ROZDZIAŁ 739

GORO

Ta podróż była bardzo długa... i niezwykła. Długa, męcząca, obfitująca z nieprzespane noce, niepokoje, skropiona krwią i poświęceniem. I to wciąż nie był koniec, choć podobno każda droga miała swoją metę. Po miesiącach szukania, kręcenia się w kółko i rozpaczania nad swoją niewiedzą, która nie tylko ich blokowała, ale i cofała, po dziesiątkach odkrytych niechętnie i mimowolnie niezwykłości, wreszcie pojawiło się małe światełko w tunelu.

Walczyli z niemożliwym. Bo choć w ich szeregach były miedzy innymi demony, istoty włożone między bajki, choć równie potężni, co pamięć o nich tkwiąca w licznych legendach dotyczących tego gatunku, i tak zdawało się, że nie mieli szans. Bo kto stał przeciwko nim? Koszmary wyjadające z ludzi ich spokój, karmiące się złudnym marzeniem o raju, a zostawiając za sobą jedynie zimną, potworną pustkę. Bogowie, skłóceni między sobą, zbyt zajęci swymi wojenkami i absolutnie w żadnym stopniu nie przejmujący się ludźmi — ich maleńkimi zabawkami, śmiesznymi eksperymentami, którymi już dawno przestali się interesować, bo okazali się zbyt nudni, zbyt przewidywalni w swym pragnieniu samozagłady. To wszystko zdawało się Goro, Wierze, Belialowi i Likarowi zbyt duże, zbyt przerażająco abstrakcyjne. Ale i tak się nie poddawali. I tak chcieli walczyć. Bo cóż innego im pozostało?

Klucząc od tropu do tropu, być może jakaś zbłąkana pomyślność zstąpiła tuż przed nimi w postaci Jonathana — Kosiarza, istoty nadludzkiej, a jednocześnie tak bardzo ludzkiej, bo przepełnionej ichniejszymi wadami. Trochę zabawy i jeszcze więcej alkoholu nie sprawiło, że podstępem dało się wycisnąć z niego jakiekolwiek wskazówki — ale sprawiło, że Jonathan ich polubił i dobrowolnie postanowił pomóc.

Podpowiedź, jaką im udzielił, była stosunkowo niewielka i pozornie niewiele znacząca. A jednak — bogów można było uwięzić! To zmieniało wszystko, ponieważ aż dotąd nikt nie brał tego nawet pod uwagę. Wszak bóstwa wydawały się stworzeniami zbyt potężnymi, zbyt doskonałymi, by dało się je tak po prostu gdzieś zamknąć. Wizja ta była zbyt abstrakcyjna, by zaprzątać sobie nią myśl, więc szukano dalej, czepiano się bardziej skomplikowanych, choć nieefektownych rozwiązań, nie zwracając uwagę na tę najprostszą.

Wysłannik i Sum potwierdzili — rzeczywiście, w ich historii zapisany był moment, w którym Batara Kala został uwięziony. Niewiele jednak wiedziano o samym więzieniu, dlatego najprostszym pomysłem było zapytanie o tę kwestię u źródła, czyli samego Dis Patre. W tę misję najprościej było wysłać Suma, który najlepiej znał swojego pana, podczas gdy Wysłannik wypełniałby swoją misję i pilnował resztę kompanii na Ziemi. Pomysł wydawał się prosty…

…choć wcale taki nie był. A wszystko przez samego Dis Patre, który, wbrew pozorom, wcale nie był taki chętny do umieszczania brata w klatce.

— Włączyły się w nim braterskie uczucia? — spytał kpiąco Goro.

