Rozdział 734

Ilarie 

Zacisnęła usta w cienką linię i z trudem powstrzymywała płacz. Wiedziała, czuła w każdej swojej cząsteczce ciała, że to był ich koniec. Te pocałunki, objęcia i westchnienia, jego ręce na jej ciele. To było ich pożegnanie. Długo nie chciała dopuścić do siebie myśli, że gdy tylko się odwróci, on zniknie i nigdy więcej go nie zobaczy. Żadne z nich nie było w stanie nic na to poradzić. Oboje byli rozdarci i to w przeróżne kierunki. Ilarie nie chciała sprawiać przykrości kapłanowi i próbować go nakłonić do zmiany decyzji. W pierwszej chwili chciała to zrobić. Chciała tupać, krzyczeć i szlochać, jednak nie potrafiła się na to zdobyć. Opadła z sił i straciła wszelką nadzieję, że sytuacja między nimi zmieni się na lepsze. Zaczerpnęła więc głęboko powietrza i milczała dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy da radę postąpić tak, jak chciała. 

Pochyliła się lekko w stronę siedzącego nadal na ławce Leonarda, przetarła twarz z łez i uśmiechnęła się. Lekko, promiennie. Może nie był to tak uroczy i rozczulający uśmiech, jak te wszystkie w wykonaniu Seri, ale się starała. 

- Rozumiem i nie mam do ciebie żalu. Nie mogę jednak obiecać ci, że odpuszczę i gdzieś się schowam. Zbyt wielu ludzi cierpi. Sąsiadów, znajomych, innych nadprzyrodzonych. Nie jestem typem wojowniczki, nie rzucę się na oślep przed szereg, ale zrobię co będzie w mojej mocy żeby im pomóc i żeby wszystko się skończyło. Wiem, że to co jest między nami też się skończy – szepnęła i ułożyła delikatnie dłoń na policzku mężczyzny, nie przestając się uśmiechać. Jeśli to faktycznie był ich koniec, to chciała aby taką ją zapamiętał, a nie rozhisteryzowaną i zapłakaną. Ona sama chciała zapamiętać, jak najwięcej detali z jego twarzy, by móc przywracać ją później w myślach. Tylko to jej pozostało. 

- Przykro mi, że nie mieliśmy więcej czasu. Może.... Może spotkamy się jeszcze kiedyś, w innym życiu lub w innym świecie i wtedy nam się uda – głos lekko jej się załamał, ale kontynuowała. Nieco ciszej i wolniej, nie chcąc pozwolić sobie na płacz, który boleśnie próbował wydobyć się z gardła. 

- Niczego nie żałuje i nic bym nie zmieniła. No może poza twoim szprycowaniem mnie jakimiś czarcimi lurami – parsknęła cicho i roześmiała się zaraz, nie odsuwając się od Leonarda nawet na krok. Jego wyraz twarzy zdradzał, że nie spodziewał się tego, jak Ilarie się zachowa. Pewnie myślał, że będzie płakała i zawodziła, błagając go o pomoc i powrót z nią do hotelu. To jeszcze bardziej wszystko by skomplikowało i utrudniło. 

- Nie mam żadnego prawa oczekiwać od ciebie porzucenia wiary. Nikt go nie ma. Nie będę błagała i prosiła byś poszedł ze mną i jeszcze raz postąpił wbrew sobie. Dziękuję ci, że dałeś nam szanse i że dzięki tobie nadal żyjemy. Dziękuję, że robisz wszystko żeby mnie chronić. Mam nadzieję, że twoja wiara wynagrodzi ci wszystko to, co musiałeś porzucić i że będziesz szczęśliwy. Kocham cię. Całym moim sercem i całą duszą. Oddałam ci się cała i już zawsze tak pozostanie, gdziekolwiek będziesz. – oparła na moment czoło o jego czoło, a później go pocałowała. Ostatni raz chciała poczuć jego obecności i nasycić się nią. Serce łokotalo jej, jak oszalałe i omal nie wyskoczyło z piersi. 

- Żegnaj, Leonardzie - szepnęła drżącym od emocji głosem. To, co dały jej związki ze starszymi mężczyznami, to z pewnością umiejętność eleganckiego pożegnania. Gdy nadchodził czas i przychodziło się rozstać, zawsze lepiej było powiedzieć kilka miłych słów i pozostawić po sobie dobre wspomnienia, a niżeli nieprzyjemne uczucia i ostatnie, złe wrażenie. Ilarie chciała, by Leonard wspominał ją czule, by od czasu do czasu przywrócił w myślach tą ich ostatnią rozmowe i uśmiechnął się, a nie skrzywił na wspomnienie jej wrzasków. 

Wyprostowała się, spojrzała po raz ostatni na kapłana i uśmiechnęła się. To był najtrudniejszy moment – odwrócić się i odejść. Zrobiła to i dopiero wtedy pozwoliła sobie na łzy. Stukot jej obcasów roznosił się echem po opustoszałym parku, odbijał się od drzew i wracał do niej. Chciała się odwrócić, ale wiedziała, że jeśli to zrobi, to nie będzie potrafiła pozwolić mu odejść. Nie uwolni się nigdy od żalu i bólu. Sprawi, że i Leonard nigdy się od tego nie uwolni. 

Do samochodu dotarła okrężną drogą, chcąc oczyścić myśli i zastanowić się nad tym, jak mogła się przydać. Wystarczająco długo siedziała na dupie i obwiniała wszystkich wokół za swoje nieszczęścia. Musiała wziąć się w garść i udowodnić samej sobie, że poświęcenie Seraphiny nie poszło na marne. To, co zrobił dla niej Leonard również miało sens, więc chciała na to wszystko zasłużyć. 

- Ociągacie się, jak banda leniwców. Czy uważacie, że nie mam nic innego do roboty tylko włóczenie się po jakiś pipidówach i odprowadzanie was na drugą stronę? Wyglądam wam na Charona? Nie jestem byle majtkiem na jakiejś dziurawej łódce, więc z łaski swojej ruszcie szanowne cztery litery i do portalu. Hop hop hop hop! – Ilarie stała, jak osłupiała, gdy w drzwiach niewielkiego kościółka pojawił się nagle wysoki mężczyzna w ciemnym, nieco znoszonym smokingu. Na głowie miał kapelusz z pawim piórem, lekko poszarpanym na końcach. Z kieszeni wystawał mu łańcuszek od zegarka, który połyskiwały w świetle latarni. Głęboko osadzone oczodoły oraz wyraźne kości policzkowe i pociągły podbródek, sprawiały że jego twarz wyglądała, jak u kościotrupa. Bardziej ludzkiego wyrazu nadawały mu cieniutkie wąsy we włoskim stylu. 

- Jonathan? – nim Ilaria się zorientowała, jej usta już wypowiedziały imię Kostuchy. Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał w jej stronę, mrużąc lekko oczy. Po plecach przeszedł jej dresz. I co teraz? Co powinna powiedzieć? 

- Czy my się znamy, panienko? Cóż o tej porze robisz w tej dziurze zabitej dechami? Straszydłem nie jesteś, więc jak mnie widzisz? Aaaa  krwiopijca, rozumiem. W czym rzecz? Zajety trochę jestem – wymruczał z lekkim niezadowoleniem, ale nie pozwolił jej dojść do słowa. 

- Nie zajmuję się zabieraniem dusz na zlecenie. To Ricky tak sobie dorabia, ja pracuję uczciwie – zakomunikował, rozglądając się na boki i chwytając nagle coś w powietrzu. Chwilę się szamotał aż w końcu machnął nogą jakby coś kopał. Ilarie przypomniała sobie to, co mówił Sum, a właściwie co powtórzył jej Petre. Chwyciła okazję, gdy ta tylko się nadarzyła. Kostucha Jonathan jest zapewne w posiadaniu czegoś, co mogło się przydać, a Sum nie wspomniał o nim tak zupełnie przypadkiem. 

- Nie chcę przeszkadzać, ale pomyślałam, że może....- urwała, obserwując jak Kostucha wyciąga z kieszonki zegarek, ciągnąc za łańcuszek. Na jego końcu, zamiast tarczy, zawieszona była głowa kruka. Ten, ku zdumieniu Ilaria, zakrakał cztery razy. Czy to miało oznaczać, że dochodziła czwarta nad ranem? Być może spędziła z Leonardem kilka godzin i nawet się nie zorientowała. 

- Potrzebujesz przerwy! Widziałam cię z daleka, jak ciężko pracujesz i pomyślałam, że zaproszę cię do mojego hotelu. Czarna Dalia. Przyda ci się chwila relaksu, prawda? Mamy bar i małe kasyno, a nawet spa. Nie wiem, kto zagnał cię do takiej ciężkiej pracy, ale ledwo trzymasz się na nogach. – Ilarie kłamała w żywe oczy, ale najwyraźniej podziałało na Jonathaa. Kostucha załamała ręce i jęknęła przeciągle. 

- Prawda? Patrz tylko, jakie mam wory pod oczami. Rady już nie daje. Jak chwilę odsapnę, to zaświaty się nie zawalą. Kierownik ciągle wydzwania i myśli, że tak wszystko na szybko uda się zrobić. Czarna Dalia mówisz. Zjawię się, jak odprowadzę tych tam, do portalu – wskazał ruchem głowy miejsce obok siebie, ale wampirzyca niczego nie widziała. Kostucha zdjął kapelusz, skłonił się lekko i rozmył w powietrzu niczym dym. Ilarie drżącą ręką wyciągnęła telefon i napisała wiadomość do jedynej osoby, która według niej będzie w stanie wyciągnąć coś z Jonathana. Podobno był plotkarzem i zapewne nie jedno już widział na ziemi i poza nią, więc był w posiadaniu bardziej i mniej przydatnych informacji. Być może wiedział coś, co mogło się im przydać. 

Do: Beliasz
Potrzebuję jednego bardzo imprezowego demona, który schleje Kostuchę tak, że wyzionie ducha. Wchodzisz w to? 
Ps. Umiesz grać w pokera? 

Od: Beliasz
Pytasz dzika, czy sra w lesie! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^