LEONARD
Trudno powiedzieć, dlaczego wybrał akurat to miejsce, dlaczego tak często i o różnych porach dnia. Rano napawał się rześkim, zimowym powietrzem, które przyjemnie i ocucająco szczypało w policzki i kostniały odsłonięte dłonie. Przyglądał się bezpańskim kotom, które przebiegały szybko przez ciche, opustoszałe alejki, być może szukając pożywienia, być może udając się na jakieś tajemne, kocie spotkanie. Wsłuchiwał się w pierwsze szczekanie psów, które o nieludzko wczesnej porze postanowiły wyciągnąć swoich panów na spacer. Potem Leonard znikał, wracał pod wieczór, kiedy słońce, o ile jaśniało, chyliło się coraz śmielej ku horyzontowi, oblewając romantyczną pomarańczą to bardzo mało romantyczne miejsce. Przyglądał się kręcącym w oddali ludziom, który po pracy mieli więcej czasu, aby pospacerować i nabrać oddechu albo zadbać o nagrobki swoich przodków, czyszcząc je i modląc się tuż nad kamienną płytą. Wtedy było Leonardowi odejść najtrudniej. Zapadający zwolna zmierzch przedzierający się między gołymi kikutami gałęzi wraz z łagodnym, nieco sennym szmerem pogawędek wyjątkowo go koił, ale Leonard nie śmiał zaniedbać swoich obowiązków, dlatego znowu znikał, by powrócić tam w nocy, w chłodny, choć jakże delikatny całun nieprzeniknionej ciemności.
Trudno odpowiedzieć, dlaczego wybrał to miejsce, a jeszcze trudniej, co dokładnie tutaj robił. Odpoczywał? Z pewnością, ale co jeszcze? Ukrywał się? Na samą tę myśl na twarz Leonarda wstąpił blady, ponury uśmiech. Przed kim mógł się ukrywać? Przed Tridamosem? Przed nim nie było można się ukryć. Przed Ilarie? Być może, choć była to wyjątkowo nędzna kryjówka, bo doskonale jej znana. A jednak... bywał tu już od jakiegoś czasu, a wciąż tego parku nie odwiedziła. Ani cmentarza z rzeźbą Tridamosa, o której tyle jej opowiadał. Ani tego jakże urokliwego kościółka, którego wieżyczki wypiętrzały się nawet ponad parkowe drzewa. Nie musiał się więc ukrywać przed kimś, kto... kto go nie szukał.
Raz jeszcze uśmiechnął się ponuro, pusto.
Zasłużył sobie na to. I niczego nie żałował, jednocześnie żałując wszystkiego. Ot, paradoks. Zdradził swojego Pana, aby uratować tę, którą kochał. A gdyby przerobić tę myśl na komunikat bardziej ogólny, wyszłoby, że zdradził kogoś, kogo kochał, aby uratować kogoś, kogo kochał. Nie żałował więc, że uratował Ilarie, ale żałował, że zdradził swego Pana. Leonard wiedział, że z tej pułapki nie było wyjścia, że tego nigdy nie da się pogodzić, a on już zawsze będzie pogrożony w uldze pełnej żalu.
Gdy jednak go znalazła... miał nadzieję, że to zrobi. Gdy tylko ją usłyszał, gdy ją zobaczył, na moment ogarnęło go najpiękniejsze w świecie zapomnienie. Wszystkie obawy i wątpliwości odleciały; unosiły się tuż nad jego głową, nie znikały, ale nie dotykały jego myśli, trzymały się z daleka, aby nie zepsuć tej chwili radosnego uniesienia. Więc tulił ją do siebie i całował, obsesyjnie i bez opamiętania, czerpiąc każdą najmniejszą cząsteczkę tego szczęścia, którym go właśnie obdarowywała. Szybko posunęli się o kilka kroków dalej, ale Leonard nie chciał myśleć o niczym innym poza Ilarie, poza jej elektryzującym szeptem, poza zachłannymi pocałunkami jej chętnych, miękkich ust, poza żarem jej rozpalonego ciała. Niemal usilnie myślał tylko o tej rozkoszy, tylko o tym fałszywym poczuciu spełnienia, które zaraz zapewne pęknie jak bańka mydlana. Pęknie z hukiem, raniąc oczy, myśli i serce.
Aż wreszcie pękła. Pękła dużo wcześniej niż Ilarie mogła to dostrzec. Pękła już w momencie, gdy uspokoili swoje oddechy, gdy poprawili ubrania i usiedli niewinnie na ławce niby dwaj zwykli spacerowicze. Milczeli chwilę, ale w końcu Ilarie zaczęła mówić, a im więcej mówiła, tym było gorzej. Nie mógł się powstrzymać i prychał cicho z rozbawieniem, gdy podziękowała mu za “niezabicie ich”, ale nic więcej nie dodał.
“Ale wiesz przecież, że nie jesteś mi obojętny”.
Przełknął nerwowo ślinę. Bezpośredniość Ilarie była bez wątpienia wspaniałą cechą, choć potrafiła znakomicie wprowadzić w zakłopotanie. Teoretycznie nie było ku temu powodu, ale Leonard poczuł się niespodziewanie i dość dziwnie źle z tym, co usłyszał.
— Ty także nie jesteś mi obojętna — odparł zgodnie z najszczerszą prawdą. Zresztą, już było za późno, by kłamać, zwłaszcza że łgarstwem nic by już nie ugrał. — Problem w tym... — dodał cicho, ponuro — że to się tak prędko nie skończy. A na pewno nie łatwo.
“Skupić się na sobie”. Tak, on też bardzo by tego chciał, ale specjalnie się nie odzywał, aby możliwie długo pozwolić Ilarie wierzyć, że to wszystko mogło być aż takie łatwe. Choć miał pewne przypuszczenia, że nawet ona podskórnie w to wątpiła.
Potem Ilarie zaczęła mówić o Sumie. Potwierdził, że go znał. Dalej było o koszmarach, ale wtedy długo milczał, nie śmiąc się odezwać. W końcu obiecał sobie, że więcej jej nie okłamie, a prawda byłaby zbyt brutalna. Ale w końcu Ilarie sama do niej dotarła. Była domyślna, szybko się zorientowała, co, jak się domyślał, wywołało u niej szok i ból. Jego też jej reakcja bardzo zabolała, choć wiedział, że nie mogło być dla tej sceny innego scenariusza.
Ale w końcu musiał się odezwać.
— Nie wróciłem do niego — odparł zaskakująco stanowczo — bo nigdy tak naprawdę od niego nie odszedłem. Nigdy nie chciałem go zawieść, bo jest moim Stwórcą; to on w bardzo dosłownym znaczeniu nadał sens mojemu istnieniu. Zdradziłem go — przyznał, a głos odrobinkę mu zadrżał — gdy rozkazał mi zabić ciebie i twojego brata. Niedługo potem, jak udzieliłem wam pomocy, wezwał mnie — spojrzał Ilarie w oczy, podkreślając wagę swoich słów. — Jestem przekonany, że tylko udawał, że o niczym nie wie. Sprawiał wrażenie, jakby nie miał pojęcia o mojej zdradzie, a zamiast tego rozkazał mi kontrolować koszmary. Tak, to jego sprawka — dodał nieco ciszej — ale ty — znowu uniósł wzrok na Ilarie — jesteś bezpieczna, ty i twoi bliscy zostaną oszczędzeni. Poświęcenie Seraphiny — dodał z lekką pretensją w głosie — nie było moim pomysłem ani zamiarem, to warunek Dis Patre i oczywiście, że tego żałuję, ale jeśli to miało cię ochronić, to zgodziłbym się na każde poświęcenie. Ty nie rozumiesz — syknął niespodziewanie z żalem — że to, co dla ciebie zrobiłem, było największą miarą poświęcenia, że zaryzykowałem absolutnie wszystko, włącznie z własnym życiem, byle tylko cię ocalić. I to nadal dla ciebie mało?!
Czuł, że stracił nad sobą panowanie, dlatego wziął głęboki oddech, próbując się uspokoić. Mówił chaotycznie, skakał od wątku do wątku, więc i nic dziwnego, że Ilarie nie potrafiła dostrzec jego punktu widzenia. Musiał jej po kolei wszystko wytłumaczyć.
— Batara Kala udaje, że nie wie o mojej zdradzie — wytłumaczył raz jeszcze. — Gdy mnie wezwał, byłem pewien, że mnie ukarze. A zamiast tego zlecił mi zadanie. Złe, potworne, ale cóż miałem zrobić? — spytał, rozkładając ramiona. — Zrozum, że siedzę na beczce prochu. Bogowie to istoty wyjątkowo perfidne, złośliwe i mściwe, mój Pan w każdej sekundzie może nagle zdecydować, że jednak mnie zabije. A może jednak nie? — spytał ironicznie. — Może jednak uzna, że skoro jestem przydatny, to mnie ocali? I wiem, jak to brzmi, jakbym robił wszystko, byle mnie oszczędził. Ale to coś więcej, Ilarie. To coś znacznie więcej niż zwykłe przywiązanie, niż zwykła wierność.
Czy sądził, że Ilarie to zrozumie? Wszak kochała swoich rodziców, mogła się domyślić, o czym mniej więcej mówił. Ale to porównanie to i tak za mało, stanowczo za mało.
— Nie kłamałem, gdy mówiłem o nas — przyznał, choć nie sądził, by Ilarie w to uwierzyła — ale sprawy znacznie się skomplikowały. Nie znałem planu Batara Kali, nie wiedziałem, że zechce wykorzystać wszystkie oddziały koszmarów. Ale nie jestem w stanie się mu przeciwstawić. Gdybym to zrobił, z pewnością znalazłby sposób, aby wyrwać cię spod ochrony Dis Patre, aby zabić cię choćby w ramach zemsty za moje nieposłuszeństwo. Nawet ta rozmowa jest ryzykowna, nawet teraz za dużo ci powiedziałem.
Zdawał sobie sprawę, że wszystko, co powiedział, brzmiało źle, że najpewniej przekreśli to całą ich relację. Leonard zdał sobie ze smutkiem sprawę, że to i tak w pewnym sensie nie miało znaczenia, bo w każdym z wariantów tej historii ich związek nie mógł się udać. Leonard był na siebie zły, że dał się w to wrobić, że pozwolił sobie na głębsze uczucia. Oboje będą po sobie cierpieli, oboje będą musieli zlizywać rany ich nieudanego, krótkiego, choć jakże intensywnego związku.
— Nie mogę ci pomóc — rzekł cicho, odwracając wzrok. — Robię wszystko, żebyś była bezpieczna, ale nie jestem w stanie poświęcić wszystkiego. Nie mogę ci pomóc — powtórzył z żalem. — Koszmary niebawem odejdą, a wraz z nim mój Pan. I... — zawahał się, długo milczał. — I ja. Będziecie wtedy bezpieczni, wszyscy.
Rzucił jej ostatnie przepraszające spojrzenie, choć wiedział, że nic już nie znaczyło. I gdy tak patrzył w jej oczy, ogromne pragnienie zalało całe jego wnętrze; pragnienie, aby powiedzieć na głos, jak bardzo ją kochał, jak bardzo nie chciał jej zawieść ani porzucić. Ale nie powiedział ani słowa. Byłoby wtedy trudniej, a było już dostatecznie źle.
— Nie wtrącajcie się w to, a ja zapewniam, że wszyscy, których chciałabyś objąć ochroną, zostaną oszczędzeni. Tego i tak już nie możecie cofnąć. Choroba minie sama.
Był ciekaw, czy te słowa definitywnie zakończą ich spotkanie, czy tylko wywołają kolejną burzę, równie bezsensowną co bolesną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz