ROZDZIAŁ 749

PETRE

Jeśli termin “rozdwojenie jaźni” miał jakiś sens oraz mógł mieć przełożenie w praktyce, to właśnie teraz. 

Petre zawsze był chłopcem dość spokojnym, lekko nawet nieśmiałym — zwłaszcza w swych wczesnoszkolnych latach. Nie był to jednak ten typ, który chowa się przed wszystkimi, nie uczestniczy w żadnych wspólnych spotkaniach albo boi się do kogokolwiek zagadać. Nie był szkolną ofermą lub kimś, kogo można było gnębić. Znał swoją wartość już od małego i bynajmniej nie miała ona źródła w majątku jego rodziców. Ale jako wesoły, zabawny, rezolutny chłopiec bardzo łatwo zaskarbiał sobie sympatię zarówno kolegów i koleżanek z klasy, jak i nauczycieli. Dzięki licznym znajomościom, mógł brać udział w nielegalnych imprezach, w tajnych akcjach zmiany ocen w dziennikach lub urządzaniu pułapek na najsłabszych i najmniej zdolnych do obrony. Petre zawsze wówczas odmawiał, czując się zbyt nieswojo i niepewnie, by choćby pomyśleć o zrobieniu czegoś złego. Bał się konsekwencji i to właśnie była ta jego swoista nieśmiałość: nie lubił ryzyka. Wolał spokojnie i z uśmiechem na ustach podążać dobrze znaną sobie ścieżką, wytyczoną tylko przez siebie, lecz wspierany przez swoich bliskich. Takie życie mu odpowiadało i nie korciło go żadne ryzyko, nie lubił zmian, dlatego jak ognia unikał wszelkich gwałtowności i niespodzianek.  

Wydarzenia z Dis Patre i Batara Kalą było jak ogromne trzęsienie ziemi, które spowodowało mnóstwo pęknięć jego idealnym, ciepłym, spokojnym saloniku, jakim była jego głowa. Panele rozerwały się na pół, tynk kruszył na ścianach, a żyrandol zawieszony na suficie poprzetykanym pajęczynami szczelin niebezpiecznie drżał przy każdym, choćby najmniejszym ruchu, w każdej chwili gotów runąć. Nic nie zostało po jego oazie spokoju, może poza pozornie takim samym wystrojem; ot, złośliwym, wyjątkowo okrutnym chichotem losu pokazującym mu, że przecież nic się nie zmieniło, że przecież wszystko było w porządku. 

Nie było. 

Ale nawet mimo tych ogromnych trudów, nawet uśmiechu, który za każdym razem drżał, gdy próbował ozdobić nim swoją twarz — Petre czuł, że nie zgubił jeszcze tego optymizmu i wesołości, które w nim o zawsze drzemały. Bo to nie były jedynie momenty zależne od aktualnego humoru. To były jego cechy charakteru, a skoro cały czas w nim drzemały, to znaczyło, że jego duch nie został złamany, że wciąż znał sam siebie, że wciąż pozostawał tym samym Petre Dumitrescu, choć tylko obecnie nieco bardziej niepewnym i skołowanym.  

Lecz skoro tak, skoro można było iść tym tropem, to Petre łatwo mógł sobie wyobrazić, jak zareagowałby na rewelacje, którymi uraczyła go Aria Tismaneanu. Gdyby chodziło wyłącznie o teorię, Petre pewnie wybałuszyłby oczy, pewnie wyrwałoby mu się z ust głuche “wow”, pewnie na moment nie wiedziałby, co powiedzieć, ale w końcu dałby sobie chwilę na zastanowienie, po czym uznał, że to niezwykle ekscytujące! Przecież tyle słyszał o reinkarnacji i choć sam nigdy nie myślał, by miał kiedykolwiek jakieś przeszłe wcielenie, brzmiało to nad wyraz fascynująco! Wszak to nie wypaczało przecież jego własnego jestestwa, a było jedynie ciekawostką, którą warto było zgłębić — bo przecież co złego mogłoby się stać, gdyby zaczął grzebać w “swojej” przeszłości? Zwłaszcza że Aria, którą przecież tak polubił, na pewno by mu pomogła. I ta sama Aria, co ważne, podkreślała, że niczego od niego nie oczekuje, że nic między nimi nie musi się zmieniać, że można puścić tę informację swoim własnym, łagodnym nurtem, aby samodzielnie wycinała meandry swojej historii. W tym, co powiedziała Aria, nie było absolutnie nic złego — tym bardziej, że to nie było nic wyssanego z palca, bo miała na to solidne dowody. A może raczej: poszlaki, ale i tak na tyle solidne, by wziąć teorię z reinkarnacją pod uwagę.  

Bo kwestii “pobrania” cudzego wcielenia przez Batara Kalę i wtłoczenie jej w nowonarodzone, wymodlone dziecko z miejsca wykluczał. Nie chciał mieć z tymi bóstwami nic wspólnego.  

