LEONARD
Głowa pulsowała mu bólem od nadmiaru myśli.
Wysłannik, wysłany na ziemię sługa Dis Patre, okazał się
irytująco rzeczowym gościem, który owszem, odpowiedział na jego pytania, ale
bardzo zdawkowo i beznamiętnie. Jakże przedziwnie słuchało się kogoś, kto wyglądał
jak człowiek, lecz mówił i zachowywał się jak robot. A może nawet i nie robot;
dzisiejsza technologia nawet w maszynę potrafi tchnąć choćby udawane emocje.
Wysłannik natomiast nie miał ich wcale. Oczy nie były po prostu puste od
zamyślenia, ale tak zupełnie wyprane z jakiegokolwiek wyrazu. Sprawiały
wrażenie ślepych, jakby niczego nie widziały, na niczym dłużej nie zawieszały
swojej uwagi. Jak można było tak żyć? Jak można było nie reagować na otaczające
ich piękno, w jakiejkolwiek postaci by się ono nie objawiło? Jak można było tak
sterować tonem głosu, by nie wybrzmiewało w nim zupełnie nic? Wysłannik
kojarzył się Leonardowi z zaspanym, obojętnym ślepcem, który dość już widział,
by cokolwiek go zaskoczyło lub zachwyciło, lecz jednocześnie miał dość
wewnętrznej, bardzo głęboko ukrytej siły, by pomimo tej nijakości jego świata
wciąż chcieć żyć.
— Ludzie nie będą mogli umrzeć — powtórzył Leonard w
zamyśleniu. — To… to rzeczywiście duży problem. Ale nie zauważyłem, by śmiertelnicy
dostrzegli jeszcze jakąkolwiek różnicę. Jak duża jest skala ucieczek? To…
Nagle Leonard poczuł się tak, jakby dostał po głowie
obuchem: aż tak nieprzyjemna była nagła świadomość, jaka w niego uderzyła.
Otwierając szeroko oczy, próbował ogarnąć rozumem wszystkie porozrywane
szczegóły myśli, która go tak zatrwożyła.
— Mój Pan mówił… — mamrotał, zupełnie zszokowany. — On…
Nie zdołał dokończyć tej szokującej myśli, bo zaraz dostał z
liścia słowami, które całkowicie wzburzyły Leonarda.
— Ona?! — syknął wściekle. — Ona ma mi pomóc? To
niedorzeczne! To jeszcze dziecko. Co ona potrafi? Tak, zabiła mnie — przyznał
przytomnie — ale byłbym bardzo głupi, gdybym umyślnie dał się zabić. Ta śmierć
przyniosła wskazany skutek…
…choć potem wszystko się poplątało, dodał ponuro w
myślach.
— Nie będę jej błagał o pomoc — oznajmił lodowato Leonard.
Na tym w zasadzie można było zakończyć dyskusję, bo kapłan
nie miał nic więcej do powiedzenia. I tak samo jak wizja błagania, nie podobał
mu się pomysł zaprowadzenia Wysłannika do demonów. Leonard doskonale wszak
wiedział, w jak kiepskim świetle się malował, dlatego kajanie się przed nimi
dramatycznie uchybiało jego godności. Niestety, Wysłannik nie był typem
skłonnym do dyskusji, a i Leonard nie miał specjalnego pola do manewru,
dlatego, choć bardzo niechętnie, zaprowadził go do Czarnej Dalii, uprzednio informując
Ilarie o spotkaniu, wysyłając jej krótką wiadomość.
Gdy już dotarli na miejsce i ujrzał właśnie ją, tak zmartwioną
i przejętą, a następnie dostrzegł całą pozostałą resztę znajdującą się w pokoju,
jeszcze niedawno tak mu wrogą, Leonardem targnęły wątpliwości. Te nasiliły się
jeszcze bardziej, gdy Wysłannik kazał mu błagać łowczynię o pomoc. Każda
najmniejsza komórka ciała rwała się w proteście przed tym pomysłem: czuł, że
nie da rady. Czyżby jednak nie zależało mu na Ilarie aż tak? Był w stanie
zdradzić swojego boga, ale nie był w stanie przed kimś uklęknąć? To wprawdzie błahostka,
ale uruchomiła w nim lawinę myśli pełnych wątpliwości. Bo co, jeśli popełnił
błąd? Rzucił się z tym poronionym pomysłem jak z motyką na słońce. Owszem, miał
sporo czasu, aby rozważyć za i przeciw, ale czy wtedy oby na pewno myślał
rozumem? A nie wyłącznie kapryśnym, samolubnym sercem? Leonard chciał jak ten
naiwny idiota rzucić wszystko dla Ilarie, wszystko dla niej poświęcić.
Ostatecznie w pewnym sensie się udało: Wysłannik twierdził, że wampirzyca
została ukryta przed wzrokiem jego Pana. Leonarda niepokoił jednak ten
wymyślony przez Dis Patre fortel. Batara Kala był zbyt sprytny na takie tanie
zagrywki i nawet jeśli teraz jeszcze czegoś nie zauważył, w końcu nadejdzie ten
sądny dzień, gdy jego stworzyciel przejrzy cały ten zdradziecki plan. Wtedy nie
tylko on będzie zgubiony, ale i Ilarie, dla której podobno popełniał te
wszystkie szaleństwa. Czyż więc wynik tego równania nie był jeden? Czyż nie
wyglądało na to, że Ilarie tak czy inaczej była zagrożona? Jeśli nie ze strony
jednego boga, to z drugiego: Dis Patre poznał słabość Leonarda i, jak na tak
złośliwe, mściwe boskie stworzenie przystało, z pewnością nie zawaha się po tę
broń sięgnąć. Zupełnie nieintencjonalnie więc marionetką bogów był nie tylko
on, ale i Ilarie właśnie, i to z jego winy.
Jednak było już za późno, by się wycofać. Wobec tego… musiał
klękać.
Choć nie mógł.
Jednak to, co powiedział Wysłannik, zelektryzowało wszystkich
tam zebranych. No chyba, że aż tak nie kochasz Ilarie i jednak zamierzasz ją
zabić według woli twojego pana. Wysłannik może i był bez uczuć, jednak
przemawiała przez niego wrogość, toksyczna satysfakcja i złośliwość. Leonard
nie powinien się temu dziwić, wszak był istotą zesłaną tu przez bogów, najbardziej
podstępne i okrutne stworzenia na świecie. Jednak spłoszył się, gdy Ilarie
momentalnie się od niego odsunęła. To zabolało, nawet mocniej niż sam się mógł
tego spodziewać. Patrzył na nią niemo, z obawą i przeprosinami w oczach, ale
długo nie był w stanie wyrzec ani słowa. Jak gdyby w ostatniej desperacji
powiódł oczami po reszcie zebranych, dzięki czemu zauważył coś dziwnego.
Zarówno Goro, jak i ten drugi demon, dziwnie patrzeli na
Wysłannika. Goro nie zdradzał zbytnich informacji, ale tamten drugi wyglądał na
nieco zdziwionego i skołowanego: marszczył brwi, uważnie i bez cienia krępacji
wpatrując się w Wysłannika. Ten z pewnością to widział, ale w żaden sposób nie
reagował.
— MIAŁEŚ JĄ ZABIĆ?! — wrzasnął niespodziewanie brat Ilarie.
Oczy tego dziecka rozbłysły gniewem i nienawiścią i już miał się na niego rzucić,
ale towarzysz Goro go powstrzymał. Gdyby nie okoliczności, Leonard skwitowałby
to uśmieszkiem pełnym politowania, ale nie miał na to siły. — Puszczaj mnie! —
wyrywał się Petre. — Zamierzacie tak stać?! On chce ją zabić! On…
Cokolwiek zrobiła mu Wiera, młody nieco się uspokoił. Choć i
on wyglądał na skołowanego, a nawet nieco rozgniewanego tym, że jakkolwiek na
niego wpływano.
— Dziękuję, Wiero — odezwał się Goro, posyłając jej bardzo
krótki uśmiech. — Petre, my wszyscy jesteśmy tutaj po to, aby to wyjaśnić i z
całą stanowczością nie dopuścić do tego, by komukolwiek stała się krzywda. Jak
widać… kapłan Svik też tego nie chce, przynajmniej nie teraz. Inaczej by tu nie
przybył. Mylę się? — spytał spokojnie, przyglądając mu się intensywnie.
Leonard niemal odetchnął w duchu, choć był zaskoczony, że
ktokolwiek tutaj chciał go wysłuchać, zamiast z góry wydawać osąd. Wciąż gardło
miał zbyt ściśnięte, by cokolwiek powiedzieć, dlatego pokiwał nerwowo głową,
nie mogąc się powstrzymać od stałego przeskakiwania wzrokiem na Ilarie. Bała się
go? A może nie bała, ale zupełnie zniechęciła? Może właśnie zaryzykował dla niej
wszystko tylko po to, by po wszystkim się dowiedzieć, że zamierza od niego
odejść? Przecież każda miłość może się kiedyś wyczerpać, a związek wypalić. Być
może więc robił to wszystko na darmo. Choć jeszcze, na szczęście, nie czuł
zawodu z tego powodu.
Svik chciał więc przejść do odpowiedzenia demonowi, ale wtem
potwornie rozbolała głowa, w której huczała upiornie tylko jedna myśl: KLĘKAJ.
Sycząc i szarpiąc się za włosy, upadł, bo nie był w stanie utrzymać się na
nogach. I w ten sposób, choć podstępem, rzeczywiście wylądował na kolanach. To
wyglądało upokarzająco — i było upokarzające — ale Leonard po raz któryś tego
dnia zrozumiał, że nie było już odwrotu. Przełknął więc tę gorzką pigułkę, po
czym skierował spojrzenie na wrogo nastawioną, gotową do ataku Seraphinę.
— Proszę cię, pomóż mi — wyszeptał ledwie słyszalnie. — Jeśli
tego nie zrobisz, gniew obu bogów skieruje się przeciwko nam wszystkim! I… — Leonard
przypomniał sobie o swoim szokującym odkryciu. — I nie tylko.
— Co to dokładnie znaczy? — zapytał Goro.
Leonard nie wstawał z klęczek, ale nie patrzył już na
Seraphinę. Na Ilarie patrzeć się bał, dlatego spuścił głowę, zastanawiając się
nad odpowiednim doborem słów.
— Mój Pan… Batara Kala… przez was nazywany Tridamosem lub
Xunem… on żywi się jednostkami nadprzyrodzonymi. Ale nie wystarczają mu
pojedyncze dusze. Powiedział mi jakiś czas temu, że potrzebuje jakiejś
katastrofy — tłumaczył tonem pełnym emocji, spoglądając na wszystkich dookoła
zebranych. — Nie wiedziałem, co miał na myśli, on sam też tego nie wyjaśnił.
Kiedyś prowokował wielkie łowy, tak najłatwiej likwidowało się
nadprzyrodzonych, i to w białych rękawiczkach. Ale czasy się zmieniają, więc
metody… zdobywania pożywienia — ostatnie dwa słowa podkreślił z krzywą
miną — też muszą ewoluować. Myślałem, że mój Pan nie ma jeszcze żadnego planu
na tę katastrofę, ale… ale ma.
Zawiesił głos, choć nie zrobił tego intencjonalnie, aby
podsycić nerwowe napięcie. Sam po prostu nie mógł do końca przetrawić tego, co
właśnie chciał wypowiedzieć na głos.
— Wysłannik — odezwał się po chwili, choć głos miał
ściszony, jakby słabszy — powiedział, że mój Pan stworzył szczelinę, przez
którą wydostają się zmarłe dusze. Im szczelina większa, tym więcej będzie się
wydostawało. To stworzy ogromne spustoszenie w świecie śmiertelników… ale myślę
— podjął nieco głośniej — że mój Pan planuje jakoś… podrasować to pospolite
ruszenie dusz, aby w jakiś sposób ugodziło to także w nadprzyrodzonych. Może
chce tym samym ujawnić wszystkim prawdę o was, urządzając kolejne, współczesne
łowy. Nie wiem, to tylko moje domysły. Ale mój pan użył już demonów — zerknął
przelotnie na Goro, choć nie śmiał utrzymać tego spojrzenia dłużej — więc
możemy być pewni, że do wszystkiego jest zdolny. Dlatego… — spojrzał ponownie
na Seraphinę — błagam cię o pomoc. Podobno… podobno wiesz, jak sobie z nimi
radzić. Z tymi duszami. Trzeba je złowić i odesłać. Inaczej może dojść do
katastrofy. Poza tym…
Tym razem Leonard odważył się spojrzeć na Ilarie. Choć
przyszło mu to z ogromnym trudem.
— To jest cena za życie Ilarie i Petre — wydukał przez ściśnięte
gardło. — Wysłannik powiedział prawdę. Mój Pan kazał mi zabić rodzeństwo. Ale…
ale ja nie byłem w stanie tego zrobić — przyznał, niespodziewanie czując na
policzkach palący wstyd. — Dlatego poprosiłem o pomoc brata mojego Pana, Dis
Patre, który zesłał tu razem ze mną Wysłannika. Teraz oboje są bezpieczni — zapewnił
pospiesznie — ale nie wiem, na jak długo. I nie wiem, co dokładnie jeszcze wie
Wysłannik. Nie chce mi zdradzić za dużo.
W pomieszczeniu na długo zapanowała cisza, której Leonard
wcale się nie dziwił i którą rozumiał. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to,
że obecnie nic, ale to absolutnie nic nie zależało już od niego. Był zależny od
innych: od łowczyni, od Wysłannika, a nawet w pewnym sensie od Ilarie. Utracił
własną wolę, utracił kontrolę władzę nad wydarzeniami, które niejednokrotnie
sam napędzał.
Upodlony, na klęczkach, błagający o pomoc, nie mógł już
upaść niżej.
A Ilarie, pomyślał niespodziewanie z żalem, ponurą pewnością i przestrachem, zapewne i tak tego nie przeżyje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz