ROZDZIAŁ 745

PETRE

W ciszy i z zaskakującą cierpliwością wsłuchiwał się w każde słowo Arii. I choć układały się one w jedną, spójną całość, Petre co jakiś czas wychwytywał pojedyncze wyrazy, jak gdyby przez to, że uderzały w niego mocniej. A może po prostu bardziej się na nich skupiał, dokładniej je analizował. Wbrew pozorom, smutek i zagubienie nie odebrały mu możliwości przytomnego osądu, dlatego ani myślał zachowywać się jak zrozpaczony głupiec skupiony wyłącznie na swoim bólu. Dlatego był bardzo wdzięczny za wszystko, co Aria mówiła — ale nie tylko. Był wdzięczny za jej spokojny, cierpliwy ton. Był wdzięczny za tę ciszę i spokój, które panowały wokół. Był wdzięczny za brak pośpiechu, za lekkość skupienia i głębię myśli, które przez tę jedną, choć długą chwilę potrafili współdzielić.

— Naprawdę myślisz — zaczął wreszcie — że ona jest tylko zawstydzona? Że to o to chodzi? Że cała ta obecna zabawa w kotka i myszkę to wyłącznie poczucie winy? Chciałbym tak myśleć — przyznał bez ogródek, nieco opuszczając ramiona — ale boje się, że... że niekoniecznie o to chodzi. A przynamniej nie tylko o to. Bo ja wiem, że każde z nas musi odpocząć — zauważył, patrząc na Arię niemal błagalnie — ale jeśli to się zacznie za bardzo przeciągać? Jeśli nie będziemy się spieszyć zbyt długo, aż z czasem zacznie przestawać nam zależeć, by coś w tym zmienić? A jeśli przyzwyczaimy się do tego lekkiego dystansu, który jest między nami? Trudno mi to sobie wyobrazić, bo nigdy byśmy nie pomyśleli, że w ogóle kiedykolwiek zaistnieje między nami jakiś dystans, choćby na chwilę, a co dopiero się do niego przyzwyczajać! Ale ja się naprawdę tego boję, Aria — wyznał, spuszczając głowę. — Bo my nie wiemy, jak do siebie dotrzeć. I ja mam nadzieję... Boże!, modlę się o to z całych sił, że to naprawdę tylko kwestia czasu!

Niespodziewanie poczuł, jak zaczyna boleć go głowa. Nie przez pogodę lub z powodu choroby, a w związku ze zbyt wieloma myślami i wątpliwościami, które tłukły się mu w głowie.

— Złamane serce to osobna kwestia — mruknął cicho. — Chciałbym jej pomóc, ale w tym przypadku nie mogę. I tak źle, i tak niedobrze — westchnął ciężko — bo jak tego Leonarda nie ma, to Ilarie cierpi. A gdyby się pojawił, pewnie skupiłaby się już tylko na nim — wyznał z kłującą go w serce zazdrością — więc tak czy siak znowu byłby między nami impas.

W ogóle nie ukrywał tego, że był o Leonarda zazdrosny. Niedaleka przeszłość pokazała, że kapłan potrafił zmanipulować jego siostrę jak nikt i mógł z nią zrobić dosłownie wszystko. Najwidoczniej wystarczyło wyszeptać jej kilka pięknych słówek, by odseparować ją nie tylko od brata, ale i od wszystkich bliskich. I czy coś naprawdę się zmieniło? Tak naprawdę to Leonard stanął po ich stronie, a Ilarie... podobno przez moment była podwójnym agentem, lojalna im i udająca, że pozostaje lojalna Leonardowi. Ale ile było w tym prawdy? Na ile ona pomagała realnie im, a na ile Leonardowi? Petre nawet wobec takich kwestii miał wątpliwości, co wzbudzało w nim poczucie winy — bo wyglądało na to, że naprawdę jej nie ufał.

— Brat to brat — mamrotał cicho, zupełnie zalany ponurymi, iście depresyjnymi myślami. — Niby jest zawsze, niby zawsze pod ręką. Jest bliski w taki mechaniczny sposób, no bo to brat, ta sama krew. Po prostu. Znasz kogoś od dziecka, masz to rodzeństwo, bo je masz. Po prostu. A kochanek wzbudza namiętność, żar, mnóstwo nagłych, ognistych emocji. Reszta rodziny jest potem tylko dodatkiem, bo przecież rodzina jest zawsze, więc nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Ale co innego miłość romantyczna. Jak często ludzie wybierają rodzinę ponad miłość? A jak często miłość nad rodzinę? Jeśli wróci Leonard, Ilarie może nie będzie miała kłopotu z wyborem. Może się ożywi, może wróci do życia. Może pomyśli, że ma przy sobie i jego, i mnie, więc może być szczęśliwa. To może tak byłoby lepiej. Nie wiem.

Czuł, że mówił rzeczy niezgodne z tym, co sam myślał. Nie wierzył, by Ilarie tak łatwo zamieniła go na kapłana. Znał ją, wiedział, jak ważna była dla niej rodzina. Ale wypowiadał to wszystko z obawy przed tym, że to może kiedyś się spełnić. Wypowiadał to wszystko z nadzieją, że Aria zaraz to wszystko sprostuje, że go uspokoi, wytłumaczy, że to wszystko nieprawda, a on się uspokoi i też zacznie w to wierzyć.

— Ucieszymy na swój widok? — spytał nagle, jakby przez moment nie wiedział, o czym Aria mówiła. — Może, pewnie tak. Ale i się wystraszymy. Bo teraz, gdy nas nie ma obok siebie, nie musimy rozmawiać twarzą w twarz. Możemy rozmawiać telefonicznie albo przez wiadomości o mało istotnych bzdurkach: co tam u nas, jak widoki i pogoda, co się dzieje w hotelu, gdzie teraz jestem. Ale jak wrócimy, będziemy unikać swojego wzroku, bo żadne z nas nie odważy się podejść i powiedzieć: mamy problem. Bo mamy. I nie wiemy, jak go rozwiązać. Ale... tak — uśmiechnął się szczerze po raz pierwszy od dłuższego czasu. — Bardzo się ucieszę, gdy ją zobaczę. Od razu ją przytulę, na moment zapomnę o tym rozłamie między nami, opowiem jej wszystko, co mnie spotkało podczas tek podróży, co widziałem i kogo poznałem. I ona mi opowie, co w hotelu, opowie o babci i rodzicach, na moment wszystko będzie dobrze. Bardzo za nią tęsknię — wyznał cicho, ze smutkiem. — Wiem, że ona też za mną tęskni. Tego się trochę trzymam. Że cały czas za sobą tęsknimy.

Płakać mu się chciało na myśl o tym, jak bardzo nadal się kochali, jak całkiem niedawno wszystko było tak pięknie między nimi, a jak niespodziewanie wszystko się popsuło. Zasłonił twarz dłonią, opierając łokcie o kolana. Westchnął ciężko, wymęczony wszystkim, co go ostatnio pokonało.

Słowa Arii o tym, że więź między nim a Ilarie nie staje się słabsza, a silniejsza, oraz że dzięki temu wiedzą, jak wiele by dla siebie zrobili, dość mocno go podbudowała. Strach i niepewność oblepiły jego myśli lodowatymi, obślizgłymi mackami, ale wraz z kolejnymi ciepłymi, łagodnymi słowami, tak napełnionymi wiarą i nadzieją, Petre czuł, jak te macki puszczają, jak ześlizgują się z jego myśli, jak przestają być takie groźne i agresywne. Czując delikatne rozluźnienie, poczuł się bardzo dziwnie — zupełnie tak, jakby słowa Arii zaczynały do niego docierać z dużym opóźnieniem. Zaczął też czuć się winny tego, że tak zalewał ją ponurymi myślami, będące zresztą w zupełnej kontrze z tym, co wampirzyca starała mu się przekazać.

— Ja cię strasznie przepraszam — zawołał nagle, jakby wybudzony z jakiegoś lepkiego, bardzo nieprzyjemnego snu — że tak jęczę, marudzę. Ja... bardzo doceniam twoje słowa. Ona bardzo mnie podbudowują. Po prostu tak cholernie się boję, wiesz? Przez to, co się ostatnio działo, mam problemy z... z nadzieją. Przestaję w nią wierzyć, choć kiedyś byłem jej pełen. Chyba nadal jestem jakimś tam optymistą, ale... takim... przerażonym optymistą. Bojącym się uwierzyć, że naprawdę będzie dobrze tak jakbym chciał.

Nie staraj się jej naprawić, tylko zbuduj nową. Te słowa uderzyły w niego z tak ogromną siłą, że aż wstał. Nowa energia wlała się w całe jego ciało i umysł niczym złoty, ogrzewający napar, niczym ciepła herbata pita pod kocem, wspólnie otulające go całego przyjemnym, bezpiecznym ciepłem. Jakież to było proste! Jakież oczywiste! Tak, to prawda — ich starych już nie było. Nie było tych radosnych dzieciaków, które przejmowały się wyłącznie tym, czy ich hotel zbierze od gości najlepsze recenzje albo czy matka znowu zacznie ścigać Ilarie z jakimś nowym kandydatem do ożenku. Stali się dużo bardziej świadomi zagrożeń, jakie na nich czyhały, stali się dojrzalsi i nie biedniejsi, jak mogło mu się dotychczas wydawać, ale bogatsi. Bogatsi o nowe doświadczenia, bogatsi o nowe emocje, o nowe myśli, strachy i postanowienia. Zostali ulepieni z twardszej gliny — nie tak gładkiej w dotyku, jak ta poprzednia, ale za to ze znacznie solidniejszej, odpornej na upadki.

Upadki.

Upadli. Teraz należało wstać.

Dalej niesiony tą dziwną energią, podszedł do Arii, nachylił się nad nią i uścisnął ją krótko, choć mocno i radośnie.

— Dziękuję! — wykrzyknął. — Dziękuję! Nigdy nie zapomnę ci tych słów i tego wsparcia, które mi okazałaś. To... to naprawdę wiele dla mnie znaczy.

Z nową energią słuchał dalszych słów Arii, gdy podpierała całą swoja przemowę przykładem jej związku z Athanem. Petre zdziwiła informacja o tak długim rozstaniu, ale z jakiegoś powodu uznał, że chętnie ją o to zapyta, ale później.

Zwłaszcza że ujrzał wtedy twarz Wysłannika. Wysłannika, który, jak się okazało, miał swoje nazwisko.

Elijah Cavendish.

Petre musiał wszystko bardzo długo analizować, dosłownie czując, jak policzki czerwienią się w geście nagłego uderzenia rozgrzewającego stresu. A więc byli blisko... dosłownie i w przenośni! To był ich przyjaciel, a jednak, gdy z Bukaresztu połączyli się z Blickling, aby Athanasius mógł określić prawdomówność Leonarda, Wysłannik ani drgnął. Choć stał tyłem do monitora, z pewnością słyszał ich głos, a jednak na jego twarzy nie namalowała się ani jedna, najdrobniejsza emocja. A więc powrócił nie Elijah Cavendish, a jedynie Wysłannik, który ubrał byle jaką ludzką twarz, aby wmieszać się w mieszkańców tego świata? Petre był pełen niepewności i wątpliwości. Teraz już musiał porozmawiać o tym z Likarem, i to koniecznie. Na pewno milczał z całą świadomością, na pewno wiedział, kim Wysłannik był dla mieszkających tu ludzi, a jednak nawet się nie zająknął na ten temat. W Petre rósł bunt; nie sądził, by ukrywanie tak ważnej rzeczy było słusznym postępkiem. Jeśli Wysłannik aka Elijah Cavendish był ich przyjacielem, zasługiwali na prawdę, zasługiwali, by wiedzieć, co się z nim działo — nawet dla samego spokoju, dla świadomości, że jednak istniała druga strona, w której Elijah się odnalazł, nawet jeśli by do nich na stałe nie wrócił. On sam nie śmiał się odezwać, zdając sobie sprawę, że nie powinien się wtrącać, ale zamierzał przekonać Likara, by jednak zdradził Arii i Athanowi prawdę.

Raz kolejny jego przemyślenia zostały dość gwałtownie przerwane przeskoczeniem na kolejny wątek. Momentalnie zapłonęła w nim wielka ciekawość, gdy Aria zapowiedziała, że coś dla niego ma. Gdy ujął delikatnie notes i przyjrzał się wskazanej zawartości, wybałuszył oczy, czując, jak uszy zaczynają płonąć mu czerwienią, podobnie zresztą jak policzki. Długo, bardzo długo wpatrywał się w portret. Najpierw niedowierzająco, uzmysławiając sobie w całej rozciągłości, że oto ujrzał w notesie szkic jego własnej twarzy. Potem z przyjemnością, zachwycony talentem Arii i szczegółowością, nad którą się pieczołowicie pochyliła, tworząc ten rysunek. A potem ze strachu przed spojrzeniem jej w oczy. Po prostu udawał, że cały czas się przyglądał. Zacząłby przeglądać inne strony, żeby pokazać, że nadal zainteresowany jest bardziej notatnikiem niż ją i już nawet ręka mu drgnęła, ale w porę zdał sobie sprawę, że grzebanie w jej prywatnych rzeczach byłoby niegrzeczne.

Masz piękną twarz. Nie mogłam o niej zapomnieć. Petre jęknął w duchu: takie słowa w niczym mu nie pomagały, a tylko pogłębiało chaos w jego głowie. Na szczęście Aria cały czas mówiła, choć to wcale nie załatwiało sprawy. Czy czuł się przy niej niezręcznie? W tej chwili — jak cholera. Ale nie mógł jej tego powiedzieć… choć prawdopodobnie jego poza, spuszczone oczy i zarumienione policzki mówiły same za siebie. Tymczasem ona mówiła o tym tak swobodnie! Jakby nie mówiła o międzyludzkich emocjach, a pogodzie za oknem. To sprawiło, że Petre poczuł żal, a nawet maleńką, ledwie zauważalną nutkę gniewu; czyżby dla niej to naprawdę było aż tak mało? Z jednej strony to niemożliwe — wszak namalowała jego szkic. Musiała przyjrzeć się jego twarzy bardzo dokładnie, skoro tak doskonale zapamiętała tyle szczegółów. Ale po co by mu się przyglądała, gdyby… gdyby co? Gdyby nic dla niej nie znaczył? A jednak teraz wypowiadała się tak swobodnie, tak lekko.

Kazała przewrócić stronę, co też uczynił. Miał nadzieję, że kolejny rysunek oderwie go od tego kłopotu natury międzyludzkiej i poniekąd się to udało, choć nie sprawiło, że Petre całkiem się uspokoił. Na kartkach notesu ujrzał bowiem siebie, raz jeszcze, ale tym razem wraz z Ilarie. Westchnął cicho. Z żalem, tęsknotą, wzruszeniem. Dotknął opuszkami palców szkicu martwych nieistniejących postaci, tak radosnych i spokojnych. Aria opowiadała o rysunku, nawiązując do tego, co wcześniej mówiła o Ilarie, ale Petre nie wysłuchał jej do końca. Myśli wciąż krążyły wokół szkicu jego twarzy i pytania, czy czuł się przy niej niezręcznie. Jak miał ugryźć ten temat? Delikatnie czy dosadnie? Na cokolwiek by się nie zdecydował, i tak czuł, że wyjdzie źle.

— Kim ty właściwie jesteś, Aria?

To pytanie wyrwało mu się z ust zupełnie niespodziewanie, nieprzemyślanie, poza kontrolą umysłu. Na początku nieco się zląkł reakcji Arii, ale tym samym zrozumiał, że słów nie da się cofnąć, więc pozostało mu kontynuować.

— Nie zrozum mnie źle — poprosił łagodnie — ale nie rozumiem naszej relacji. Nie rozumiem jej, bo znamy się krótko i niezbyt dokładnie, a jednak przyjechałem do ciebie wprost z Rumunii. Nie rozumiem tego, dlaczego tak dobrze nam się rozmawia, dlaczego tak świetnie się rozumiemy. Może tak po prostu czasem bywa? Może niektóre znajomości już tak mają? Może to jakieś bratnie dusze? Może tak się właśnie rodzi przyjaźń? Jesteśmy przyjaciółmi? Możemy się tak nazwać po ledwie kilku miesiącach niemal wyłącznie internetowej znajomości? A może nie jesteśmy przyjaciółmi? Tylko wtedy… kim? Opowiadasz mi o miłości swojego męża, a chwilę później pokazujesz mi moją narysowaną twarz. I to wyjątkowo wypełnioną szczegółami. Nie zrozum mnie źle, proszę — powtórzył nieco lękliwie — ale ja po prostu nic nie rozumiem. To nie przebiega książkowo ani naturalnie, choć wiem, że źle to brzmi. To idzie… bardzo szybko. A ja nie nadążam. I mam wrażenie, że siedzę po uszy w czymś, o czym nie mam bladego pojęcia. Nie oskarżam cię o jakieś tajemnice — wyjaśnił — bo zakładam, że czujesz się podobnie i być może też tego wszystkiego nie rozumiesz, mniej lub bardziej niż ja. Ale… nie rozmawialiśmy o tym jeszcze — zauważył, po raz pierwszy, odkąd zaczął tę wypowiedź, patrząc jej w oczy. — Chyba powinniśmy. Więc…

Zamilkł na moment, tym razem nie odrywając wzroku od Arii nawet na sekundę.

— Więc… kim jesteś, Aria?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^