GORO
Ta podróż była bardzo długa... i niezwykła. Długa, męcząca, obfitująca z
nieprzespane noce, niepokoje, skropiona krwią i poświęceniem. I to wciąż nie
był koniec, choć podobno każda droga miała swoją metę. Po miesiącach szukania,
kręcenia się w kółko i rozpaczania nad swoją niewiedzą, która nie tylko ich
blokowała, ale i cofała, po dziesiątkach odkrytych niechętnie i mimowolnie niezwykłości, wreszcie pojawiło się małe światełko w tunelu.
Walczyli z niemożliwym. Bo choć w ich szeregach były miedzy innymi demony, istoty włożone między bajki, choć równie potężni, co pamięć o nich tkwiąca w licznych legendach dotyczących tego gatunku, i tak zdawało się, że nie mieli szans. Bo kto stał przeciwko nim? Koszmary wyjadające z ludzi ich spokój, karmiące się złudnym marzeniem o raju, a zostawiając za sobą jedynie zimną, potworną pustkę. Bogowie, skłóceni między sobą, zbyt zajęci swymi wojenkami i absolutnie w żadnym stopniu nie przejmujący się ludźmi — ich maleńkimi zabawkami, śmiesznymi eksperymentami, którymi już dawno przestali się interesować, bo okazali się zbyt nudni, zbyt przewidywalni w swym pragnieniu samozagłady. To wszystko zdawało się Goro, Wierze, Belialowi i Likarowi zbyt duże, zbyt przerażająco abstrakcyjne. Ale i tak się nie poddawali. I tak chcieli walczyć. Bo cóż innego im pozostało?
Klucząc od tropu do tropu, być może jakaś zbłąkana
pomyślność zstąpiła tuż przed nimi w postaci Jonathana — Kosiarza, istoty
nadludzkiej, a jednocześnie tak bardzo ludzkiej, bo przepełnionej ichniejszymi
wadami. Trochę zabawy i jeszcze więcej alkoholu nie sprawiło, że podstępem dało
się wycisnąć z niego jakiekolwiek wskazówki — ale sprawiło, że Jonathan ich
polubił i dobrowolnie postanowił pomóc.
Podpowiedź, jaką im udzielił, była stosunkowo niewielka i
pozornie niewiele znacząca. A jednak — bogów można było uwięzić! To zmieniało
wszystko, ponieważ aż dotąd nikt nie brał tego nawet pod uwagę. Wszak bóstwa
wydawały się stworzeniami zbyt potężnymi, zbyt doskonałymi, by dało się je tak
po prostu gdzieś zamknąć. Wizja ta była zbyt abstrakcyjna, by zaprzątać sobie
nią myśl, więc szukano dalej, czepiano się bardziej skomplikowanych, choć
nieefektownych rozwiązań, nie zwracając uwagę na tę najprostszą.
Wysłannik i Sum potwierdzili — rzeczywiście, w ich historii
zapisany był moment, w którym Batara Kala został uwięziony. Niewiele jednak
wiedziano o samym więzieniu, dlatego najprostszym pomysłem było zapytanie o tę
kwestię u źródła, czyli samego Dis Patre. W tę misję najprościej było wysłać
Suma, który najlepiej znał swojego pana, podczas gdy Wysłannik wypełniałby
swoją misję i pilnował resztę kompanii na Ziemi. Pomysł wydawał się prosty…
…choć wcale taki nie był. A wszystko przez samego Dis Patre,
który, wbrew pozorom, wcale nie był taki chętny do umieszczania brata w klatce.
— Włączyły się w nim braterskie uczucia? — spytał kpiąco
Goro.
Kpina zupełnie nie pasowała do demona, ale Wiera i Belial,
którzy łypali na niego czujnie, doskonale wiedzieli, że był to wyraz głębokiego
zirytowania połączonego z bezradnością. Na szczęście Sum cierpliwie wysłuchał
zażaleń, po czym kontynuował zdawanie relacji ze spotkania z bogiem, powtórnie przywracając im
nadzieję. Bo czy Dis Patre początkowo nie chciał się na ten pomysł zgodzić
właśnie ze względu na rzeczoną braterską relację? Wątpliwe, choć niewykluczone.
A może chodziło o zwykły strach? O to, że inni poznają ten sekret i być może
kiedyś zechcą go użyć przeciwko niemu samemu? Cokolwiek by to nie było,
przeszkadzało bóstwu w podjęciu jedynej właściwej decyzji. Na szczęście Sum
bardzo dobrze znał swojego pana i wiedział, jakich słów użyć i co podkreślić,
aby obudzić w Dis Patre odpowiednie reakcje. Ostatecznie się więc zgodził, choć
zastrzegł, że od tej pory los brata będzie leżał wyłącznie w jego rękach i
jeśli kiedyś zechce go uwolnić, po prostu to zrobi. W jego głosie ponoć było
słychać przekonanie, że prędzej czy później z pewnością to uczyni.
Ale tym mieli martwić się później. Dużo, dużo później.
Dzięki staraniom Suma, dowiedzieli się całkiem sporo. Jak
się okazało, więzienie nie było realnym budynkiem, jak im się mogło wydawać,
ale… całym światem. I to nie byle jakim, bo wspomnianą przez Jonathana Sallą.
Było to dość zaskakujące, bo wedle Kosiarza, z Salli jedynie czerpano moc,
która miała utrzymać więzienie w ryzach — jednak zniszczenia były tak ogromne,
że Salla uległa zupełnemu spaczeniu i sama stała się więzieniem, któremu wcześniej użyczyła całą swoją moc. To była jednocześnie dobra i zła wiadomość. Dobra była
taka, że chodziło dosłownie o jeden ze światów, co brzmiało jak dość porządna
klatka, z której nie jest łatwo się wydostać. Ale zła była taka, że skoro Salla
nie miała już własnej energii, znowu należało ją zaczerpnąć z zewnątrz. Tylko
że w odpowiedniej odległości nie było już żadnych światów, a jeśli były, to
zbyt małe i słabe, by utrzymać więzienie.
Właśnie wtedy, podczas tej opowieści, Sum i Wysłannik
wymienili spojrzenia. W oczach tego drugiego nie zalśniła ani jedna emocja, ale
ten pierwszy wyglądał na współczującego, co momentalnie zaalarmowało słuchaczy.
Choć powód w istocie wydawał się oczywisty.
— Nie wiadomo, skąd wziąć tę energię? — odgadł niepewnie
Petre, robiąc krzywą minę.
Niestety, to nie była właściwa odpowiedź. Istniało bardzo
niewiele tak potężnych źródeł energii, które byłyby w stanie „zasilić” takie
więzienie. Sum tłumaczył, że swoistą ciekawostką był fakt, iż nawet niektóre istoty
byłyby w stanie utrzymać tę klatkę i nie pozwolić bóstwu wydostać się na
zewnątrz.
— Na przykład… demony.
Ta odpowiedź była jednocześnie zaskakująca i niezaskakująca.
Bo czyż demony jeszcze do niedawna nie były najpotężniejszymi stworzeniami
chodzącymi na tym świecie? Obecnie już można było tę teorię obalić, a wszystko
przez bóstwa i ich kreacje, jak chociażby Svik, których możliwości były
niezbadane. Nie zmieniało to jednak
faktu, że demony pozostawały bardzo silne i można je było… wykorzystać…
— Nie.
Wszyscy spojrzeli na Goro, który odrobinę pobladł, a w jego
oczach błysnął strach i bunt. Zrobił krok do tyłu, jakby wystraszył się wciąż tłumaczącego
im wszystko Suma, choć w rzeczywistości nie bał się jego, a wniosków, do których
zamierzał ich wszystkich doprowadzić. A te były jasne, choć Goro uparcie nie
chciał ich do siebie dopuszczać.
— O co chodzi? — dopytywał niespokojnie Petre. — Chyba oni
nie chcą was poświęcić? Ciebie i Beliala?