Kpina zupełnie nie pasowała do demona, ale Wiera i Belial, którzy łypali na niego czujnie, doskonale wiedzieli, że był to wyraz głębokiego zirytowania połączonego z bezradnością. Na szczęście Sum cierpliwie wysłuchał zażaleń, po czym kontynuował zdawanie relacji ze spotkania z bogiem, powtórnie przywracając im nadzieję. Bo czy Dis Patre początkowo nie chciał się na ten pomysł zgodzić właśnie ze względu na rzeczoną braterską relację? Wątpliwe, choć niewykluczone. A może chodziło o zwykły strach? O to, że inni poznają ten sekret i być może kiedyś zechcą go użyć przeciwko niemu samemu? Cokolwiek by to nie było, przeszkadzało bóstwu w podjęciu jedynej właściwej decyzji. Na szczęście Sum bardzo dobrze znał swojego pana i wiedział, jakich słów użyć i co podkreślić, aby obudzić w Dis Patre odpowiednie reakcje. Ostatecznie się więc zgodził, choć zastrzegł, że od tej pory los brata będzie leżał wyłącznie w jego rękach i jeśli kiedyś zechce go uwolnić, po prostu to zrobi. W jego głosie ponoć było słychać przekonanie, że prędzej czy później z pewnością to uczyni.

Ale tym mieli martwić się później. Dużo, dużo później.

Dzięki staraniom Suma, dowiedzieli się całkiem sporo. Jak się okazało, więzienie nie było realnym budynkiem, jak im się mogło wydawać, ale… całym światem. I to nie byle jakim, bo wspomnianą przez Jonathana Sallą. Było to dość zaskakujące, bo wedle Kosiarza, z Salli jedynie czerpano moc, która miała utrzymać więzienie w ryzach — jednak zniszczenia były tak ogromne, że Salla uległa zupełnemu spaczeniu i sama stała się więzieniem, któremu wcześniej użyczyła całą swoją moc. To była jednocześnie dobra i zła wiadomość. Dobra była taka, że chodziło dosłownie o jeden ze światów, co brzmiało jak dość porządna klatka, z której nie jest łatwo się wydostać. Ale zła była taka, że skoro Salla nie miała już własnej energii, znowu należało ją zaczerpnąć z zewnątrz. Tylko że w odpowiedniej odległości nie było już żadnych światów, a jeśli były, to zbyt małe i słabe, by utrzymać więzienie.

Właśnie wtedy, podczas tej opowieści, Sum i Wysłannik wymienili spojrzenia. W oczach tego drugiego nie zalśniła ani jedna emocja, ale ten pierwszy wyglądał na współczującego, co momentalnie zaalarmowało słuchaczy. Choć powód w istocie wydawał się oczywisty.

— Nie wiadomo, skąd wziąć tę energię? — odgadł niepewnie Petre, robiąc krzywą minę.

Niestety, to nie była właściwa odpowiedź. Istniało bardzo niewiele tak potężnych źródeł energii, które byłyby w stanie „zasilić” takie więzienie. Sum tłumaczył, że swoistą ciekawostką był fakt, iż nawet niektóre istoty byłyby w stanie utrzymać tę klatkę i nie pozwolić bóstwu wydostać się na zewnątrz.

— Na przykład… demony.

Ta odpowiedź była jednocześnie zaskakująca i niezaskakująca. Bo czyż demony jeszcze do niedawna nie były najpotężniejszymi stworzeniami chodzącymi na tym świecie? Obecnie już można było tę teorię obalić, a wszystko przez bóstwa i ich kreacje, jak chociażby Svik, których możliwości były niezbadane.  Nie zmieniało to jednak faktu, że demony pozostawały bardzo silne i można je było… wykorzystać…

— Nie.

Wszyscy spojrzeli na Goro, który odrobinę pobladł, a w jego oczach błysnął strach i bunt. Zrobił krok do tyłu, jakby wystraszył się wciąż tłumaczącego im wszystko Suma, choć w rzeczywistości nie bał się jego, a wniosków, do których zamierzał ich wszystkich doprowadzić. A te były jasne, choć Goro uparcie nie chciał ich do siebie dopuszczać.

— O co chodzi? — dopytywał niespokojnie Petre. — Chyba oni nie chcą was poświęcić? Ciebie i Beliala?

— Nie — wyjaśnił dławiącym głosem Goro. — Nie chodzi o nas. Chodzi o demony, które są… bezużyteczne.

Wtem wszyscy zrozumieli.

— Chore demony — wypowiedział tę oczywistość na głos — mają posłużyć za baterię, tak? Mam ich rzucić na pożarcie? Na śmierć, aby…

— Nie na śmierć — sprostował Sum z krzepiącym uśmiechem, jakby to coś mogło pomóc. — Twoi bracia będą żyć. Nie będą bateriami, tylko strażnikami.

Goro w pierwszych chwilach uparcie nie chciał się na to zgodzić. Kiwał przecząco głową, nie dając sobie wytłumaczyć, że to była ich jedyna szansa, że poświęcenie kilku mogło uratować wiele tysięcy albo nawet milionów. Ale jak inaczej mógł zareagować? Miał tak po prostu skinąć głową i uznać, że okej, nic nie szkodzi, można ich rzucić na żer? Goro zamierzał ich uleczyć. Zamierzał poprosić Dis Patre „po starej znajomości” o pomoc w ich uleczeniu, a nawet gdyby to nic nie dało, sam zamierzał szukać sposobu. Wszak Rarkurena udało się ocalić, więc istniała szansa też dla innych — dla tych dwóch, którym nie udało się tutaj pomóc oraz dla tych, którzy oczekiwali na pomoc w Londynie, zamknięci w celach niczym nic niewarte szczury. I tak też najwyraźniej zamierzano ich potraktować — jak nic niewarte byty, bo już nawet nie istnienia. Goro czuł, jak z każdą chwilą bunt w jego sercu narasta. Czuł na sobie spojrzenia całej reszty, czuł to oczekiwanie i presję. Czuł, że każdy oczekiwał od niego, że się zgodzi. Bo to przecież proste — łatwa wymiana, łatwe rozwiązanie wielkiego kłopotu. I niby każdy wiedział, że decyzja wcale nie była łatwa, być może gdyby to oni byli zmuszeni podjąć decyzję, nie przyszłaby im ona tak łatwo, jak teraz tego oczekiwali od niego. Ale to właśnie on, Goro, musiał się pod tym podpisać. Własną krwią. I krwią swoich braci.

Ale nie mógł tego bardziej przedłużać. Mógł powtarzać „nie” nawet przez lata, całe eony, ale każdy wiedział, i on też, że prędzej czy później musiał powiedzieć „tak”. Nie było innego wyjścia. Nie było innej drogi.

— Dwóch wystarczy? — spytał słabo, choć głos, o dziwo, mu nie drżał.

— Do zamknięcia więzienia tak — odpowiedział Sum. — Ale to tymczasowy środek, wkrótce potrzebnych będzie więcej. Przyślij tu wszystkich chorych, jakich zdołasz. Resztę Wysłannik schwyta sam. Tych, których da się wyleczyć, odratujemy i pozwolimy odejść. Przypadki niewyleczalne mianujemy strażnikami.

— Czyli… nie ma sposobu na…

— Nie ma.

Goro pokiwał głową, uśmiechając się gorzko. I tak oto nadzieja na uzdrowienie wszystkich legła w gruzach, umarła wraz z tym czymś, co właśnie umierało w nim samym. Bo aż do tej pory naprawdę trzymał się myśli, że to jego następny cel: uleczyć każdego, kto tego wymagał, uleczyć każdego demona i wrócić do tego, co istniało przed Rumenem. Naiwne mrzonki, powiedziałby ktoś, komu by zwierzyłby się ze swoich bolączek, i miałby rację. Ale właśnie to go motywowało, sprawiało, że każdego dnia wstawał jeszcze silniejszy. Bo miał cel, bo do czegoś dążył. Cóż więc stanie się teraz, kiedy ten cel stracił? Nie wiedział i nieco obawiał się odpowiedzi.

— Dlaczego? — spytał zaskakująco twardo jak na swoje zszargane nerwy. — Dlaczego niektórych dało się wyleczyć, a innych nie? Co takiego im dolega, że…

— Obiecuję — przerwał Sum łagodnie, choć stanowczo —  odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania, ale nie teraz. Czas nas goni.

Goro pokiwał głową. Wyraz twarzy miał martwy, pozbawiony wszelkich emocji, a jednocześnie nimi przepełniony. Podnosząc gwałtownie wzrok, odszukał Wierę, a gdy ją ujrzał, jego oczy nagle niezdrowo zalśniły. Dostrzegł przestrach w jej oczach: czyżby się bała, że odrodziła się w nim myśl, że choroba jego braci była pośrednią winą Wiery? Lecz on o tym nie myślał, nawet przez sekundę nie przemknęło mu to przez głowę. Zamiast tego spojrzał jej głęboko w oczy, aby tylko ona mogła dostrzec jego rozpacz i rozdarcie — i aby mogła mu pomóc. Wyciągnął do niej rękę, ujął i ścisnął delikatnie, choć stanowczo, aby poczuć to ciepło, ten gest, to wsparcie. Wsparcie, którego Wiera natychmiast mu udzieliła. Posłał jej delikatny, krótki uśmiech, który zaraz zginął, przytłoczony smutkiem i żalem. Ale wystarczył, Wiedział, że wystarczył, że Wiera wszystko rozumiała.

Zawsze rozumiała.

 

Reszta miała zostać zrobiona prawie bez nich. To było o tyle dziwne, że jak dotąd znajdowali się w samym epicentrum zamieszania, a teraz mieli stać w boku i obserwować, jak silniejsi od nich rozwiązują ich kłopoty. Plan był stosunkowo prosty: Dis Patre miał zaprosić swego brata na rozmowę, niby pouczającą. Gdy Goro usłyszał po tym planie, pokiwał z niedowierzaniem głową, będąc pewien, że się nie dowiedzie. Sum jednak zapewniał, że podobne rozmówki zdarzały się całkiem często, nawet jeśli zwykle spełzały na niczym. Ot, Dis Patre tłumaczył, że zbyt rozpędzał się w swym zbieraniu pokarmu, a Batara Kala tylko kiwał głową, kłamliwie obiecywał, że to naprawi, po czym znikał — i obaj bracia byli zadowoleni. Teraz Dis Patre miał całkiem sporo powodów, aby go wezwać, więc to teoretycznie nie powinno wydawać się podejrzane. Nieco bardziej podejrzany niestety wydawał się fakt, że mieli się spotkać na Ziemi. Nie było innego sposobu, ponieważ przedostanie się do zaświatów nie było zbyt bezpieczną opcją. Jednak podobno to wcale nie było aż tak odbiegające od normy, choć rzadsze, należało więc mieć nadzieję, że Batara Kala po prostu się zgodzi.

Przygotowania do stworzenia pułapki były żmudne i trwały kilka dni. Wpierw należało znaleźć odpowiedni grunt: energia, która powstanie do wysłania Batara Kali do więzienia była ogromna i mogła spowodować olbrzymie straty, dlatego szukano możliwie jak największego pustkowia. Należało wybrać się w głębokie, dość odległe zakamarki Rumunii, aby takie odnaleźć. Następnie należało ukryć kilka znaków, które miały delikatnie, nieznacznie wręcz osłabić Batara Kalę. Miał tego sam z siebie nie wyczuć, ale podobno taka różnica wystarczyła, aby ułatwić zamknięcie go w klatce. Jednak symbole musiały być rozmieszczone w ogromnej odległości od siebie, dlatego duża przestrzeń była tak potrzebna. W dniu całej operacji na polanę sprowadzono chore demony. Były spętane i choć stale się wyrywały, nie istniało zagrożenie, aby się uwolniły. Te miał namaścić sam Dis Patre, który zstąpił na Ziemię, wypalając swoją obecnością całą roślinność w promieniu kilku kilometrów. Wypalanie znaków na ich czołach było bolesne i trudne do zniesienia dla ukrytych między żywymi drzewami widzów, jednak było niczym w porównaniu z tym, co nastąpiło chwilę później: Dis Patre dosłownie wyrwał demonom języki, po czym włożył rozżarzony pręt w ich gardła, także tam wypalając znaki. To sprawiało potworny ból, nawet jeśli przecież chowali się w czyichś ciałach, ale jednocześnie oznaczało, że rytuał dobiegł końca. Demony po wszystkim były osowiałe, ledwie przytomnie i tylko resztkami woli trzymały się na nogach. Jednak od tamtej chwili nikt nie zwracał na nich uwagi. Ostatnią rzeczą było pojawienie się Batara Kali, a następnie wypowiedzenia serii zaklęć, które miały odesłać go do Salli. Wypowiedzieć miał je ten, któremu najbardziej zależało na uwięzieniu bóstwa, a że tak naprawdę zależało na tym wszystkim, to Goro miał to zrobić. Ani myślał narażać kogokolwiek na ryzyko, poza tym uważał, że było to ostatnie złożenie hołdu jego braciom, którzy udawali się na wieczne zatracenie. Na dany znak wyszedł więc na polanę, trzymając się w dużej odległości od bóstw, lecz będąc w zasięgu wzroku.

Gdy Batara Kala zszedł na Ziemię, aby spotkać się ze swoim bratem, nie było żadnej pogawędki ani wstępu. Dis Patre natychmiast osłabił brata, być może jakimiś zaklęciami albo rytuałami, których nikt poza nim nie znał. Cokolwiek to było, chyba zadziałało, bo Batara Kala wpadł we wściekłość: jego twarz wykrzywiła się tak potwornie, że nawet Goro na moment odwrócił wzrok, choć nie powinien był tego zrobić. Na szczęście Batara Kala był niezdolny do używania swoich mocy, przynajmniej chwilowo, dlatego Goro, dostrzegłszy odpowiedni znak, natychmiast zaczął wypowiadać zaklęcia.

Nad ich głowami rozszalała się potworna burza. Wiatr niemiłosiernie huczał w uszach, sprawiając, że gapie tej przedziwnej sceny ledwie stali na nogach. Błyskawice co rusz rozświetlały wieczorne niebo, sprawiając wrażenie, jakby bogowie zamieszkujący warstwy nad chmurami wpadli w potworny gniew. I tak poniekąd było. Jakiś przeraźliwy, ciągły huk rozniósł się po całym terenie, by gwałtownie w nich wszystkich uderzyć, sprawiając, że pod każdym nadnaturalnym stworzeniem ugięły się nogi, a ból, który rozlał się po ich ciele, ból twardy, kłujący, rozlany i nieustępliwy, wydarł głośny wrzask z ich gardeł. Coś zdawało się miażdżyć ich od środka, rozciągać i rozrywać, nie pozostawiając miejsca na choćby odrobinę ulgi. Wrzeszczał Batara Kala, choć jeszcze nie z bólu, a z dezorientacji i wściekłości. Wrzeszczały chore demony, na których nadgarstkach pojawiły się złote kajdany dosłownie wrastające w skórę. A im bardziej ich łańcuch piął się w stronę Batara Kali, tym gorzej się z nimi działo: gdy krzyk stawał się coraz bardziej paniczny, ich ciała zaczęły się topić. Powietrze wokół nich drżało, jakby trawił ich ogień, którego nie był w stanie nikt dostrzec. Goro poczuł, że te krzyki go otrzeźwiają, zwłaszcza że Batara Kala powoli milkł, korzystając z tego, że rzucanie zaklęć zostało przerwane. Goro musiał przełamać strach i potworny, wciąż zabijający go od środka ból i choć nie był w stanie dźwignąć się na nogi, wciąż wypowiadał wyryte na pamięć słowa. Mówił cicho, ledwie wyraźne, ale gdy Batara Kala zaczął się jeszcze bardziej miotać, a następnie syczeć i krzyczeć z bólu, demon zrozumiał, że tyle wystarczyło. Powietrze wokół chorych demonów przestało drżeć, a i ból, który wszyscy odczuwali, zaczynał ustępować. Ci dwoje zaś wyglądali na martwych, choć emanowała wokół nich delikatna, złotawa poświata, co podobno oznaczało, że rytuał się powiódł i zostali mianowani Strażnikami. Niespodziewanie drgnęli, otworzyli żarzące się na złoto oczy, wolnym, niemal sennym krokiem zbliżyli się do rzucającego się jak dzikie zwierzę Batara Kali, po czym zaczęli ciąć go długimi, ostrymi szponami, które musieli utrzymać wraz z błogosławieństwem — albo raczej klątwą — Strażnika. Oba demony cięło ciało Batara Kali bez litości i opamiętania, a gdy było dostatecznie zakrwawione, a bóstwo opadło bez sił na ziemię, kucnęli przy nim, po czym zaczęli wgryzać się w ciało, łakomie niczym wygłodniałe wilki pożerając cielesną powłokę boga.

Na tym skończyły się formułki, które Goro miał wyrecytować. Skończyło się też najwyraźniej zadanie Dis Patre, bo ten, z żalem i krzywym, smutnym uśmiechem patrząc na pożeranego żywcem brata, wreszcie popatrzył na Goro, po czym tak po prostu zniknął. To spojrzenie trwało może z ułamek sekundy i zdaniem demona nie oznaczało absolutnie nic. Ujawienie się Suma i Wysłannika było zaś znakiem, że zadanie zostało zakończone powodzeniem, choć trudno było w to uwierzyć, patrząc na to, że chore demony i Batara Kala wciąż leżeli na środku polany.

— To sprzątanie resztek — wytłumaczył ze spokojem Sum. — Strażnicy usuwają ciało boga, aby usunąć je z tego świata. Gdy skończą, sami odejdą na swą wieczną służbę.

— Po prostu znikną?

— Można tak powiedzieć. Chodźmy. Tu się już nic nie wydarzy.

 

— Co dalej?

To pytanie, zadane przez kogoś, nikt nie wiedział kogo, huczało im w głowach, odbijało się od ścian pokoju hotelowego, w którym się znajdowali. W pomieszczeniu panowała ciężka cisza — zbyt ciężka i zbyt cicha jak na zwycięstwo, które właśnie osiągnęli. Bo czy nie o to im chodziło? Czy nie chcieli zneutralizować Xuna, aby nikt nie zagrażał ludziom? Osiągnęli dokładnie to, co sobie zaplanowali, a jednak z jakiegoś powodu trudno było im się z tego cieszyć. Dlaczego? Przez nadmiar cierpień? Przez poświęcenie, na jakie musieli się zdecydować, a którego wcale nie planowali? A może przez wycieńczenie, jakiego doznali przez ostatnie miesiące? Cokolwiek by to nie było, smak wiktorii był zaskakująco gorzki, choć długo utrzymujący się w ustach. Był jak wytrawne wino: gorzkie, cierpkie, choć ostatecznym rozrachunku radujące duszę.

Tylko kiedy do uradowanie nadejdzie?

— To wszystko? Teraz już jest wszystko w porządku? Koszmary się zatrzymają? — przerwał ciszę Petre głosem pełnym nadziei.

— Nie. Koszmary nie są tworami Batara Kali, a jedynie ich sojusznikami. Działają na własną rękę, a teraz, gdy tak się rozsmakowali w duszach nadprzyrodzonych, trzeba ich powstrzymać.

Goro westchnął ze zmęczeniem. Kolejne zadanie. Mógł się spodziewać, że ten temat nie będzie zakończony. Może to stąd brało się to dziwne zmęczenie, to zniechęcenie nie pasujące do sytuacji?

— Tym — kontynuował Sum — zajmą się nasi Wysłannicy. To oni wytropią i zneutralizują Koszmary.

— Zabiją je? — zainteresował się Petre.

— Koszmarów nie można zabić. Należy je wyciszyć i pokierować na właściwą, przeznaczoną im drogę.

Petre nie sprawiał wrażenia, jakby wszystko dokładnie zrozumiał, ale nie wyglądało też na to, by zamierzał już o cokolwiek dopytywać. Parząc na jego pobladłą, zmęczoną twarz, zapewne tak jak wszyscy pozostali nie miał już na to sił.

— Także oni zajmą się poszukiwaniem pozostałych chorych demonów, choć w tym przypadku liczymy na współpracę — Sum uśmiechnął się ciepło do Goro. Ten jedynie kiwnął głową, usiłując także odpowiedzieć uśmiechem, choć wyszedł mu dość krzywy i niezamierzenie wymuszony.

— Czyli wyście — Likar popatrzył na jak zwykle milczącego, skrytego w kącie Wysłannika — wszystko po tym draniu posprzątacie? Nam już wolne dajecie, bo myśmy już co swoje zrobili, tak? I niczego już od nas chcieć nie będziecie?

Wszyscy odetchnęli w duchu, gdy Sum potwierdził likarowe nadzieje.

— Świetnie. A to sprzątanie to dotyczy też tego Svika zasranego? Wiadomo w ogóle, co z nim? Zdechł on razem ze swoim panem?

Goro nie miał nawet siły zerknąć na reakcję Ilarie.

— Tak, dotyczy. I nie, nie wiadomo.

— A… a…

Petre zaciął się, zastanowił, zawahał, po czym znowu odezwał:

— A Seraphina? Co z nią? Powiedziałeś wcześniej, że ona dotarła, że jest z nią dużo roboty. Co to znaczy?

Sum uśmiechnął się ciepło, a w jego oczach zalśniła troska, uprzejmość i radość. Tymże spojrzeniem Sum obdarzył każdego zebranego i najwidoczniej nie był to zwykły, nic nieznaczący gest, bo tym wejrzeniem trafiał wprost do ich serc, rozgrzewając je i napełniając nadzieją, którą zgubili już dawno temu. Podnosząc się, prostując i rozsiadając wygodnie, wszyscy przetarli zaspane oczy, odchrząknęli, poprawili włosy i wygniecione ubranie. Nie wyglądali już jak mentalne zwłoki, tylko ludzie, którzy właśnie wrócili ze zwycięskiej walki — okrutnie zmęczeni, ale dumni, szczęśliwi i powoli dowierzający w swoją wygraną. Wymieniwszy się porozumiewawczymi spojrzeniami, uśmiechnęli i po raz pierwszy odetchnęli pełnymi piersiami. Nieco spokojniejsi, nieco bardziej odprężeni, poczuli zwykłą, naturalną senność — ot, wynikającą ze zmęczenia dniem. Zwykłą senność, która miała ich ukoić, utulić, przysłać miłe sny i obmycie się z trudów ostatnich miesięcy.

Bo oto zwykłość wreszcie mogła wrócić do ich umysłów, rozgościć się tam na dobre i pozwolić cieszyć się zwykłymi radościami i smucić zwykłymi smutkami.

W trakcie tego odkrywania w sobie dawnych zwykłości nie zauważyli nawet, kiedy Wysłannik i Sum zniknęli. Ale to dobrze, że nie zauważyli. Nie zauważyli, bo tych dwóch nie mieściło się w tej upragnionej, stęsknionej, na długi czas zagubionej zwykłości.

Zwykłości, do której wreszcie powrócili.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^