się swoim paznokciom, wokół których odstawało kilka naderwanych lub nadgryzionych skórek. Usiłował urwać jeden z nich i gdy już się udało, powodując przy okazji małe krwawienie, podał białawe, niezbyt apetyczne kawałki Gwiazdce.

— Może być?

Gwiazdka zmarszczyła brwi.

— Niech będzie — burknęła. Najwyraźniej nie o to jej chodziło.

Gdy już zgromadzono wszystkie składniki, Gwiazdka zaczęła malować na podłodze krąg wypełniony symbolami, który Petre widział na oczy pierwszy raz w życiu. Jeszcze nie zdążyła zacząć, kiedy Petre zdał sobie sprawę, że nie spytał jej nawet o cenę. Spłoszył się nieco, gdy odparła, że po cenę zgłosi się sama w wybranym przez siebie momencie, że na pewno nie będą to pieniądze i że tak naprawdę sama jeszcze nie wie, co to będzie, bo to będzie zależeć od jej aktualnych potrzeb. Petre zrozumiał, że stał się właśnie dłużnikiem niezbyt miłego medium i jakoś średnio mu się to podobało.

Aż wreszcie mogło się zacząć. Gwiazdka usiadła na samym środku okręgu, przymknęła oczy, po czym zaczęła coś recytować pod nosem. Petre nie był w stanie dosłyszeć słów ani nawet rozpoznać języka, choć niezbyt się nawet starał. Intonacja często się zmieniała, czasami też gwałtownie podnosiła głos, by za chwilę go obniżać do ledwie słyszalnego szeptu. I do tego momentu wszystko wyglądało całkiem ciekawie, choć mało ekscytująco. Bardziej ekscytująco zrobiło się w momencie, w którym Gwiazdką zaczęło szamotać i rzucać z boku na bok. Momentalnie objęła się ramionami i silnie drżeć — całość sprawiała wrażenie, jakby trzęsła się z zimna. Gwiazdka oddychała coraz ciężej, aż wreszcie niemal całkowicie przestała — jedynie jej usta otwierały się i zamykały w rozpaczliwym geście chwytania powietrza. Wyglądała jak ryba gwałtownie wyjęta z wody, co wystraszyło Petre nie na żarty. I to chyba nie tylko jego, bo każdy zdawał się niepokoić i szykować na rzucenie się z pomocą. Na szczęście to nie było potrzebne, bo zupełnie nagle Gwiazdka nabrała ze świstem powietrza, a nabierała go bardzo długo i łapczywie. A gdy już doszła do siebie, otarła pot z czoła, zmarszczyła brwi, po czym oznajmiła z dobitną wręcz prostotą:

— Tak, wszystko się zgadza. Nazywałeś się Louis Vasco, byłeś żeglarzem, zginąłeś na morzu całkiem młodo. Chciałeś tylko to jedno wcielenie do tyłu, tak? Bo dalej mi się sprawdzać nie chce.

Petre zastanawiał się wcześniej, co poczuje, gdy już usłyszy werdykt, jaki by on nie był. Zakładał wiele scenariuszy, ale chyba żaden nie brał pod uwagę… ulgi. A tymczasem młody Dumitrescu czuł się tak, jakby właśnie spadł z jego barków jakiś całkiem sporawy głaz. Dlaczego? Może dlatego, że wreszcie mogli przestać się domyślać i zakładać, że może był bratem Arii, a może nie był. Wreszcie mógł pozbyć się wątpliwości, mógł przestać rozważać wszelkie wady i zalety obu rozwiązań. Jego powiązanie z Arią zostało właśnie przypieczętowane, odarte ze wszelkich niedomówień i niepokojów. I, co być może nieco dziwne, naprawdę się z tego cieszył. Dlatego pierwsze, co zrobił, gdy otrząsnął się z tych myśli, to odszukał Arię wzrokiem, po czym posłał jej szeroki, ciepły uśmiech. Najchętniej by ją teraz przytulił, ale to spojrzenie przechwyciła także Gwiazdka, spoglądając na Arię z ciekawością.

— A ty — Gwiazdka kiwnęła w jej kierunku głową — też chcesz się czegoś dowiedzieć? Mogę posprawdzać, czy dzieciak będzie grzeczny, czy często będzie chorował i czy będzie prawnikiem, jak każdy rodzic by chciał. Co ty na to? Oczywiście za opłatą, ma się rozumieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^