ROZDZIAŁ 737

LIKAR

Poznanie kosiarza Jonathana było jak wygrana na loterii, i to takiej mitycznej, boskiej loterii. Owszem, Likar sam należał do gatunku dziwactw, bo stwory nocy żywiące się krwią słabszych ludzie od dawna włożyli między bajki. Sam Andriejew już dawno temu nauczył się, by niczemu się nie dziwić, bo nie miało to za dużo sensu: okazywanie zdziwienia jest objawem ignorancji, braku doświadczenia i nieobycia się z mniej lub bardziej powszechnymi oczywistościami tego świata. Z drugiej strony, wszechświat cały czas się rozrastał, to i dziwy miały coraz więcej miejsca, aby się rozmnażać, to i nie było co naiwnie oczekiwać, że nie zaistnieje już nic zdolnego do wzbudzenia zdziwienia. Ale Likar wyuczył się, aby na wszelkie anomalie traktować z chłodnym zainteresowaniem, wpierw wmawiając sobie, że dziw jak dziw: no jest i tyle, a już niebawem dziwem być przestanie, jak już człeki do niego przywykną. Więc się nie dziwił.

Ale teraz jednak trochę się dziwił. Tak trochę. Chociaż bardziej się cieszył. Otóż, wracając do poprzedniego wątku, Likar sam był przedstawicielem dziwadła, a jednak nie spodziewał się, że zona zajmowana przez podobne do niego poczwary była aż tak szeroka. Słyszał niegdyś o demonach, choć nie spodziewał się, że którego kiedy na oczy zobaczy — a tera siedział z jednym i chlał, całkiem sympatię do niego czując. Nie spodziewał się też, że zaskoczy go istnienie poniektórych ras, zaraz jednak przypominając mu przytomnie, by się nie dziwił, bo wszechwiedzący jeszcze nie był. Ale udowodnienie, że po niebach łazili bogowie, a po ulicach trupków zaganiali kosiarze — tak, to Likara zdecydowanie dziwiło. Ale za to jak diabelnie cieszyło! Postanowił więc wykorzystać każdą sekundę ze spotkania z tym wielce interesującym tworem.

— Z dziada pradziada? — powtórzył jak papuga. — Ale że jak? To znaczy, że co? Żeś ty się tam w zaświatach już jako trupek urodził? I że matka twoja trupkowa kosiarka i ojciec twój też trupkowy kosiarz? I tyś już w kołysce koniuszek kosy zamiast smoczka ssał? Czy jak? Wyście kiedy ludziami byli? Czy nie, tak wcale nie? Bo to jest wielce ciekawe — Likar pochylił się nad stołem, popijając powoli trunek, a szklankę z wolna obracając w dłoniach. — Czy to znaczy, że za chmurkami są światy, gdzie się normalnie dzieciaki rodzą? Chyba żeś ty nigdy nic nie ssał — zastanawiał się na głos — boś nigdy niemowlakiem nie był, a tyś się nie urodził, tylko żeś powstał jak w fabryce jakiejś. Jak ten cały Svik zasrany. Słyszał coś o nim? — dopytał, niby bez większego zainteresowania, ale w lot pojmując, że ta informacja mogłaby im się jakoś przydać. — On ponoć też niby przez bożka po prostu stworzony, jakby po pstryknięciu palcem on już normalnie dorosły powstał. Straszny z niego kawał chuja, takiego śmierdzącego, od tygodnia nieumytego, tak swoją drogą.

Doskonale wiedział, że słyszała go Ilarie, ale miał to zupełnie i całkowicie gdzieś.

— A względem tego cukiernictwa — kontynuował nieustraszenie Likar — to co, to się jakoś wyklucza? To znaczy się, to twoje, proszę ja ciebie, kosowanie ludzi z robieniem ciasteczek? A czemu to tak? Co to, to jest robota dwadzieścia cztery na dobę Urlopów czy wolnych weekendów nie macie? Albo jakichś związków zawodowych kosiarzy? A może ciągniesz pan na dwa etaty? Też ciekawie.

O wiele, wiele ciekawsze było to, co Jonathan zrobił później, bo bez wszelkiej krępacji wyjął odciętego ludzkiego palca i podpalił nim cygaro, relaksując się od zaciągniętego dymku. Było to widowisko na tyle atrakcyjne, że wielu nie mieściłoby się w głowie, ale Likar odwrotnie na takie rzeczy patrzył i im bardziej były one unikalne, tym bardziej przyciągały jego wzrok, ciekawość i uwagę. A przecież logicznym było, że jeśli coś widział, to znaczy, że istniało. A jeśli istniało, to czemu się dziwić?

— A ten cygarski wynalazek to zaciąga czasem zapaszkiem padliny? — zainteresował się uprzejmie.

Likar uznał za zasadne zadać takie pytanie, wszak było to nic innego, jak ludzki palec. Domyślał się jednakowoż, że nawet jeśli osobliwa zapalniczka trąciła trupem, to Kosiarz, z trupami mający na co dzień bardzo dużo do czynienia, zdążył już na ten fetor zobojętnieć.

Na rewelacje dotyczące tego, jakimi gnidami są bogowie, Likar nijak nie zareagował, bo i zaskoczony tym był nijak. Sami zdążyli tę rewelację zauważyć, zmagając się z dwoma walniętymi bożkami. Niemniej był to dobry sygnał, bo jeśli Jonathan postanowił podzielić się tym w jego rozumieniu sekretem, to można było oczekiwać, że miał jeszcze kilka w kieszeni, które także mógłby wyłożyć. I właśnie do tego należało zmierzać  — powoli, niezbyt gwałtownie, choć coraz większymi krokami. Żeby uśpić czujność Kosiarza, należało nałożyć na to spotkanie pewną zasłonę dymną, w czym Likar znajdował prawdziwą przyjemność. Specjalnie nie dawali mu  w grze forów, aby Jonathan mógł się u nich zapożyczać na kolejne kwoty. Korzyści było kilka i następowały po kolei, ponieważ Kosiarz im bardziej przegrywał, tym bardziej chciał się zrewanżować, głęboko wierząc, że karta wreszcie się odwróci. Cóż, było to tak typowe dla hazardzisty, że na Likarze i Belialu nie zrobiło to większego wrażenia. A że grali o prawdziwe pieniądze, obaj bardzo chętnie oferowali Jonathanowi własne monety. Ten zarzekał się, że odda jak tylko ich oskubie na tyle, by starczyło nie tylko na jego własne rozrywki, ale i zwrot długu, a Bel i Likar uprzejmie kiwali głowami, tylko dalej go podjudzając i zapewniając, że na pewno niedługo położy ich na łopatki.

Likar znał kilka pokerowych sztuczek, jednak nie sądził, by to zbyt wiele dało. Sądził natomiast, że znacznie więcej pomóc mogły nieczyste, magiczne sztuczki Bela, na których obecności Likar nie miał dowodów, a jedynie bardzo mocne przypuszczenia, a których Jonathan nie był w stanie dostrzec przez zbytnie upojenie alkoholowe.

— Widzenie? — powtórzył z zaciekawieniem. — A co to za widzenia? I straszny gnój z tego, co on to powiedział. Brzmi tak, jakby każdy z tych śmiesznych bożków to powiedział, albo Xun… znaczy się, myśmy go tak okrzykli, ale on się przecie naprawdę ten, no, Batara Kala nazywa. Czy coś. Czy żem pomylił? Niee… — Likar wplótł palce między swoją krzaczastą brodę, zamyślając się głęboko. — Nie, ten drugi to Dis Patre… Te, kelner — zarechotał, patrząc na śmiesznie bladego Petre — to nie kuzyn twój aby jaki? Bo imiona maja podobne! No, ale już się tak nie burz, tylko polewaj. Pan kosiarz też sobie życzy? No pewnie, że sobie życzy. Któryś z nich to powiedział, nie? Przed nami kryć się nie musisz — Likar machnął lekceważąco ręką — myśmy swoje chłopy, sam widzisz. I mówiąc szczerze, w rzyci my ich te zasrane konflikty między sobą mamy. Myśmy tylko żyć po normalnemu chcemy. Ty też byś był zadowolony, jakby mniej nadgodzin padało, nie? Bo widzisz, mój kosiasty bracie — mówił z największą swobodą Likar, popijając niespiesznie ze szklaneczki — myśmy tu wszyscy nic ino zasrane pionki są. I ty też, chociaż tyś nad nami w hierarchii. Bo to oni przecież ten syf powodują, przez nich się trupki po świecie szlajają. Do dupy z takimi bożkami — syknął gniewnie. — Pozamykać ich tam, gdzie siedzieli do tej pory, niech się na nas ze chmurki gapią i tyle, byle się nie wtrącali i nam roboty nie dokładali. Nie? Jonathan?

Likar był pewien, że Jonathan by się z tym zgodził, ale oczekiwanie na odpowiedź przerwał… telefon. Dość osobliwy telefon w postaci stopy. Belial nadziwić się temu widokowi nie mógł, natomiast Likar z uwielbieniem obserwował akt odrywania się ostatniej mózgowej klepki, kiedy to Jonathan przemawiał do kobiecej stópki, tłumacząc się za jej pomocą przed kimś nazywanym „skarbem”.

— A więc jesteś stópkarzem? — zagadnął z takim zainteresowaniem, jakby mówili co najmniej o wyższym stopniu naukowym, kiedy ta dziewczyna rozmowa dobiegła już końca. — Okej, nie oceniam. A względem tego tu tamtego — wskazał bezładnie na postać Jonathana, który gdzieś tam już zdążył schować swój przyrząd telefoniczny — to, przepraszam, jak działa? To znaczy się, gdzie to się kartę wkłada? Gdzieś pod kostką? I tutejsze sieci to sięgają, działają tutaj? Gdzie to ma antenę?, to duży palec? Drogi taki abonament międzyświatowy musi być, co? Pańska małżonka też, że się tak wyrażę, do stopy gada, żeby odebrać?

To wszystko mogło brzmieć jak kpina z głupca opowiadającego dyrdymały, jednak w głosie Likara wybrzmiewało tak autentyczne zainteresowanie, jakby nie rozmawiali o telefono-stopie, tylko o jakichś nowych, ciekawych wynalazkach technologicznych.

Wspomnienie o Seraphinie mało się Likarowi podobało, i to wielopoziomowo. Po pierwsze, cały czas tliła się w nim pamięć o tej słodkiej dziewuszce, którą zdołał tak szybko i tak mocno polubić. Cały czas tlił się w nim też gniew na myśl o tym, za kogo i przez kogo zginęła. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jej śmierć była pochopna, przesądzona o wiele za wcześnie, zanim jeszcze sprawdzono, czy jakiekolwiek inne opcje były możliwe. Ponurym spostrzeżeniem był też fakt, że Seraphina zmarła, poświęciła się, ale oni wciąż stali w martwym punkcie, cały czas nie posunęli się ani o kawałek. Zginęła nie po to, by ocalić większą sprawę, a po to, by jakiś zakochany chuj mógł ocalić swoją idiotkę, w której się zakochał. Ot, tak można było podsumować poświęcenie Seraphiny. Ale Likarowi nie podobał się ten temat także z innego powodu. Nie było w tej rozmowie miejsca na sentymenty ani użalanie się. Mieli zadanie, musieli je wykonać, a Andriejewowi nie wydawało się, by na Jonathana takie łzawe gadki zadziałały — zwłaszcza po tym, jak niemal na nich nawarczał, żeby dali wreszcie tej biednej zmarłej spokój. Dlatego musieli uszanować jego prośbę i zamiast się nad sobą użalać, cały czas polewać więcej alkoholu i obrabiać Kosiarza z kolejnej kupy pieniędzy, aby mógł się zapożyczać na kolejne, jeszcze większe kupy.

Gdy wrócił, nie od razu przeszli od rzeczy. Przechadzka odrobinę odświeżyła Jonathana, więc należało go ponownie — i jeszcze bardziej — sponiewierać. Na szczęście szło im coraz łatwiej, dzięki czemu Likar mógł kontynuować swój wywód.

— Wiesz, ty to masz dobrze — mamrotał z nutą oburzenia. — No, dobra, wiem, masz teraz zapieprz, trupki wokół wszędzie ganiają i urlopu ci dać nie chcą, ale nie masz co liczyć, że prędko go dostaniesz. Wiesz? — popatrzył mu w wodniste, nieco już nieprzytomne oczy. — A wiesz, skąd ja wiem? Bo myśmy są te trupki, które ty zaraz zaganiać będziesz. Jeszcze wprawdzie żywe, owszem, ale to tylko kwestia czasu, mój nowy przyjacielu. Bo się bogi na nas jak jakaś zaraza uwzięły, ludzi we snach zabijają. I co? I za kilka godzin popadamy my tutaj, myśląc sobie, że zapadniemy w słodką drzemkę, żeby z nas alkohol trochu wyparował — i co? I gówno, że się tak wyrażę, bo się nie obudzimy! A co to dla ciebie oznacza? — zawiesił na moment głos, podbijając napięcie. — No brak urlopu — wyparował nagle, rozkładając nieco chwiejnie ramiona — ma się rozumieć. Bo będziesz zapiepieprzał za trzydziestu, a jeszcze ci czasu braknie, żeby ten chlew stąd usunąć. A my ci nie pomożemy, bo jeno trupkami śmierdzącymi będziemy. My tylko za żywego coś zrobić musim, ale, kurde mole, co tu zrobić przeciwko samym bogom? I tak sporo wiemy, ale jeszcze nie wszystko. Gdyby tak… — Likar niemal wyciągnął się na stole, świdrując Jonathana intensywnym spojrzeniem — był ktoś, kto by wiedział trochę więcej… i pomógł sobie… i troszkę też nam. Sobie — doprecyzował — w zorganizowaniu urlopu. A nam, no cóż — odchrząknął z udawaną nerwowością — w przeżyciu, po prostu. Bo to się kupy dupy wszystko nie trzyma! — wybuchnął nagle. — Wszystko się tu poprzewracało, psia mać! Nic tu nie jest tak jak trzeba! Jeszcze trochę i psy dupami szczekać zaczną! Mam rację?! NO MAM RACJĘ?! — wrzeszczał, podjudzając Jonathana jak mógł.

Likar miał ogromną, niemal rozpaczliwą nadzieję, że Kosiarz od razu podejmie grę, bo czuł, że jeszcze dwa, może trzy kieliszki i się porzyga. A rzygowiny, jak głosiły najstarsze podania, nie sprzyjały poważnym negocjacjom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^