ROZDZIAŁ 729

To, co miało zostać ustalone, zostało ustalone.

Czy wszyscy ten plan akceptowali? Nie, sądząc po całej mieszaninie emocji, zwykle negatywnych, wymalowanych na ich lekko pobladłych twarzach. Znaczna część zebranego tam towarzystwa uważała, że wysłanie Seraphiny na pewną śmierć było bardzo złym pomysłem. Powód był oczywisty: nikt nie chciał niepotrzebnych ofiar, nawet jeśli łatwo było założyć, że na takiej wojnie jakieś na pewno się znajdą. Najszerzej swoje oburzenie wyrażały Aria i Wiera, nie zgadzając się, by kogokolwiek poświęcać, nawet jeśli było to konieczne — a przynajmniej nikt nie znalazł żadnego lepszego sposobu. Padła wprawdzie propozycja, by wezwać na pomoc Kiana, lecz na to stanowczo nie zgodziła się Wiera, a i Goro z Belialem byli w głębi ducha zadowoleni z tej odmownej decyzji.

Jak reagowali inni? Athanasius, który niedawno zniknął z ekranu, wolał się do tego nie mieszać i trzymać tak daleko i bezpiecznie, jak to możliwe. Podobnego zdania, choć kierowany nieco innymi pobudkami, był Imre, który z boku, poza okiem kamerki, przysłuchiwał się całej rozmowie. Nie chciał się włączać, a już nade wszystko nie chciał pokazać się słudze potwora, który go tak przerażał, aby nie ryzykować ściągnięcia na niego uwago boga. Jemu Seraphiny nie było aż tak żal, bo nie myślał o niej jako o osobie, którą znał — tym samym nie miał za co jej żałować. A jeśli to miało w jakiś sposób wygnać Xuna z tego świata, nie chciał się oglądać na żadne koszty. Ta łowczyni sama tego chciała? Dobrze, więc niech postępuje zgodnie ze swoim sumieniem.

Dość podobnego zdania był Likar, choć nim kierowały zupełnie inne emocje. Jemu Seraphiny nie tyle było żal, co czuł bardzo silny wewnętrzny bunt na myśl, że wysyłano tę dziewuszkę na front. O wiele bardziej by wolał, by na tę misję wybrał się ktoś inny — a najlepiej ten pieprzony Svik, który wplątał ich wszystkich w diabelne tarapaty, a teraz odstawiał żenujący teatrzyk, błagając ich o wybaczenie — i to tylko po to, by ocalić swoją dziunię, zresztą podobnie durnowatą do niego. Likar więc nie chciał, by Seraphina ruszała w ten nierówny bój, bo i bardzo ją polubił. Ale dostrzegał w niej podobnego do niego ducha — ducha indywiduum pragnącego wolności. Ta wolność natomiast nie była mierzona w kilometrach, a w marzeniach i pragnieniach. Wolność i niezależność to dwie przeplatające się cechy, które miały uzmysławiać, że świat nie jest nie do zdobycia, że ludzie są sobie równi, a każdy, kto sądził inaczej, był idiotą. Likar nie czuł się zniewolony przez nikogo i nic i zapewne Seraphina myślała tak samo. Tym bardziej, że z daleka wyglądała na uroczą, młodziutką dziewuszkę. Te pozory mogły jej zapewnić niezłą zasłonę dymną, zwłaszcza w jej fachu, ale jednocześnie sprawiały, że nie wszyscy traktowali Seraphinę poważnie. Najpewniej chciała z tym zerwać, udowodnić sobie i innym, że potrafi robić wielkie rzeczy, zazwyczaj przypisywane starszym i mężniejszym od niej. Likar najlepiej na świecie to rozumiał, dlatego nie protestował.

Petre protestować chciał, ale czuł, że znalazł się między młotem a kowadłem. Polubił Seraphinę, bardzo ją polubił i nie chciał, by ta wyprawa skończyła się jej śmiercią. Nie dało się jednak zapomnieć o tym małym szczególe, że stawką było ich życie — jego i Ilarie. Dlatego się bał, choć mniej o siebie, a bardziej o obie panie, które, co by nie było, stały na dwóch różnych biegunach. I nie chciał, by którejkolwiek działa się krzywda, choć wyglądało na to, że to niemożliwe. Zapewne z tego właśnie powodu milczała też Ilarie, dotąd tak jawnie negatywnie nastawiona do łowczyni. Być może to była milcząca zgoda, być może szok, niechęć lub cokolwiek innego. A może uznała, że powiedziała już dość, zwłaszcza że Seraphina niejako za nią zgodziła się oddać swoje życie.

Goro i Belial także nie byli zachwyceni, choć obaj zakładali, że jeśli można spróbować coś zrobić, jakoś zminimalizować skutki uboczne, jakie dotkną Seraphinę, postarają się to zrobić. Wyznaczony do tego zadania był Belial, który miał dbać o łowczynię, a także pilnować Svika, czy oby czasem znowu nie zmienił zdania i nie zaczął coś knuć.

A Svik…

Być może powinien się cieszyć. Wszak ta łowczyni, której tak nie znosił, miała się poświęcić dla jego sprawy. Wymiana Seraphiny na Ilarie? Idealnie. I choć starał się, choć próbował, nie czuł z tego powodu satysfakcji. W innych okolicznościach pewnie nawet nie ukrywałby cienia kpiącego uśmiechu, ale tym razem nie był do tego zdolny. A wszystko przez Ilarie. Przez Ilarie i myśl, że nawet jeśli do końca tej historii brakowało jeszcze sporego kawałka, historia jego i Ilarie kończyła się tutaj. Publicznie wyznał swoje grzechy, przyznał się do wszystkich win wobec niej i jej najbliższych. Liczyło się tylko uratowanie życia jej i Petre — choć akurat o tego drugiego specjalnie nie dbał. Nie chodziło jednak o przypodobanie się kobiecie, którą zdołał pokochać, nie chodziło o odkupienie win. To nie było możliwe i nie podlegało wątpliwościom ani dyskusjom, że gdy upiory znikną z tego świata, a Wysłannik — cały czas zimny, nieczuły i obojętny — zniknie, powracając do swego boga, Leonard będzie musiał odejść. Co go będzie czekało dalej? Najpewniej gniew swego Stwórcy, który zakończy się dla niego tragicznie. Czy żałował tej zdrady? Wbrew pozorom, trudno było mu odpowiedzieć na to pytanie. Powinien rzec bez wahania: nie. Ale… bał się. A serce rozdzierała mu myśl o tym, jak zdradził i zawiódł swego boga, którego kochał jak ojca. Co więcej, bał się, że to ryzyko się nie opłaci, że Ilarie i tak nie przeżyje. Świadomość, że po wszystkim i tak nie będą razem też kazała mu poddawać w wątpliwość wszystkie swoje niedawne działania, których i tak już nie mógł cofnąć.

Bez względu na to, co by zrobił — czy postanowił uratować Ilarie, czy skazać ją na śmierć — ta opowieść niosła Leonardowi tylko złe zakończenie.

 

— Na pewno wiesz, co robić? Nie mamy kilku szans. Jeśli coś spieprzysz, mój Pan może to zauważyć, a wtedy cały plan runie.

Leonard z nieukrywanym sceptycyzmem obserwował rytuał, który wykonywała Seraphina. Miał on na celu otworzenie przejścia, przez które upiory będą się przedostawać na następny świat. Sam rytuał, wedle słów łowczyni, miał być nie tyle bolesny, co dość mocno niekomfortowy, ale nie powinien sprawić jej większego kłopotu. Sama misja, jak się miało okazać, też nie była aż tak skomplikowana: łowczyni dzięki rytuałowi wabiła upiory, a Wysłannik wskazywał im dokładne miejsca ich pobytu, dokąd udawali się także Belial i Leonard. Kapłan i demon miał chronić łowczynię przed atakami, ona zaś miała używać specyficznego rodzaju magii, który miał te upiory zwabiać i przenosić w zaświaty. Magia była specyficzna głównie dlatego, że była przeznaczona tylko dla ludzi. I na tym w zasadzie też polegała cała ogólna trudność zadania: upiory mógł przenieść tylko człowiek, bo tylko w jego duszy było dostatecznie dużo żywej duszy. Wszystko przez ich krótką żywotność: coś, co można by określić jako eteryczne drobinki musiały się bardzo ciasno ściskać, aby zmieścić się w tych ledwie stu latach, często niecałych, dlatego taka dusza była bardzo mocno nasycona życiem. Kolejną komplikacją był fakt, że taki człowiek musiał być w pełni świadomy tego, co robił i co mu groziło. Dlatego też trudno było znaleźć odpowiedniego kandydata i dlatego też Seraphina była do tego idealna.

Z tego właśnie powodu łowczyni, słysząc pytanie Leonarda, jedynie zmroziła go spojrzeniem, po czym wróciła do swojego zadania.

Reszta procesu nie była tak spektakularna, jak mogłoby się wydawać. Zwabionych upiorów nie było widać, dostrzegalna była jedynie mętna mgiełka. Po wchłonięciu ich, oczy łowczyni na moment mieniły się mleczną bielą, ale po chwili wszystko wracało do normy. Nie wyglądało więc, by Seraphina cierpiała fizycznie, choć po kilku dniach gonitwy widać było, że jest coraz bardziej przeciążona fizycznie. Czy to skutek uboczny tego wchłaniania? A może narastająca w niej myśl, że niebawem odejdzie z tego świata? Cały czas wmawiała i wszystkim dookoła, i sobie samej, że taki już los łowcy, że oni zawsze umierają młodo na szlaku, dlatego jest dumna, że i ona spełni swoje przeznaczenie. Ale Leonard nie dawał się temu zwieść, dostrzegając głęboko ukryty strach w jej oczach.

Wpatrywanie się w ten strach sprawiało mu mnóstwo satysfakcji.

Polowanie skończyło się po niecałych dwóch tygodniach, tuż po świętach Bożego Narodzenia. Wysłannik wskazał im ostatni cel. Seraphina wykonała ostatni rozkaz, a gdy w jej oczach zgasła upiorna biel, łowczyni z gracją runęła na ziemię. Belial natychmiast do niej doskoczył, chcąc ją ocucić. Pewnie zemdlała ze zmęczenia, a może z wrażenia. Demon nawoływał ją, delikatnie potrząsał. Wiedział, co się działo, ale próbował ją obudzić. Minęła minuta, druga, trzecia, potem dziesiąta. Seraphina nie wstawała, nie otwierała oczu. Belial wciąż do niej mówił, nasłuchiwał oddechu, którego nie było, próbował wzruszyć serce, które nie biło.

Wysłannik przyglądał się temu z beznamiętnym wyrazem twarzy.

Leonard przyglądał się temu z nieukrywanym uśmiechem.

I tylko jeden Belial jej żałował i nad nią ubolewał. Demon, ponoć rasa tak nieczuła, tak okrutna i złośliwa. Belial, istota pozornie tak niedojrzała, nieprzyzwoicie wesoła, niepotrafiąca zachować powagi.

Tylko on jeden.

 

W zamkniętym dla gości hotelu panowała nieznośna cisza. Petre i Ilarie zdecydowali, że nie mogli ryzykować zdrowia i życia gości, kiedy tak narażali się Xunowi. Goro przyklasnął temu pomysłowi. Nie oznaczało to jednak, że mieli mniej pracy, dlatego gdy nie przychodziły wieści od Beliala i Seraphiny, zajmowali się własnymi obowiązkami. Goro postanowił zrobić to samo.

— Zauważyłaś — zwrócił się do siedzącej obok Wiery — że kiedy tylko chcę skupić się na Radzie, dzieje się coś poważnego? Ciągle coś mnie odciąga. Jak już wrócimy do Londynu, musimy się za nią wziąć. Ale najpierw moi bracia.

Goro wynegocjował od Wysłannika pomoc w odnalezieniu wszystkich chorych demonów, choć zamierzał jeszcze spytać o pomoc z tymi, których sam wyleczyć nie potrafił. Zapyta o to, gdy już zamkną temat czyhających na nich bóstw.

— Dziwnie będzie wrócić do zwykłej rzeczywistości, prawda? — odezwał się cicho, myśląc nad tym wszystkim, co ich tu spotkało. — Jesteśmy tu już dwa miesiące. Uwierzysz?

Jemu ten czas minął błyskawicznie i nieco go to przerażało. Było bardzo dużo do zrobienia, a czas płynął nieubłaganie. Poza tym...

Poza tym, było jeszcze coś, czemu chciał poświęcić więcej uwagi, czemu powinien poświęcić więcej uwagi. Spoglądając z uczuciem na Wierę, zbliżył się do niej, stanął tuż za nią, wciąż siedzącą na fotelu, i pocałował najpierw jej czubek głowy, potem ramię.

— Nie masz tego czasem dość? — spytał, klękając tuż obok. — Tego gwaru, tego szumu. Tego, że cały czas coś się dzieje, że cały czas albo ratujemy się z własnych tarapatów, albo pomagamy komuś innemu. Dwa miesiące, Wiero. Jesteśmy tu już tak długo. Nie masz czasem ochoty na jakieś… wakacje?

Czuł, że miała. Że była psychicznie zmęczona, tak jak i on był. Czy to oznaczało, że mieli dość pomagania potrzebującym? Nie, tego żadne z nich nie zaprzestanie, Goro był tego pewien. Ten altruizm był jedną z cech, która bardzo mocno ich łączyła, lecz demon nie chciał, by ta misja kładła się cieniem na ich związek. Zwłaszcza że on sam, miał wrażenie, odrobinę go zaniedbał.

— Powinniśmy odpocząć, jak już to wszystko się skończy — oznajmił ze spokojem. — Tylko ty i ja. Gdzieś daleko. Może jakieś ciepłe kraje? Albo cokolwiek wybierzesz. Gdzieś, gdzie będziemy mogli się skupić tylko na nas. Tęsknię za tobą — wyznał, patrząc na Wierę z miłością. — Mam wrażenie, że przez te wszystkie kłopoty jesteśmy razem, ale nie do końca. Chcę dać nam odrobinę spokoju, wyciszenia. Wiem, że tego potrzebujemy. I obiecuję ci to dać. Ale dopiero — podkreślił z odrobinę rozbawionym uśmiechem — jak będzie po wszystkim. Znam cię i wiem, że ani tobie ani mnie nie dałoby spokoju, gdybyśmy zostawili za sobą niezałatwione sprawy.

Atmosfera robiła się coraz luźniejsza, było coraz przyjemniej, ale tę aurę przerwał sms, który przyszedł na komórkę Goro. Wiadomość była od Beliala. „Zbierz wszystkich”. Brzmiało złowrogo, Goro natychmiast poczuł nieprzyjemny dreszcz rozchodzący się po kręgosłupie. W następnej chwili pokazał treść Wierze, po czym postąpił zgodnie z prośbą przyjaciela. Jak się domyślał, ci „wszyscy” to Petre i Ilarie oraz Likar, bo tylko oni byli aż tak we wszystko zaangażowani. Gdy już zebrali się w pokoju, który zajmowali Goro z Wierą, demon odpisał przyjacielowi, że są gotowi. Mógł się tylko domyślać, że misja została zakończona, ale był bardzo zaniepokojony tym, w jakim stanie wróci stamtąd Seraphina. Pamiętał doskonale, co mówiła o tym zadaniu sama łowczyni oraz o poświęceniu, na jakie się zgadzała, choć Goro cały czas się łudził, że ta historia nie skończy się aż tak źle.

Belial wrócił może z dwadzieścia minut później. Nienaturalnie milczący, blady i ponury, z miną poważną i skupioną, niósł nieprzytomną Seraphinę. Powaga, z jaką oddawał się temu zadaniu, momentalnie zaalarmowała wszystkich zebranych. Nie wyglądałby tak  upiornie, nie zachowywałby się tak… cicho, gdyby Seraphina po prostu zemdlała ze zmęczenia. Belial się nie odzywał, nie patrzył prawie na nikogo. Nikt tej ciszy nie przerywał, a jedynie ustępował miejsce demonowi, który kroczył ku kanapie, aby tam bardzo delikatnie, z należytą godnością, ułożyć ciało Seraphiny. Gdy Belial się wyprostował, długo jeszcze milczał, nie odrywając wzroku od tej, która poległa na bitwie nie do wygrania. Wraz z nim milczeli inni, którzy dopiero zaczynali rozumieć, co oznaczał obraz malujący się przed ich oczami.

Aż wreszcie coś pękło.

— To przez ciebie — syknął niespodziewanie i zaskakująco wściekle Likar, patrząc gdzieś w głąb pomieszczenia, gdzieś za drzwi, gdzieś na ciemny, nieoświetlony korytarzyk, w którym czaili się pozostali członkowie wyprawy. — TO TWOJA WINA, TY SKURWISYNU!

W następnej, niedostrzegalnej przez wielu sekundzie Likar, nie mając żadnych szans ani realnych celów w tym czynie, rzucił się z pięściami na czającego się w mrokach Leonarda. Czyn ten powodowany był tylko gniewem, na gniewie się zakończył i gniewem na niego odpowiedziano, bo już po chwili nogi Likara oderwały się od podłoża, gdy Leonard chwycił go za gardło i uniósł o kilkanaście centymetrów, wpatrując się w niego z nienawiścią podobną do barbarzyńcy, na którego drodze stoją słabi i niewinni niezdolni do obrony. Lecz ten gniew także trwał tylko chwilę, bo zaraz potem coś, niby niewidzialna siła, pchnęło Svika w głąb korytarzyka, przez co z impetem uderzył o ścianę, a następnie stracił równowagę i upadł. Leonard już się podnosił, już miał zaatakować Goro, który wciąż był gotowy do kontrataku…

— DOŚĆ!

Wiera, która wybudziła wszystkich z tego agresywnego amoku, nawet na nich nie patrzyła. Skupiała się wyłącznie na Seraphinie, przy której klęczała. Tuż obok klęczał Petre, blady jak ściana, z drżącą delikatnie brodą i silnie zmarszczonym czołem. Sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie znajdował słów, które lepiej opisałyby rozpacz, która tak wyraźnie malowała się na jego twarzy. On jednak nie mógł zrobić już nic. Starał się nie rozumieć tego, co widział, choć, niestety, doskonale rozumiał. Gardło miał ściśnięte, w klatce coś go zatykało. A więc to jest śmierć, mógłby pomyśleć, gdyby był do tego zdolny. A więc to jest ta mityczna, niezniszczalna siła. Ta… nieodwracalna siła. Niezmienna. I z tą właśnie siłą starała się walczyć Wiera. Starała się. Próbowała. Wierzyła, że swoimi umiejętnościami była w stanie obronić Seraphinę przed tym nierównym przeciwnikiem. Walka, jaka gorzała w tle, w niczym nie pomagała, a przecież potrzebowali teraz spokoju: ona, aby się skupić, oraz Seraphina.

Seraphina, mimo zamkniętych oczu i tej specyficznej, przerażającej błogości na twarzy, potrzebowała go najmocniej.

— Zrób coś — ten drżący, ledwie słyszalny szept mogła usłyszeć tylko Wiera. — Błagam cię… zrób coś…

Ale nie dało się nic zrobić i Petre doskonale to wiedział. Wiedziała to także Ilarie, jak dotąd stojąca w kącie, nie wyróżniająca się, nie wychylająca. Potwornie blada, zaciskała usta w cieniutką linię, z ogromnym trudem przypatrująca się odgrywającym scenom. Jak dotąd tak wyszczekana, teraz nie miała zbyt dużo do powiedzenia. A może i miała, ale czuła, że nie był to właściwy moment, bo przecież wreszcie zmarła ta, której Ilarie tak nie znosiła, która tak się we wszystko mieszała. Wreszcie zmarła ta, która, nie mając w tym żadnego interesu, poświęciła własne życie, aby uratować jej. Poświęciła życie wszak puste, bo pozbawione bliższej rodziny, pewnie i przyjaciół, z piętnem cike, które prześladowało ją do ostatnich dni. Więc czy powinno się żałować kogoś takiego? Czy Petre i Wiera, czy Goro i Likar, czy oni wszyscy naprawdę mieli powody, by rozpaczać nad Seraphiną? I… i czy Ilarie miała takie powody?

Milczała. Nie odezwała się ani słowem.

Nie odezwał się także Leonard. Przywołany do rozsądku krzykiem Wiery, podniósł się i rzucił ostatnie spojrzenie. Nie na Seraphinę, nie ubolewał nad jej śmiercią. Patrzył tylko na Ilarie. Na tę, dla której wszystko poświęcił. Na tę, o której jeszcze niedawno myślał i zastanawiał się, czy oby słusznie postąpił, aż tak ryzykując. Na tę, dla której zaryzykował słusznie, teraz już był pewien. Spojrzał na nią raz ostatni, nie bawiąc się w mrzonki i nie wmawiając sobie, że po tym wszystkim mogliby jeszcze spróbować być razem. Nie mogliby. Leonard nie żałował swojej decyzji, nawet jeśli nic z tego nie miał. Prawie. Dlatego to było ostatnie spojrzenie. O resztę miał zadbać Wysłannik, jak zawsze czujny, jak zawsze wszystkowidzący i wszystkowiedzący. Umowa wszak została zrealizowana, upiory odesłano. Ilarie więc miała pełne prawo żyć. Żyć i z tego życia korzystać. Tym razem bez cienia manipulacji swego fałszywego kochanka.

Leonard spojrzał ten raz ostatni, odwrócił się i odszedł.

I nikt, choć w głębi ducha bardzo by tego chciał, nie poprosił go, by został.

Odszedł niezauważony.

 

Dwa dni później, w ostatni dzień grudnia, Seraphina O’Shi została pochowana. Pogrzeb był skromny, ale z jakiegoś powodu każdy, kto choć odrobinę ją znał czuł, że nie chciałaby żadnego zbyt wystawnego pożegnania. Także obsada była niewielka: Ilarie i Petre, Goro i Wiera, Belial, Likar i Adina. Przybyło także kilku łowców, którzy nieco bardziej od reszty zdołali Seraphinę poznać i polubić. Obie strony, a więc i łowcy i nadprzyrodzeni, podpisały chwilowy pakt o nieagresji, aby w tym czasie nie myśleć o pracy i interesach, a wyłącznie o zmarłej, której należał się szacunek. Ostatnie pożegnanie miało się odbyć w tradycji łowców, a więc poprzez uroczyste spalenie na stosie, choć Belialowi bardzo zależało na tym, aby spróbować oddać cześć irlandzkim starym tradycjom, według których odejście w zaświaty nie było końcem, a początkiem czegoś pięknego, wobec czego ziemscy bliscy zmarłego powinni się radować. Trudno jednak było się cieszyć, myśląc sobie o tym, że przecież to dziewczę było tak młode, tak pełne życia i z ogromem czasu ziemskiego przed sobą. Śmierć przyszła po nią stanowczo za wcześnie i nie dało się nie myśleć o tym, że to poniekąd z ich winy Kostucha tak szybko i łakomie zwróciła swe puste, ziejące czernią oczodoły ku Seraphinie.

Gdy ciało delikatnie ułożono na stosie, wydarzyła się rzecz przedziwna, zapierająca dech w piersiach każdego, kto był świadkiem tej nadzwyczajnej sceny. Był to wszak sam koniec grudnia, a i teren był dość jałowy, bo była to pusta, zmrożona polana otoczona wątłym laskiem. A jednak, jakimś przedziwnym wybrykiem natury, zewsząd zleciały się motyle. Większe i nieco mniejsze, różnokolorowe, frunące zarówno szybko energicznie, jak i lekko i swobodnie, z gracją osiadły na ciele Seraphiny, niemal całkiem ją zakrywając. Jak to było możliwe? I jak to można było interpretować? Czyżby tak, że nie chciały oddać tej, która była dziecięciem natury? Jakikolwiek był powód, nikt nie chciał przerywać tego iście magicznego spektaklu.

— Motylek… — szepnął cicho Petre, nawet nie próbując ukryć łez zbierających mu się w kącikach oczu.

Nie ukrywała ich także Wiera, cichutko łkająca i tuląca się do Goro, który wyglądał na śmiertelnie poważnego i ponurego. Likar, co wielu dziwiło, cały czas wyglądał na wzburzonego, jak gdyby zupełnie nie umiał sobie poradzić z gniewem, który nim targał na myśl o śmierci dziewuszki, którą tak mocno polubił.

Wreszcie motyle, nie niepokojone przez nikogo, odleciały, pozwalając rytualnie podpalić stos. Lecz nawet mimo buchającego ognia, nawet mimo żaru i gryzącego dymu, te kolorowe owady wciąż latały w pobliżu, kryjąc się między drzewami i krzewami, tak samo jak Petre, Wiera i inni uczestnicząc w pogrzebie.

Seraphina, myślał Petre, patrząc nie na płonące na stosie, owinięte ciało, a na motyle właśnie, lata tu gdzieś między nami. Bo kimże staje się po śmierci ktoś z tak kolorową duszą, jeśli nie motylem?

 

Każdy jeden huk obcasa obijanego o posadzkę brzmiał jak wyrok.

Stuk, stuk, stuk. Echo rozbijało się o ściany z upiornością, jakiej nie powstydziłby się wychudzony, wyniszczony więzień żyjący wyłącznie mdłą, nierealną nadzieją o ucieczce. To echo też chciało uciec, zaglądając w każde, nawet najciaśniejsze zakamarki wielkiego pałacu, który właśnie przemierzał Leonard. Tym razem miejscem spotkania nie była stara kanciapa śmierdząca kocimi szczynami. Tym razem Batara Kala życzył sobie ugościć go we własnym domu.

Leonard mógł się tylko domyślać, co to oznaczało. Szedł więc dalej, z dumnie uniesioną głową, desperacko i nieudolnie próbując przygotować się na własną śmierć. Tę ostateczną.

Ogromna hala, do której wszedł, jawiła się czernią zmieszaną z jasnobutelkową zielenią, choć ta ostatnia barwa widoczna była tylko w dodatkach i wykończeniach. Ściany były gładkie i połyskliwe, oświetlane czymś, co można by określić naturalnym światłem dnia — choć nigdzie nie było okien. Zdobne kolumny i fikuśnie rzeźbione balkony górowały nad przechodniami, towarzysząc im na każdym kroku, ale, dość paradoksalnie, były to jedyne widoczne dekoracje: nigdzie nie było obrazów, rzeźb, dywanów czy nawet żyrandoli. Nie było także tronu ani żadnego, jakkolwiek zaznaczonego głównego punktu sali. Całość więc wyglądała jak olbrzymi, choć dość pustawy pokój wejściowy.

Leonard nie dał się zwieść tym pozorom i gdy dotarł na sam środek pomieszczenia, zatrzymał się i ukłonił nisko, nawet jeśli jeszcze nikogo przed sobą nie widział. Wiedział, że najpierw to on zostanie dostrzeżony przez swojego Pana. I tak czekając, aż usłyszy jego śliski, nieco wysoki głos, drżał panicznie w środku, nie mając pojęcia, czego się spodziewać. Najbardziej ze wszystkiego bał się wyrazu zawodu ze strony jego Pana. Bał się wytknięcia mu, że Batara Kala się nim rozczarował, że poczuł się zraniony, skrzywdzony i zdradzony. Leonard znał swojego Pana, wiedział, że był bardzo dramatyczny i zapewne takich słów by użył — ale czy to miało teraz jakieś znaczenie? Żadnego.

Został już tylko paniczny strach, dławiony w sobie ostatkami sił.

— Mój brat, ta śmierdząca szuja, śmiała wpychać się w moje prywatne sprawy!

Batara Kala sunął ku niemu od lewej strony, ledwie na swego sługę patrząc. Był wyraźnie wzburzony, ale odrobinę nadziei Leonardowi dało spostrzeżenie, że nie był zły bezpośrednio na niego, ale tak ogólnie. Mimo to nie śmiał się odezwać, dalej słuchając wywodu swojego Pana.

— Ten to zawsze pcha drzwi między palce — burknął wściekle, cały czas z irytacją przechadzając się po sali. — Nie może być chociaż raz tak, żeby dał mi spokój! Żeby dał mi się swobodnie moimi zabawkami bawić! Tatuś przecież mówił — tłumaczył, po raz pierwszy na dłużej skupiając spojrzenie na Leonardzie — że dla mnie są te lepsiejsze zabawki! Bo bardziej wymagające. A ja cierpliwy jestem — mruknął, machnąwszy lekceważąco ręką — ja sobie poczekam. Bo i warto! Jaka uczta potem! Tylko temu zawsze coś nie pasuje! Zazdrośnik jeden. Wiesz co, Leonard? Zabij mi go. Mojego brata.

Svik nie zdążył nawet otworzyć szeroko oczu w wyrazie bezbrzeżnego szoku, jaki odczuwał po usłyszeniu tych słów, gdy Batara Kala roześmiał się głośno. Echo tego dźwięku znowu próbowało desperacko opuścić mury pałacu, odbijając się głucho od wszystkich ścian.

— Żartowałem, tego to nawet ja nie mogę. A szkoda — dodał gorzko. — Przydałoby się czasem. Ale dobra, konkrety, Leonardzie, konkrety. Czy ty wiesz — zaczął z wyraźnym naciskiem, patrząc na kapłana z pretensją — że ten gad, brat mój, skapnął się, że szczelinę otworzyłem? I MI JĄ ZAMKNĄŁ. A szkoda, szkoda — mruczał poirytowany — bo miałem co do niej ogromne nadzieje…

On nie wie, wrzeszczał głosik w myślach Leonarda. Ulga, którą odczuł w tamtym momencie, wprawiała go niemal w stan nieważkości, a przy ziemi trzymało go tylko udawanie, że nic się nie stało, a on, jak zawsze, cierpliwie słuchał swojego Pana. Tylko, jak to możliwe, że Batara Kala nadal o niczym nie wiedział? Czyżby Wysłannik, a wraz z nim Dis Patre, byli aż tak słowni? Leonardowi trudno było w to uwierzyć, ale nie umiał inaczej wytłumaczyć niewiedzy swego Pana. Oczywiście, wszystko to pozostawało kwestią czasu, a jednak… wciąż nie wiedział. A Leonard wciąż, nawet jeśli chwilowo, pozostawał w grze.

— Demony nadal mamy, nie? — Głos Batara Kali wyrwał go z zamyślenia.

— Tak, panie.

— Ale to za mało. Upiorki już wszystkie pozbierał, więcej się nie przepchnie. No to sięgamy po tajną broń. Zaprzęgaj koszmary, Leonard! Wciąż jestem głodny i nie odejdę, dopóki się nie najem! Chcą te śmieszne człowieczki wojny? Chce mój braciszek wojny? No i dobrze, to będą ją mieli! Wiesz, co masz robić?

Leonard skinął głową.

— Dobrze. Więc ruszaj. I poleć im…

Svik nastawił ucha, czujny i spięty.

— Poleć im, aby się nie powstrzymywali. I… I niech zaczną od dzieci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^