Podsumowując wszystko powyższe, czysto teoretycznie Petre powinien pozytywnie zareagować na to, co powiedziała mu Aria. 

Dlaczego więc wciąż nie mógł wyrzucić z siebie potwornego, przeszywającego chłodu, który boleśnie kłuł go ostrymi dreszczami? Nie był w stanie zachować się choć w małym ułamku tak, jak mu się wydawało, że powinien. Nie był w stanie z uprzejmością i spokojem słuchać słów Arii, zwłaszcza że rósł w nim bunt, że ona wcale nie chciała go uspokoić, a jedynie usilnie przekonać go do swoich racji. 

Jesteś moim bratem i już! Pogódź się z tym, bo nie masz innego wyjścia! 

Nie mógł się pogodzić. Nie wiedział, czemu. Nie znał powodu. Ale nie mógł.  

— Nie wiem, czy to dla ciebie łatwe — przyznał lodowato obojętnym tonem, którego w sobie nie poznawał. — Wierzę, że się cieszysz, że to dla ciebie jakaś ulga. I wiem, że nie masz nic złego na myśli, bo co złego miałabyś mi zrobić tymi słowami? Ale... to trochę okrutne z twojej strony — wypalił, aż sam zaskoczony tym, co powiedział. — Dobrze wiesz, jak wiele ostatnio przeszedłem, że dopiero staram się dojść z tym wszystkim do ładu. Tęsknię za normalnością, za statycznością, za rutyną, do której się przyzwyczaiłem. Chcę, by wszystko wróciło na swoje tory, chcę psychicznie odpocząć. Ale zamiast to uszanować, nie dałaś mi ani chwilki i od razu zaatakowałaś kolejną nowością. Jasne, mógłbym to zignorować — przyznał ze wzruszeniem ramion — i tak po prostu ci nie uwierzyć. Ale ja ci wierzę — wyznał, patrząc jej w oczy. — Wierzę i gdyby nie okoliczności, gdyby nie to, że nie mam szansy nawet tego na spokojnie przetworzyć, nawet by mnie to ucieszyło. Czyli to coś dla mnie znaczy. I będę się nad tym zastanawiał, łamał sobie głowę. I zamiast kłopotu z jedną siostrą, będę miał z dwiema? — spytał, bardzo wyraźnie stawiając na końcu tego pytania znak zapytania. — Nie, nie problem, nie z tobą. Ale... ja już teraz wiem, że nie będę chciał tego zostawić. Że już rośnie we mnie ciekawość. Ale... dlaczego — pytał z wyraźnym żalem — nie pozwoliłaś mi się otrząsnąć po poprzednim? Dlaczego z tym nie poczekałaś? 

Tego nie był w stanie zrozumieć, choć bardzo możliwe, że tylko on jeden tak to postrzegał. Bo ile Aria miała z tym czekać? Do Bożego Narodzenia? Cały kalendarzowy rok? A może jeszcze dłużej? I skąd miała wiedzieć, kiedy można było już o tym rozmawiać, a kiedy jeszcze nie? Nie miała szansy tego rozpoznać, a początek rozmowy sam dość naturalnie sprowokował rozpoczęcie tego tematu. Być może się uspokajał, skoro zaczynał to rozumieć. 

— Przepraszam — wypalił, spuszczając głowę i czując, jak delikatnie pieką go policzki. — Zapomnij o tym, co powiedziałem. Ja... sam nie wiem, co myśleć. Zapomnij o tym, przecież skąd mogłaś wiedzieć, że jeszcze nie czuję się na siłach na... kolejne rewelacje. To... — zmierzwił ze zmęczeniem swoje włosy — to po prostu takie dziwne! Teraz już o wszystkim wiem — pokiwał głową, próbując się uspokoić — i muszę to po prostu przemyśleć. Przespać się z tym. Porozmawiamy o tym jutro, tak na spokojnie, dobrze? 

Gdy podkreśliła, że to, co usłyszał, nie zmieni niczego między nim a Ilarie, zapłonął w nim gniew. Skąd ona mogła to wiedzieć? Choć zaraz wewnętrznie się uspokoił, bo w istocie miała rację. Cóż z tego, jeśli Petre powie Ilarie, że być może odkrył swoje przeszłe wcielenie? Może też się ucieszy, tak jak i on powinien. I może i jego ta radosna ciekawość dopadnie. Ale potrzebowałby na to czasu — czasu, którego Aria nie zamierzała mu dać, a który sam musiał sobie wyrwać. 

Niespodziewane przytulenie się do niego wstrząsnęło nim mocniej niż mógłby przypuszczać. Podobnie zresztą jak dotyk na jego twarzy, który zdawał mu się zupełnie nie na miejscu w chwili, kiedy Petre wyraźnie nie wiedział, co ze sobą zrobić i nie był w stanie pogodzić się z tym, co usłyszał. Stał więc nieruchomo, czując się z tym dotykiem wyjątkowo niepewnie i niekomfortowo. Ani drgnął więc, czekając w ciszy, aż Aria zechce się od niego odsunąć. Nie dawała mu przestrzeni ani fizycznej, ani psychicznej. Czuł się zmęczony tą rozmową coraz bardziej.  

Lecz wtedy zobaczył na jej policzkach łzy. I to momentalnie rozgrzało jego serce i sprawiło, że głowa lekko mu puściła, dzięki czemu do środka mogło się wedrzeć więcej emocji niż tylko niepewność, strach i gniew. Pojawiło się współczucie, pragnienie czułości i opieki. Momentalnie pożałował, że nie odwzajemnił uścisku, ale czasu nie można było cofnąć.  

— Nie przepraszaj — rzekł, starając się uśmiechnąć cieplej niż dotychczas. — Nie masz za co. Po prostu... uznajmy, że to była tylko rozmowa wstępna, dobrze? Taki szkic tego, o czym na spokojnie porozmawiamy jutro. Emocje muszą nam opaść, ja muszę o tym pomyśleć, jakoś to wszystko pomieścić w głowie. Ty też.  

Czuł, że ta rozmowa poszła bardzo, bardzo źle. I choć wiedział, że już na to za późno, niespodziewanie zapragnął to naprawić. 

— Nie martw się niczym, naprawdę — próbował ją uspokoić. — To... to wszystko brzmi naprawdę wspaniale! Zdaję sobie sprawę, że decyzja należy do mnie, ale już teraz mogę ci powiedzieć, że... że tego nie odrzucę. Więc nie odrzucę i ciebie. Muszę to sobie w głowie poukładać — westchnął, posyłając jej nieco zmęczony uśmiech — ale to wszystko. Potem... potem będziemy mogli wspólnie radzić, co z tym zrobić. Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś. 

Choć zbyt szybko, pomyślał.  

— Emmm... — kontynuował, nieco niepewnie — to co, wracamy do biesiadników? Chyba... chyba oboje chętnie się napijemy. Ja chyba też. Jednak chyba ja też.  

Raz jeszcze posłał Arii uśmiech, otworzył przed nią drzwi i przepuścił na korytarz, wychodząc tuż za nią. Jednak nie zamierzał zasiadać ponownie do stołu; w drodze poczuł nagłą i bardzo pilną potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza. Niespodziewanie więc skręcił, gdy tylko ujrzał znajomy korytarzyk — gdy szli do gabinetu Arii, wskazała mu, że gdy skręci tamtędy w lewo i przejdzie przez wysokie, dwuskrzydłowe drzwi, trafi do jednej z mniejszych bibliotek, która miała dostęp do całkiem sporego balkonu. Natychmiast więc skierował się w tamtą stronę, nie czując krępacji ani potrzeby tłumaczenia się przed kimkolwiek — nawet przed właścicielami, że łaził bez pozwolenia po ich domu.  

W tamtej chwili z jakiejś przyczyny mało co miało dla niego prawdziwe znaczenie.  


Biesiadnicy natomiast zupełnie nie wyczuli, że gdzieś dalej, za drzwiami, toczyła się tak ciężka, poważna rozmowa. Radosny śmiech mieszał się z oparami wina wychylanego raz za razem z kielichów, a alkohol zaś całkowicie usypiał w nich jakiekolwiek samozachowawcze instynkty. Może dlatego nikt początkowo nie zauważył, że coś jest nie tak, gdy Aria wróciła do salonu — i to sama, bez Petre. W końcu jednak wszyscy odwrócili głowy w jej stronę, a na ich twarzach uśmiech na moment zamarł. Ale wystarczył ułamek sekundy, by Likar znowu uśmiechnął się szeroko i wznowił swoją opowieść, bardzo uporczywie ściągając na siebie spojrzenia Jehanne, Gudrun, Isha i pani Adrianny, która wreszcie zgodziła się z nimi usiąść. Tylko Athan nie słuchał Likara, bardzo uważnie przyglądając się małżonce i w ciągu sekundy dochodząc do wniosku, że coś poszło nie tak.  

 — Idź, idź — szepnął mu do ucha Likar — ja tu zabawię gości. 

Sam wszak był gościem, przez co wydawało się brodaczowi, że zapodał właśnie wyjątkowo wyśmienity żart.  

Athan tylko niemrawo pokiwał głową, po czym wstał i zbliżył się do Arii, obejmując ją, gładząc kojąco po plecach i odciągając w nieco cichszy zakątek domu. Przytulił ją do siebie, przez dłuższą chwilę milcząc. 

— Jeśli nie chcesz, nic nie musisz mówić — szepnął cicho, kojąco. — Daj sobie chwilę. A jeśli zechcesz, opowiedz, co się stało.  

Znał ją zbyt dobrze, by nie wiedzieć, że poczuje się lepiej, gdy wszystko z siebie wyrzuci. Ale nie chciał niczego pospieszać, choć z niepokojem czekał, aż wreszcie wyjawi, co ją tak mocno zmartwiło.   

Choć, niestety, miał ponure przeczucia co do powodów tak kiepskiego nastroju Arii.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^