— Nie — wyjaśnił dławiącym głosem Goro. — Nie chodzi o nas.
Chodzi o demony, które są… bezużyteczne.
Wtem wszyscy zrozumieli.
— Chore demony — wypowiedział tę oczywistość na głos — mają
posłużyć za baterię, tak? Mam ich rzucić na pożarcie? Na śmierć, aby…
— Nie na śmierć — sprostował Sum z krzepiącym uśmiechem,
jakby to coś mogło pomóc. — Twoi bracia będą żyć. Nie będą bateriami, tylko strażnikami.
Goro w pierwszych chwilach uparcie nie chciał się na to
zgodzić. Kiwał przecząco głową, nie dając sobie wytłumaczyć, że to była ich
jedyna szansa, że poświęcenie kilku mogło uratować wiele tysięcy albo nawet
milionów. Ale jak inaczej mógł zareagować? Miał tak po prostu skinąć głową i
uznać, że okej, nic nie szkodzi, można ich rzucić na żer? Goro zamierzał ich
uleczyć. Zamierzał poprosić Dis Patre „po starej znajomości” o pomoc w ich
uleczeniu, a nawet gdyby to nic nie dało, sam zamierzał szukać sposobu. Wszak Rarkurena
udało się ocalić, więc istniała szansa też dla innych — dla tych dwóch, którym
nie udało się tutaj pomóc oraz dla tych, którzy oczekiwali na pomoc w Londynie,
zamknięci w celach niczym nic niewarte szczury. I tak też najwyraźniej
zamierzano ich potraktować — jak nic niewarte byty, bo już nawet nie istnienia.
Goro czuł, jak z każdą chwilą bunt w jego sercu narasta. Czuł na sobie
spojrzenia całej reszty, czuł to oczekiwanie i presję. Czuł, że każdy oczekiwał
od niego, że się zgodzi. Bo to przecież proste — łatwa wymiana, łatwe rozwiązanie
wielkiego kłopotu. I niby każdy wiedział, że decyzja wcale nie była łatwa, być
może gdyby to oni byli zmuszeni podjąć decyzję, nie przyszłaby im ona tak
łatwo, jak teraz tego oczekiwali od niego. Ale to właśnie on, Goro, musiał się
pod tym podpisać. Własną krwią. I krwią swoich braci.
Ale nie mógł tego bardziej przedłużać. Mógł powtarzać „nie”
nawet przez lata, całe eony, ale każdy wiedział, i on też, że prędzej czy
później musiał powiedzieć „tak”. Nie było innego wyjścia. Nie było innej drogi.
— Dwóch wystarczy? — spytał słabo, choć głos, o dziwo, mu
nie drżał.
— Do zamknięcia więzienia tak — odpowiedział Sum. — Ale to
tymczasowy środek, wkrótce potrzebnych będzie więcej. Przyślij tu wszystkich
chorych, jakich zdołasz. Resztę Wysłannik schwyta sam. Tych, których da się
wyleczyć, odratujemy i pozwolimy odejść. Przypadki niewyleczalne mianujemy strażnikami.
— Czyli… nie ma sposobu na…
— Nie ma.
Goro pokiwał głową, uśmiechając się gorzko. I tak oto
nadzieja na uzdrowienie wszystkich legła w gruzach, umarła wraz z tym czymś, co
właśnie umierało w nim samym. Bo aż do tej pory naprawdę trzymał się myśli, że
to jego następny cel: uleczyć każdego, kto tego wymagał, uleczyć każdego demona
i wrócić do tego, co istniało przed Rumenem. Naiwne mrzonki, powiedziałby ktoś,
komu by zwierzyłby się ze swoich bolączek, i miałby rację. Ale właśnie to go
motywowało, sprawiało, że każdego dnia wstawał jeszcze silniejszy. Bo miał cel,
bo do czegoś dążył. Cóż więc stanie się teraz, kiedy ten cel stracił? Nie wiedział
i nieco obawiał się odpowiedzi.
— Dlaczego? — spytał zaskakująco twardo jak na swoje zszargane
nerwy. — Dlaczego niektórych dało się wyleczyć, a innych nie? Co takiego im
dolega, że…
— Obiecuję — przerwał Sum łagodnie, choć stanowczo — odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania, ale
nie teraz. Czas nas goni.
Goro pokiwał głową. Wyraz twarzy miał martwy, pozbawiony
wszelkich emocji, a jednocześnie nimi przepełniony. Podnosząc gwałtownie wzrok,
odszukał Wierę, a gdy ją ujrzał, jego oczy nagle niezdrowo zalśniły. Dostrzegł
przestrach w jej oczach: czyżby się bała, że odrodziła się w nim myśl, że choroba
jego braci była pośrednią winą Wiery? Lecz on o tym nie myślał, nawet przez
sekundę nie przemknęło mu to przez głowę. Zamiast tego spojrzał jej głęboko w
oczy, aby tylko ona mogła dostrzec jego rozpacz i rozdarcie — i aby mogła mu
pomóc. Wyciągnął do niej rękę, ujął i ścisnął delikatnie, choć stanowczo, aby poczuć
to ciepło, ten gest, to wsparcie. Wsparcie, którego Wiera natychmiast mu
udzieliła. Posłał jej delikatny, krótki uśmiech, który zaraz zginął, przytłoczony
smutkiem i żalem. Ale wystarczył, Wiedział, że wystarczył, że Wiera wszystko
rozumiała.
Zawsze rozumiała.
Reszta miała zostać zrobiona prawie bez nich. To było o tyle
dziwne, że jak dotąd znajdowali się w samym epicentrum zamieszania, a teraz
mieli stać w boku i obserwować, jak silniejsi od nich rozwiązują ich kłopoty.
Plan był stosunkowo prosty: Dis Patre miał zaprosić swego brata na rozmowę, niby
pouczającą. Gdy Goro usłyszał po tym planie, pokiwał z niedowierzaniem głową,
będąc pewien, że się nie dowiedzie. Sum jednak zapewniał, że podobne rozmówki
zdarzały się całkiem często, nawet jeśli zwykle spełzały na niczym. Ot, Dis
Patre tłumaczył, że zbyt rozpędzał się w swym zbieraniu pokarmu, a Batara Kala
tylko kiwał głową, kłamliwie obiecywał, że to naprawi, po czym znikał — i obaj
bracia byli zadowoleni. Teraz Dis Patre miał całkiem sporo powodów, aby go wezwać,
więc to teoretycznie nie powinno wydawać się podejrzane. Nieco bardziej
podejrzany niestety wydawał się fakt, że mieli się spotkać na Ziemi. Nie było
innego sposobu, ponieważ przedostanie się do zaświatów nie było zbyt bezpieczną
opcją. Jednak podobno to wcale nie było aż tak odbiegające od normy, choć
rzadsze, należało więc mieć nadzieję, że Batara Kala po prostu się zgodzi.
Przygotowania do stworzenia pułapki były żmudne i trwały
kilka dni. Wpierw należało znaleźć odpowiedni grunt: energia, która powstanie
do wysłania Batara Kali do więzienia była ogromna i mogła spowodować olbrzymie
straty, dlatego szukano możliwie jak największego pustkowia. Należało wybrać
się w głębokie, dość odległe zakamarki Rumunii, aby takie odnaleźć. Następnie należało
ukryć kilka znaków, które miały delikatnie, nieznacznie wręcz osłabić Batara
Kalę. Miał tego sam z siebie nie wyczuć, ale podobno taka różnica wystarczyła,
aby ułatwić zamknięcie go w klatce. Jednak symbole musiały być rozmieszczone w
ogromnej odległości od siebie, dlatego duża przestrzeń była tak potrzebna. W
dniu całej operacji na polanę sprowadzono chore demony. Były spętane i choć
stale się wyrywały, nie istniało zagrożenie, aby się uwolniły. Te miał namaścić
sam Dis Patre, który zstąpił na Ziemię, wypalając swoją obecnością całą
roślinność w promieniu kilku kilometrów. Wypalanie znaków na ich czołach było
bolesne i trudne do zniesienia dla ukrytych między żywymi drzewami widzów,
jednak było niczym w porównaniu z tym, co nastąpiło chwilę później: Dis Patre dosłownie
wyrwał demonom języki, po czym włożył rozżarzony pręt w ich gardła, także tam
wypalając znaki. To sprawiało potworny ból, nawet jeśli przecież chowali się w
czyichś ciałach, ale jednocześnie oznaczało, że rytuał dobiegł końca. Demony po
wszystkim były osowiałe, ledwie przytomnie i tylko resztkami woli trzymały się
na nogach. Jednak od tamtej chwili nikt nie zwracał na nich uwagi. Ostatnią
rzeczą było pojawienie się Batara Kali, a następnie wypowiedzenia serii zaklęć,
które miały odesłać go do Salli. Wypowiedzieć miał je ten, któremu najbardziej
zależało na uwięzieniu bóstwa, a że tak naprawdę zależało na tym wszystkim, to
Goro miał to zrobić. Ani myślał narażać kogokolwiek na ryzyko, poza tym uważał,
że było to ostatnie złożenie hołdu jego braciom, którzy udawali się na wieczne
zatracenie. Na dany znak wyszedł więc na polanę, trzymając się w dużej
odległości od bóstw, lecz będąc w zasięgu wzroku.
Gdy Batara Kala zszedł na Ziemię, aby spotkać się ze swoim
bratem, nie było żadnej pogawędki ani wstępu. Dis Patre natychmiast osłabił
brata, być może jakimiś zaklęciami albo rytuałami, których nikt poza nim nie znał.
Cokolwiek to było, chyba zadziałało, bo Batara Kala wpadł we wściekłość: jego
twarz wykrzywiła się tak potwornie, że nawet Goro na moment odwrócił wzrok, choć
nie powinien był tego zrobić. Na szczęście Batara Kala był niezdolny do
używania swoich mocy, przynajmniej chwilowo, dlatego Goro, dostrzegłszy odpowiedni
znak, natychmiast zaczął wypowiadać zaklęcia.
Nad ich głowami rozszalała się potworna burza. Wiatr
niemiłosiernie huczał w uszach, sprawiając, że gapie tej przedziwnej sceny
ledwie stali na nogach. Błyskawice co rusz rozświetlały wieczorne niebo,
sprawiając wrażenie, jakby bogowie zamieszkujący warstwy nad chmurami wpadli w potworny
gniew. I tak poniekąd było. Jakiś przeraźliwy, ciągły huk rozniósł się po całym
terenie, by gwałtownie w nich wszystkich uderzyć, sprawiając, że pod każdym
nadnaturalnym stworzeniem ugięły się nogi, a ból, który rozlał się po ich ciele,
ból twardy, kłujący, rozlany i nieustępliwy, wydarł głośny wrzask z ich gardeł.
Coś zdawało się miażdżyć ich od środka, rozciągać i rozrywać, nie pozostawiając
miejsca na choćby odrobinę ulgi. Wrzeszczał Batara Kala, choć jeszcze nie z
bólu, a z dezorientacji i wściekłości. Wrzeszczały chore demony, na których
nadgarstkach pojawiły się złote kajdany dosłownie wrastające w skórę. A im
bardziej ich łańcuch piął się w stronę Batara Kali, tym gorzej się z nimi
działo: gdy krzyk stawał się coraz bardziej paniczny, ich ciała zaczęły się
topić. Powietrze wokół nich drżało, jakby trawił ich ogień, którego nie był w
stanie nikt dostrzec. Goro poczuł, że te krzyki go otrzeźwiają, zwłaszcza że
Batara Kala powoli milkł, korzystając z tego, że rzucanie zaklęć zostało
przerwane. Goro musiał przełamać strach i potworny, wciąż zabijający go od
środka ból i choć nie był w stanie dźwignąć się na nogi, wciąż wypowiadał wyryte
na pamięć słowa. Mówił cicho, ledwie wyraźne, ale gdy Batara Kala zaczął się jeszcze
bardziej miotać, a następnie syczeć i krzyczeć z bólu, demon zrozumiał, że tyle
wystarczyło. Powietrze wokół chorych demonów przestało drżeć, a i ból, który wszyscy
odczuwali, zaczynał ustępować. Ci dwoje zaś wyglądali na martwych, choć emanowała
wokół nich delikatna, złotawa poświata, co podobno oznaczało, że rytuał się powiódł
i zostali mianowani Strażnikami. Niespodziewanie drgnęli, otworzyli żarzące się
na złoto oczy, wolnym, niemal sennym krokiem zbliżyli się do rzucającego się
jak dzikie zwierzę Batara Kali, po czym zaczęli ciąć go długimi, ostrymi
szponami, które musieli utrzymać wraz z błogosławieństwem — albo raczej klątwą —
Strażnika. Oba demony cięło ciało Batara Kali bez litości i opamiętania, a gdy
było dostatecznie zakrwawione, a bóstwo opadło bez sił na ziemię, kucnęli przy
nim, po czym zaczęli wgryzać się w ciało, łakomie niczym wygłodniałe wilki
pożerając cielesną powłokę boga.
Na tym skończyły się formułki, które Goro miał wyrecytować.
Skończyło się też najwyraźniej zadanie Dis Patre, bo ten, z żalem i krzywym,
smutnym uśmiechem patrząc na pożeranego żywcem brata, wreszcie popatrzył na
Goro, po czym tak po prostu zniknął. To spojrzenie trwało może z ułamek sekundy
i zdaniem demona nie oznaczało absolutnie nic. Ujawienie się Suma i Wysłannika
było zaś znakiem, że zadanie zostało zakończone powodzeniem, choć trudno było w
to uwierzyć, patrząc na to, że chore demony i Batara Kala wciąż leżeli na
środku polany.
— To sprzątanie resztek — wytłumaczył ze spokojem Sum. — Strażnicy
usuwają ciało boga, aby usunąć je z tego świata. Gdy skończą, sami odejdą na swą
wieczną służbę.
— Po prostu znikną?
— Można tak powiedzieć. Chodźmy. Tu się już nic nie wydarzy.
— Co dalej?
To pytanie, zadane przez kogoś, nikt nie wiedział kogo,
huczało im w głowach, odbijało się od ścian pokoju hotelowego, w którym się
znajdowali. W pomieszczeniu panowała ciężka cisza — zbyt ciężka i zbyt cicha
jak na zwycięstwo, które właśnie osiągnęli. Bo czy nie o to im chodziło? Czy
nie chcieli zneutralizować Xuna, aby nikt nie zagrażał ludziom? Osiągnęli
dokładnie to, co sobie zaplanowali, a jednak z jakiegoś powodu trudno było im
się z tego cieszyć. Dlaczego? Przez nadmiar cierpień? Przez poświęcenie, na
jakie musieli się zdecydować, a którego wcale nie planowali? A może przez
wycieńczenie, jakiego doznali przez ostatnie miesiące? Cokolwiek by to nie było,
smak wiktorii był zaskakująco gorzki, choć długo utrzymujący się w ustach. Był
jak wytrawne wino: gorzkie, cierpkie, choć ostatecznym rozrachunku radujące
duszę.
Tylko kiedy do uradowanie nadejdzie?
— To wszystko? Teraz już jest wszystko w porządku? Koszmary się
zatrzymają? — przerwał ciszę Petre głosem pełnym nadziei.
— Nie. Koszmary nie są tworami Batara Kali, a jedynie ich
sojusznikami. Działają na własną rękę, a teraz, gdy tak się rozsmakowali w
duszach nadprzyrodzonych, trzeba ich powstrzymać.
Goro westchnął ze zmęczeniem. Kolejne zadanie. Mógł się
spodziewać, że ten temat nie będzie zakończony. Może to stąd brało się to dziwne
zmęczenie, to zniechęcenie nie pasujące do sytuacji?
— Tym — kontynuował Sum — zajmą się nasi Wysłannicy. To oni
wytropią i zneutralizują Koszmary.
— Zabiją je? — zainteresował się Petre.
— Koszmarów nie można zabić. Należy je wyciszyć i pokierować
na właściwą, przeznaczoną im drogę.
Petre nie sprawiał wrażenia, jakby wszystko dokładnie
zrozumiał, ale nie wyglądało też na to, by zamierzał już o cokolwiek dopytywać.
Parząc na jego pobladłą, zmęczoną twarz, zapewne tak jak wszyscy pozostali nie
miał już na to sił.
— Także oni zajmą się poszukiwaniem pozostałych chorych
demonów, choć w tym przypadku liczymy na współpracę — Sum uśmiechnął się ciepło
do Goro. Ten jedynie kiwnął głową, usiłując także odpowiedzieć uśmiechem, choć
wyszedł mu dość krzywy i niezamierzenie wymuszony.
— Czyli wyście — Likar popatrzył na jak zwykle milczącego,
skrytego w kącie Wysłannika — wszystko po tym draniu posprzątacie? Nam już
wolne dajecie, bo myśmy już co swoje zrobili, tak? I niczego już od nas chcieć nie
będziecie?
Wszyscy odetchnęli w duchu, gdy Sum potwierdził likarowe
nadzieje.
— Świetnie. A to sprzątanie to dotyczy też tego Svika
zasranego? Wiadomo w ogóle, co z nim? Zdechł on razem ze swoim panem?
Goro nie miał nawet siły zerknąć na reakcję Ilarie.
— Tak, dotyczy. I nie, nie wiadomo.
— A… a…
Petre zaciął się, zastanowił, zawahał, po czym znowu
odezwał:
— A Seraphina? Co z nią? Powiedziałeś wcześniej, że ona
dotarła, że jest z nią dużo roboty. Co to znaczy?
Sum uśmiechnął się ciepło, a w jego oczach zalśniła troska,
uprzejmość i radość. Tymże spojrzeniem Sum obdarzył każdego zebranego i
najwidoczniej nie był to zwykły, nic nieznaczący gest, bo tym wejrzeniem trafiał
wprost do ich serc, rozgrzewając je i napełniając nadzieją, którą zgubili już
dawno temu. Podnosząc się, prostując i rozsiadając wygodnie, wszyscy przetarli
zaspane oczy, odchrząknęli, poprawili włosy i wygniecione ubranie. Nie
wyglądali już jak mentalne zwłoki, tylko ludzie, którzy właśnie wrócili ze
zwycięskiej walki — okrutnie zmęczeni, ale dumni, szczęśliwi i powoli
dowierzający w swoją wygraną. Wymieniwszy się porozumiewawczymi spojrzeniami, uśmiechnęli
i po raz pierwszy odetchnęli pełnymi piersiami. Nieco spokojniejsi, nieco
bardziej odprężeni, poczuli zwykłą, naturalną senność — ot, wynikającą ze
zmęczenia dniem. Zwykłą senność, która miała ich ukoić, utulić, przysłać miłe
sny i obmycie się z trudów ostatnich miesięcy.
Bo oto zwykłość wreszcie mogła wrócić do ich umysłów,
rozgościć się tam na dobre i pozwolić cieszyć się zwykłymi radościami i smucić
zwykłymi smutkami.
W trakcie tego odkrywania w sobie dawnych zwykłości nie
zauważyli nawet, kiedy Wysłannik i Sum zniknęli. Ale to dobrze, że nie zauważyli.
Nie zauważyli, bo tych dwóch nie mieściło się w tej upragnionej, stęsknionej,
na długi czas zagubionej zwykłości.
Zwykłości, do której wreszcie powrócili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz