ROZDZIAŁ 735

LIKAR

Zielone duszki wyglądały jak bezkształtne żelki, a może właśnie trochę jak duszki — tylko że nie jakieś prawdziwe, czy tam z horrorów, a bardziej jak z bajek — ot, przykryte zwykłym prześcieradłem. Wyglądały jak zbita masa z kanciastymi brzegami na dole i zaokrągloną góry, jakby na kształt głowy, która gładko zlewała się z tułowiem. Istotki radośnie machały krótkimi, zaokrąglonymi na końcu rączkami, miały też jakieś nóżki, ale nie wiadomo po co, bo i tak nie stykały się z podłożem, a jedynie durnowato majtały w niebycie. Niebyt był czarny i, jak to w niebycie, nie było nic poza tymi zielonymi duszkami. I różowymi — różowe były też. Gdzieś obok pojawił się nawet zielono-różowy, cały był w dwubarwnej szachownicy i chyba radośnie się do niego uśmiechał, coś chyba mówił, ale bariera językowa nie pozwoliła się dogadać. Duszki sprawiały wrażenie tańczących wokół czegoś, może wokół nieistniejącego ognia.

— P-panie Likarze…

Duszek tuż obok cały czas radośnie trajkotał, zaczął też wymachiwać rączkami. Likar cieszył się z tego towarzystwa, ale kusiły go te dziwne tańce, równie bezkształtne co stworki, które ów taniec wykonywały.

— Likarze…

A jednak mówią po naszemu?, zainteresował się Likar, ale sam nie był w stanie odpowiedzieć ani słowa. Ale to nieważne, ważniejsze były tańce…

— LIKAR!

— KIE LICHO?!

Zerwał się gwałtownie i choć w pierwszej sekundzie nic nie rozumiał, tak w drugiej był jawnie oburzony, że otoczyła go przytomna, wyraźna jasność rzeczywistości. Likar z niezadowoleniem rozejrzał się dookoła, od razu zauważając, że z okna docierało podejrzanie ciemnawe światło. W następnej sekundzie spojrzał na zegarek, jęknął głośno i przeciągle, po czym zwrócił swe bardzo ponure spojrzenie ku młodziakowi, który nad nim zakwitł i który najpewniej był przyczyną jego nieszczęścia.

— Pan żeś oszalał — stwierdził fakt piorunując chłopaka spojrzeniem. — Piąta ledwie dochodzi. Piąta rano! Czego żeś pan ode mnie chce, jeszcze w moich sypialniach? To, żeś pan tu właściciel — punktował coraz bardziej podniesionym głosem — nie zezwala panu po prywatnych pokojach środkiem nocy przyłazić! Ja się żem — burknął po chwili ciszy z wyraźną urazą — nawet nie zdążył na drugi bok, psiamać, przewrócić.

— Najmocniej pana przepraszam — wymamrotał szybko Petre — ale ważna sprawa jest… bardzo ważna…

— Założę się — burknął, układając się ponownie w łóżku i zakrywając kołdrą — że nie na tyle ważna, by mnie wyciągnąć z łóżka o piątej rano.

 

To była rzecz na tyle ważna, by wyciągnąć Likara z łóżka o piątej rano. Ba!, ona wyciągnęłaby go ze snu nawet w najciemniejszym środku nocy — bo mało kto i mało kiedy miał okazję poznać samą Kostuchę, samego Żniwiarza, samego Kosiarza! Epitetów pewnie było jeszcze znacznie więcej i choć Likar poczuł delikatne ukłucie zawodu, jak się dowiedział, że to nie sama Śmierć, a po prostu jeden z jej licznych pracowników, i tak był ogromnie ciekaw poznania tej wybitnie wyjątkowej persony.

Choć czy Kosiarza można było w ogóle nazwać personą? Zamierzał się nad tym grubo zastanowić, a może nawet ów Żniwiarza o to spytać.

Petre, nieco spięty i jakby bladawy, poprowadził Likara do tej strefy hotelu, którą można by określić po prostu rozrywkową: bary, salony gier, kasyna i inne podobne tego lokale sypały się garściami i co drzwi można było natrafić na jakąś kolejną interesującą, acz dość kosztowną przyjemność. Likar lubił się tu kręcić, dlatego znał już te zakamarki i większość barmanów, toteż w żaden sposób nie czuł się obco. Tym bardziej, że w kasynie znajdował się także Beliasz, który nierzadko był jego towarzyszem w wędrówkach po piwolejniach. Poza nim, znajdowała się tam też cała pozostała świta: Goro i Wiera, milczący Wysłannik i ten śmieszny Sum, a nawet żmijowata Ilarie, choć czort ją wiedział, czego ona znowu tam chciała.

Narada nie trwała długo: niewtajemniczonym wyjaśniono, że Leonard Svik im nie pomoże, co nie zaskoczyło absolutnie nikogo poza tą małą, zapłakaną żmijką. Ale jak Ilarie wracała, natknęła się na niejakiego Jonathana, który latał z kosą i przeganiał dusze do rezerwowych zaświatów. A że Jonathan to pijus, hazardzista i plotkarz, warto byłoby spróbować coś z niego wycisnąć. Należało więc go upić, zhańbić i upodlić, a do tego należało wykorzystać jednostki całkiem pozbawione skrupułów.

Padło na Beliasza. I na niego, rzecz jasna.

— A wyście? — spytał, patrząc na Goro i Petre. Na Ilarie nie patrzył wcale.

— My robimy za sztuczny tłum — odpowiedział Goro z lekkim uśmiechem. — Nie będziemy się za dużo wtrącać, ufamy waszym umiejętnościom i nie chcemy niczego zepsuć.

Dziwne to i pokrętne było to wytłumaczenie, ale Likar nie zamierzał się kłócić, zwłaszcza jak popatrzył na cały czas dość bladego Petre.

— A jemu to co?

Nikt nie kwapił się odpowiedzieć za Petre, dlatego biedak w końcu sam musiał się odezwać.

— Jakoś mało mi komfortowo z myślą — wydukał wreszcie — że tuż obok nas będzie sobie siedział Kosiarz.

Likar tylko pokiwał z politowaniem głową, zamierzając jak najszybciej o tej bzdurnej głupocie zapomnieć. Zamiast tego rozejrzał się oczekująco po pomieszczeniu.

— No dobra — klasnął w dłonie — to gdzie ten cały… jak mu tam? Jonathan? No, Jonathan. To gdzie ten cały Jonathan?

 

Jonathana jak nie było, tak nie było. I to długo, bo dochodziła szósta, potem nastała siódma rano, a Kosiarza cały czas się nie pojawiał. Likar zdążył sobie nawet zorganizować coś do jedzenia, żeby na głodniaka nie oczekiwać, Beliasz natomiast sypał najróżniejszymi, co kreatywniejszymi pomysłami, jak i czym by tu zabawić pracownika samej Śmierci. Sum twierdził, że Jonathan nie różnił się specjalnie od zwykłego łajdaka kręcącego się po kasynach, a na takich akurat Beliasz z Likarem się znali, więc byli w miarę spokojni.

Problem w tym, że Jonathana cały czas nie było. Koło ósmej w szeregi całej załogi wstąpiło nawet zwątpienie, że Kosiarz w ogóle się pojawi, a Likar już sobie szykował w głowie przemowę, jaką uraczy Ilarie za bezsensowne wybudzenie go o tak chorej i nieludzkiej porze. Wprawdzie to Petre go obudził, ale na polecenie Ilarie, więc to jej wina.

Na szczęście Jonathan wreszcie się pojawił, choć był już kwadrans po ósmej. Wpadł on zupełnie nonszalancki i nieprzejęty, wyglądający jak bardzo elegancka, choć zmęczona i wymemłana śmierć: w zakurzonym smokingu niepamietającym już swoich najlepszych lat, kapelusiku z finezyjnym piórkiem i cienkim wąsikiem wyglądającym tak, jakby to się jeno gówno ptasie na wardze rozsmarowało. Co ciekawe — i co natychmiast spodobało się Likarowi — Jonathan nie wyglądał na specjalnie przejętego swoim spóźnieniem, bez ceregieli przechodząc do przedstawiania się tym, których nie znał i wylewnego witania się z tymi, których znał. Po drodze do kasyna zaś cały czas gadał, opowiadając o tym, jaki był zmęczony, jakie te dusze wszystkie nieznośne są, jak to on by się dobrej szkockiej napił i zjadł coś ciepłego. Dużo też skarżył się na kierownictwo, zdradzając niechcący, że ze Śmierci jako szefa to jednak kawał chuja był.

Likar niespodziewanie i nagle nieco się przestraszył kopania w kalendarz.

Na szczęście mógł przestać o tym myśleć, bo postanowiono szybko przejść do zrealizowania obietnicy danej przez Ilarie. Na stoły przyniesiono dużo jedzenia i jeszcze więcej alkoholu, na który Likar, Beliasz i Jonathan patrzyli dość łakomie. Już po pierwszym toaście zaczęli ustalać, jak zamierzają spędzić ten radosny poranek i od czego zacząć: od blackjacka, ruletki, pokera czy czegoś jeszcze innego? Panowie ostatecznie uznali, że pograją we wszystko po trochu, a nawet jeśli Jonathan nie miał szmalu, to jego nowi koledzy mu pożyczą.

Gry się toczyły, alkohol się lał, a jadaczka się Jonathanowi nie zamykała. Łatwo było poznać, że misja wydobycia z niego jakichś przydatnych informacji zdawała się dość łatwa.

— Czyli wyście jest prawdziwy Kosiarz? — zagaił w pewnym momencie Likar, popijając z kieliszka. Na razie zamierzał zacząć od nieco zwyklejszych tematów, by z czasem przewchodzić do tych bardziej palących. — Co to po świecie łazi i ludziczków jak dzikie chwasty stąd ścina? I jak to jest być Kosiarzem, dobrze? Płacą wam za to jakoś? Macie jakieś normowane godziny pracy? I jak w zasadzie takim Kosiarzem zostać? To znaczy się, trza po śmierci jakieś zgłoszenie wysłać czarnym krukiem? Albo trza do tego mieć jakiś staż pośmiertny? Czy co? Powiedz pan, bo jam strasznie tej kwestii ciekaw. Bo kto wie, kto wie — zadumał się Likar —  może to i kariera dla mnie? Może i ja bym się w tym dobrze odnalazł i realizował? Co trza w siwi wpisać, żeby się dostać?

Likar z łatwością i największą przyjemnością wyobrażał siebie samego w czarnej, kapturzastej szacie i długiej, ostro zakończonej kosie. Zapewne śmiałby się upiornie, miał czerwone kurwiki w oczach i kosił ludzi jak popadnie, od noworodków po urocze staruszki przechodzące po pasach tak wolno, że tworzyły korki na sześć kilometrów. Tak, taka robota zdecydowanie mogłaby być dla niego.

— Ludzie listy piszą i donoszą — mamrotał dalej, niby przy okazji — żeście ruch tera na  interesie macie, ta? Że jakieś choróbsko panuje i tera dużo roboty przez to macie. I co — Likar pochylił się nad stołem, z zaciekawieniem przyglądając się Jonathanowi — jak to tak naprawdę wygląda? Takie koszenie tych duszyczek? Nie brak wam załogi, jak tera taki ruch? I… oooooch! — zawołał zafascynowany Likar. — Powiedz mi, panie, jak… jak w zasadzie wygląda taka… no wiesz… śmierć? POLAĆ PANU GOŚCIOWI! — wrzasnął niespodziewanie, a Petre, robiący wtedy za kelnera, pospieszył, aby uzupełnić Jonathanowi pustawą już szklaneczkę. — Nie ma mu co żałować! Widać, żeś pan styrany, boś ciężko i uczciwie pracujący! Nie to, co my — zarechotał, upijając bardzo duży łyk. — No, no to mów pan, opowiadaj! O tej zarazie, śmierci i innych takich śmiesznych rzeczach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^