Poznanie kosiarza Jonathana było jak wygrana na loterii, i to takiej mitycznej, boskiej loterii. Owszem, Likar sam należał do gatunku dziwactw, bo stwory nocy żywiące się krwią słabszych ludzie od dawna włożyli między bajki. Sam Andriejew już dawno temu nauczył się, by niczemu się nie dziwić, bo nie miało to za dużo sensu: okazywanie zdziwienia jest objawem ignorancji, braku doświadczenia i nieobycia się z mniej lub bardziej powszechnymi oczywistościami tego świata. Z drugiej strony, wszechświat cały czas się rozrastał, to i dziwy miały coraz więcej miejsca, aby się rozmnażać, to i nie było co naiwnie oczekiwać, że nie zaistnieje już nic zdolnego do wzbudzenia zdziwienia. Ale Likar wyuczył się, aby na wszelkie anomalie traktować z chłodnym zainteresowaniem, wpierw wmawiając sobie, że dziw jak dziw: no jest i tyle, a już niebawem dziwem być przestanie, jak już człeki do niego przywykną. Więc się nie dziwił.
Ale teraz jednak trochę się dziwił. Tak trochę. Chociaż
bardziej się cieszył. Otóż, wracając do poprzedniego wątku, Likar sam był
przedstawicielem dziwadła, a jednak nie spodziewał się, że zona zajmowana przez
podobne do niego poczwary była aż tak szeroka. Słyszał niegdyś o demonach, choć
nie spodziewał się, że którego kiedy na oczy zobaczy — a tera siedział z jednym
i chlał, całkiem sympatię do niego czując. Nie spodziewał się też, że zaskoczy
go istnienie poniektórych ras, zaraz jednak przypominając mu przytomnie, by się
nie dziwił, bo wszechwiedzący jeszcze nie był. Ale udowodnienie, że po niebach
łazili bogowie, a po ulicach trupków zaganiali kosiarze — tak, to Likara
zdecydowanie dziwiło. Ale za to jak diabelnie cieszyło! Postanowił więc
wykorzystać każdą sekundę ze spotkania z tym wielce interesującym tworem.
— Z dziada pradziada? — powtórzył jak papuga. — Ale że jak?
To znaczy, że co? Żeś ty się tam w zaświatach już jako trupek urodził? I że
matka twoja trupkowa kosiarka i ojciec twój też trupkowy kosiarz? I tyś już w
kołysce koniuszek kosy zamiast smoczka ssał? Czy jak? Wyście kiedy ludziami
byli? Czy nie, tak wcale nie? Bo to jest wielce ciekawe — Likar pochylił się
nad stołem, popijając powoli trunek, a szklankę z wolna obracając w dłoniach. —
Czy to znaczy, że za chmurkami są światy, gdzie się normalnie dzieciaki rodzą?
Chyba żeś ty nigdy nic nie ssał — zastanawiał się na głos — boś nigdy
niemowlakiem nie był, a tyś się nie urodził, tylko żeś powstał jak w fabryce
jakiejś. Jak ten cały Svik zasrany. Słyszał coś o nim? — dopytał, niby bez
większego zainteresowania, ale w lot pojmując, że ta informacja mogłaby im się
jakoś przydać. — On ponoć też niby przez bożka po prostu stworzony, jakby po
pstryknięciu palcem on już normalnie dorosły powstał. Straszny z niego kawał
chuja, takiego śmierdzącego, od tygodnia nieumytego, tak swoją drogą.
Doskonale wiedział, że słyszała go Ilarie, ale miał to
zupełnie i całkowicie gdzieś.
— A względem tego cukiernictwa — kontynuował nieustraszenie
Likar — to co, to się jakoś wyklucza? To znaczy się, to twoje, proszę ja
ciebie, kosowanie ludzi z robieniem ciasteczek? A czemu to tak? Co to, to jest
robota dwadzieścia cztery na dobę Urlopów czy wolnych weekendów nie macie? Albo
jakichś związków zawodowych kosiarzy? A może ciągniesz pan na dwa etaty? Też
ciekawie.
O wiele, wiele ciekawsze było to, co Jonathan zrobił później,
bo bez wszelkiej krępacji wyjął odciętego ludzkiego palca i podpalił nim
cygaro, relaksując się od zaciągniętego dymku. Było to widowisko na tyle
atrakcyjne, że wielu nie mieściłoby się w głowie, ale Likar odwrotnie na takie
rzeczy patrzył i im bardziej były one unikalne, tym bardziej przyciągały jego
wzrok, ciekawość i uwagę. A przecież logicznym było, że jeśli coś widział, to
znaczy, że istniało. A jeśli istniało, to czemu się dziwić?
— A ten cygarski wynalazek to zaciąga czasem zapaszkiem
padliny? — zainteresował się uprzejmie.
Likar uznał za zasadne zadać takie pytanie, wszak było to nic
innego, jak ludzki palec. Domyślał się jednakowoż, że nawet jeśli osobliwa
zapalniczka trąciła trupem, to Kosiarz, z trupami mający na co dzień bardzo
dużo do czynienia, zdążył już na ten fetor zobojętnieć.
Na rewelacje dotyczące tego, jakimi gnidami są bogowie, Likar
nijak nie zareagował, bo i zaskoczony tym był nijak. Sami zdążyli tę rewelację
zauważyć, zmagając się z dwoma walniętymi bożkami. Niemniej był to dobry
sygnał, bo jeśli Jonathan postanowił podzielić się tym w jego rozumieniu
sekretem, to można było oczekiwać, że miał jeszcze kilka w kieszeni, które
także mógłby wyłożyć. I właśnie do tego należało zmierzać — powoli, niezbyt gwałtownie, choć coraz
większymi krokami. Żeby uśpić czujność Kosiarza, należało nałożyć na to
spotkanie pewną zasłonę dymną, w czym Likar znajdował prawdziwą przyjemność. Specjalnie
nie dawali mu w grze forów, aby Jonathan
mógł się u nich zapożyczać na kolejne kwoty. Korzyści było kilka i następowały
po kolei, ponieważ Kosiarz im bardziej przegrywał, tym bardziej chciał się
zrewanżować, głęboko wierząc, że karta wreszcie się odwróci. Cóż, było to tak
typowe dla hazardzisty, że na Likarze i Belialu nie zrobiło to większego
wrażenia. A że grali o prawdziwe pieniądze, obaj bardzo chętnie oferowali
Jonathanowi własne monety. Ten zarzekał się, że odda jak tylko ich oskubie na
tyle, by starczyło nie tylko na jego własne rozrywki, ale i zwrot długu, a Bel
i Likar uprzejmie kiwali głowami, tylko dalej go podjudzając i zapewniając, że
na pewno niedługo położy ich na łopatki.
Likar znał kilka pokerowych sztuczek, jednak nie sądził, by
to zbyt wiele dało. Sądził natomiast, że znacznie więcej pomóc mogły nieczyste,
magiczne sztuczki Bela, na których obecności Likar nie miał dowodów, a jedynie
bardzo mocne przypuszczenia, a których Jonathan nie był w stanie dostrzec przez
zbytnie upojenie alkoholowe.
— Widzenie? — powtórzył z zaciekawieniem. — A co to za
widzenia? I straszny gnój z tego, co on to powiedział. Brzmi tak, jakby każdy z
tych śmiesznych bożków to powiedział, albo Xun… znaczy się, myśmy go tak okrzykli,
ale on się przecie naprawdę ten, no, Batara Kala nazywa. Czy coś. Czy żem pomylił?
Niee… — Likar wplótł palce między swoją krzaczastą brodę, zamyślając się głęboko.
— Nie, ten drugi to Dis Patre… Te, kelner — zarechotał, patrząc na śmiesznie
bladego Petre — to nie kuzyn twój aby jaki? Bo imiona maja podobne! No, ale już
się tak nie burz, tylko polewaj. Pan kosiarz też sobie życzy? No pewnie, że
sobie życzy. Któryś z nich to powiedział, nie? Przed nami kryć się nie musisz —
Likar machnął lekceważąco ręką — myśmy swoje chłopy, sam widzisz. I mówiąc
szczerze, w rzyci my ich te zasrane konflikty między sobą mamy. Myśmy tylko żyć
po normalnemu chcemy. Ty też byś był zadowolony, jakby mniej nadgodzin padało,
nie? Bo widzisz, mój kosiasty bracie — mówił z największą swobodą Likar,
popijając niespiesznie ze szklaneczki — myśmy tu wszyscy nic ino zasrane pionki
są. I ty też, chociaż tyś nad nami w hierarchii. Bo to oni przecież ten syf
powodują, przez nich się trupki po świecie szlajają. Do dupy z takimi bożkami —
syknął gniewnie. — Pozamykać ich tam, gdzie siedzieli do tej pory, niech się na
nas ze chmurki gapią i tyle, byle się nie wtrącali i nam roboty nie dokładali.
Nie? Jonathan?
Likar był pewien, że Jonathan by się z tym zgodził, ale
oczekiwanie na odpowiedź przerwał… telefon. Dość osobliwy telefon w postaci
stopy. Belial nadziwić się temu widokowi nie mógł, natomiast Likar z
uwielbieniem obserwował akt odrywania się ostatniej mózgowej klepki, kiedy to
Jonathan przemawiał do kobiecej stópki, tłumacząc się za jej pomocą przed kimś
nazywanym „skarbem”.
— A więc jesteś stópkarzem? — zagadnął z takim zainteresowaniem,
jakby mówili co najmniej o wyższym stopniu naukowym, kiedy ta dziewczyna
rozmowa dobiegła już końca. — Okej, nie oceniam. A względem tego tu tamtego —
wskazał bezładnie na postać Jonathana, który gdzieś tam już zdążył schować swój
przyrząd telefoniczny — to, przepraszam, jak działa? To znaczy się, gdzie to
się kartę wkłada? Gdzieś pod kostką? I tutejsze sieci to sięgają, działają
tutaj? Gdzie to ma antenę?, to duży palec? Drogi taki abonament międzyświatowy
musi być, co? Pańska małżonka też, że się tak wyrażę, do stopy gada, żeby
odebrać?
To wszystko mogło brzmieć jak kpina z głupca opowiadającego
dyrdymały, jednak w głosie Likara wybrzmiewało tak autentyczne zainteresowanie,
jakby nie rozmawiali o telefono-stopie, tylko o jakichś nowych, ciekawych
wynalazkach technologicznych.
Wspomnienie o Seraphinie mało się Likarowi podobało, i to wielopoziomowo.
Po pierwsze, cały czas tliła się w nim pamięć o tej słodkiej dziewuszce, którą
zdołał tak szybko i tak mocno polubić. Cały czas tlił się w nim też gniew na
myśl o tym, za kogo i przez kogo zginęła. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jej
śmierć była pochopna, przesądzona o wiele za wcześnie, zanim jeszcze sprawdzono,
czy jakiekolwiek inne opcje były możliwe. Ponurym spostrzeżeniem był też fakt,
że Seraphina zmarła, poświęciła się, ale oni wciąż stali w martwym punkcie,
cały czas nie posunęli się ani o kawałek. Zginęła nie po to, by ocalić większą
sprawę, a po to, by jakiś zakochany chuj mógł ocalić swoją idiotkę, w której
się zakochał. Ot, tak można było podsumować poświęcenie Seraphiny. Ale Likarowi
nie podobał się ten temat także z innego powodu. Nie było w tej rozmowie
miejsca na sentymenty ani użalanie się. Mieli zadanie, musieli je wykonać, a Andriejewowi
nie wydawało się, by na Jonathana takie łzawe gadki zadziałały — zwłaszcza po tym,
jak niemal na nich nawarczał, żeby dali wreszcie tej biednej zmarłej spokój. Dlatego
musieli uszanować jego prośbę i zamiast się nad sobą użalać, cały czas polewać
więcej alkoholu i obrabiać Kosiarza z kolejnej kupy pieniędzy, aby mógł się
zapożyczać na kolejne, jeszcze większe kupy.
Gdy wrócił, nie od razu przeszli od rzeczy. Przechadzka
odrobinę odświeżyła Jonathana, więc należało go ponownie — i jeszcze bardziej —
sponiewierać. Na szczęście szło im coraz łatwiej, dzięki czemu Likar mógł
kontynuować swój wywód.
— Wiesz, ty to masz dobrze — mamrotał z nutą oburzenia. — No,
dobra, wiem, masz teraz zapieprz, trupki wokół wszędzie ganiają i urlopu ci dać
nie chcą, ale nie masz co liczyć, że prędko go dostaniesz. Wiesz? — popatrzył mu
w wodniste, nieco już nieprzytomne oczy. — A wiesz, skąd ja wiem? Bo myśmy są
te trupki, które ty zaraz zaganiać będziesz. Jeszcze wprawdzie żywe, owszem,
ale to tylko kwestia czasu, mój nowy przyjacielu. Bo się bogi na nas jak jakaś
zaraza uwzięły, ludzi we snach zabijają. I co? I za kilka godzin popadamy my
tutaj, myśląc sobie, że zapadniemy w słodką drzemkę, żeby z nas alkohol trochu
wyparował — i co? I gówno, że się tak wyrażę, bo się nie obudzimy! A co to dla
ciebie oznacza? — zawiesił na moment głos, podbijając napięcie. — No brak
urlopu — wyparował nagle, rozkładając nieco chwiejnie ramiona — ma się
rozumieć. Bo będziesz zapiepieprzał za trzydziestu, a jeszcze ci czasu braknie,
żeby ten chlew stąd usunąć. A my ci nie pomożemy, bo jeno trupkami śmierdzącymi
będziemy. My tylko za żywego coś zrobić musim, ale, kurde mole, co tu zrobić
przeciwko samym bogom? I tak sporo wiemy, ale jeszcze nie wszystko. Gdyby tak… —
Likar niemal wyciągnął się na stole, świdrując Jonathana intensywnym
spojrzeniem — był ktoś, kto by wiedział trochę więcej… i pomógł sobie… i
troszkę też nam. Sobie — doprecyzował — w zorganizowaniu urlopu. A nam, no cóż —
odchrząknął z udawaną nerwowością — w przeżyciu, po prostu. Bo to się kupy dupy
wszystko nie trzyma! — wybuchnął nagle. — Wszystko się tu poprzewracało, psia
mać! Nic tu nie jest tak jak trzeba! Jeszcze trochę i psy dupami szczekać zaczną!
Mam rację?! NO MAM RACJĘ?! — wrzeszczał, podjudzając Jonathana jak mógł.
Likar miał ogromną, niemal rozpaczliwą nadzieję, że Kosiarz od razu podejmie grę, bo czuł, że jeszcze dwa, może trzy kieliszki i się porzyga. A rzygowiny, jak głosiły najstarsze podania, nie sprzyjały poważnym negocjacjom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz