ROZDZIAŁ 677

PETRE

To, co działo się między nimi, było istną karuzelą emocji. Wpierw była nieufność, potem złość i wzajemne oskarżenia, aż na końcu zaczęli się śmiać. Petre kompletnie nie przewidział takiego obrotu sprawy, bo przez ten dziwny wybuch wyparował zamiar, który najpewniej mieli oboje: by udawać twardego, nieustępliwego i groźnego zawodnika. Marnie im to wyszło, ale może właśnie dlatego, że oboje tylko nieudolnie udawali. Z jakiegoś powodu widok naburmuszonej Seraphiny, wyglądającej w tamtym momencie jak mała, obrażona dziewczynka, szczerze go bawił, i to nawet nie złośliwie, a tak zwyczajnie wesoło. Najdziwniejsze było to, że nawet ona spuściła z tonu i wyraźnie się rozpogodziła. Z uśmiechem, takim szczerym, niewymuszonym, było jej bardzo do twarzy, czego Petre jak dotąd nie miał okazji zauważyć.

— Przyznam — rzekł z nieustającym rozbawieniem — że ta twoja słodycz to naprawdę świetny kamuflaż! Powinnaś na to postawić: udawać taką, za przeproszeniem, słodką idiotkę, dopuścić, by nikt nie traktował cię poważnie, a potem atakować z zaskoczenia! Bo robienie groźnej miny jeszcze kiepsko ci wychodzi, musisz potrenować — zakończył chichocząc.

Po chwili jednak się uspokoił, uświadamiając sobie, że ta wesołość wcale nie naprawiła kwestii, z którą oboje tu przyszli, a wręcz jeszcze bardziej ją pokomplikowała. Bo jak mieli rozmawiać o sprawach, które ich poróżniały, skoro byli tacy... ulegli? Petre bał się, że w napływie dobrego nastroju, palnie jakąś głupotę albo, co gorsza, zgodzi się na jakieś ustępstwo, które Seraphina podstępnie wykorzysta. Nie mógł zapominać, że Motylek wykraczał poza jego granice zaufania.

— Problem chyba w tym, że tak do poprzedniego tematu nawiążę — powiedział w końcu — że obie nasze, hm “drużyny”, nie mają ze sobą specjalnie dużo kontaktu, więc żywe są w nas jeszcze te stereotypy przekazywane przez dziadów i pradziadów dziesiątki, a nawet setki lat temu. I nikomu nie chce się tego weryfikować, bo układanie relacji na nowo, wedle obecnych standardów i faktów, jest dla niektórych zbyt męczące, czasochłonne i niewygodne. 

Zastanawiał się długo nad tym, co zamierzał powiedzieć chwilę później. Bał się tego, nie miał pewności, czy postępował słusznie. Czy będzie możliwość wycofania się z tego szaleństwa, gdy zrobi się niebezpiecznie? Zapewne nie, a więc dużo ryzykował. Ale chyba musiał spróbować. Zbyt wiele zbyt dziwnych rzeczy tu się działo, by nie wezwać wszystkich rąk na pokład.

— Zgoda, rozejm — odparł, odwzajemniając uściśnięcie dłoni. — Z zaufaniem nadal będziemy mieli problem, dlatego może ustalmy proste zadania. Ja spróbuję przepytać moją babcię i sprawdzić, co wie, a co urkywa, a ty miej oko na demony. Mówiłem szczerze, że im nie ufam. Dziwni są, ale skryci. Bez wścibskiego wtykania nos w nieswoje sprawy niewiele wyśledzę. Ty masz inne możliwości, więc ja się zajmę babcią, a ty demonami. Co ty na to?

Nie miał pojęcia, czy nie popełniał właśnie wielkiego błędu. Wolał się jeszcze nad tym nie zastanawiać, wpierw chcąc poczekać na efekty tej dziwnej, niespodziewanej współpracy.


LEONARD

W powietrzu unosił się ciężki, duszący zapach kadzidła. Towarzyszyły mu elementy bardzo charakterystyczne dla wszelkiego rodzaju tajemniczych obrządków, z zebraniem sekty lub czarną mszą na czele. Sala, w której się znajdował, była niewielka, ledwie kilka metrów kwadratowych, ale jemu wystarczała. Ściany były gołe, na posadzce leżał jedynie stary, wypłowiały już dywan. Klęczał na nim, choć nie czuł, by jego kolana opierały się na czymś miększym i wygodniejszym niż położone tam kafelki. Przed sobą nie było nic poza zwykły, składanym, dość niskim stołkiem, na którym ostrożnie, niemal z namaszczeniem, ułożył wisior z dużym, bordowym kamieniem osadzonym w złotym obramowaniu. Dookoła niego, tak na podłodze, jak i na wszystkich półeczkach i parapetach, jakie znajdowały się w tym niewielkim pomieszczeniu, stały świece wszelkiego rodzaju: grube i pękate, wysokie i smukłe, zupełnie nowe oraz takie, które przezywały kolejny swój żywot, zalane własnym woskiem. Wszystkie te świece lśniły jasnym, radosnym płomieniem, kołyszącym się delikatnie w tańcu do tylko sobie znanej muzyki. 

I to kadzidło. Ciężkie, dusząco pachnące. Leonard zakaszlał, gdy po raz wtóry zbyt intensywnie nabrał powietrza, błyskawicznie krztusząc się lepiącymi oparami. Szybko jednak zdławił ten odruch, nie chcąc wyglądać niepoważnie, zwłaszcza podczas modłów.

Czy aby porozmawiać ze swoim Bogiem, potrzebował tych wszystkich akcesoriów? Nie, zupełnie nie. Jego Bóg i tak by go usłyszał, gdziekolwiek i jakkolwiek Leonard zechciałby się z nim skomunikować. Zawsze go wysłuchał, nierzadko także odpowiadał — choć to ostatnie nie zdarzało się za każdym razem. Leonard przywykł do tego i milczenie przyjmował z pokorą, wierząc, że to nie jest objaw zapomnienia, a jedynie utwierdzenia go w swoim własnym przekonaniu. Jego Bóg przekazywał mu w ten sposób, że sam podążał właściwą ścieżką, więc nie potrzebował wówczas przewodnictwa Bóstwa. 

Po cóż więc te wszystkie atrybuty? Po to, by odstraszyć ewentualnych wścibskich, którzy odważyliby się przerwać ten intymny moment. Był kapłanem, a kapłaństwo kojarzyło się prostym ludziom z szatami, celibatem — i właśnie takimi dziwactwami jak świece, kadzidła i inne bzdury. Widząc to wszystko, prostaczkowie momentalnie się w sobie kulili, przepraszali i błyskawicznie wychodzili, pozostawiając Leonarda w błogim spokoju. Gdyby zaś modlił się bez tej całej fałszywej otoczki, nie wzbudzałby należnego szacunku dla całej sceny. Wolał się więc zabezpieczyć i upewnić, że cały ten czas modłów — a były to niekiedy godziny — spędzi sam na sam ze swoim Bogiem.

— Inkarnacja za wolno działa — tłumaczył Leonard, choć nie wypowiadał tych słów na głos, a jedynie wybrzmiewały w jego myślach. Tyle wystarczyło, jego Bóg go słyszał. — W dodatku rozmawiała z demonami. Czy nie uznajesz tego za zdradę? Co mam z nimi zrobić? Jeśli cokolwiek się da? Z Inkarnacją sam mogę porozmawiać — zaproponował. — Żniwo mają podane jak na tacy. Robię co mogę, ale oni mają… szersze pole do popisu. Ja zajmę się oślepieniem rodziny Dumitrescu. Zresztą… już to robię.

Jego Bóg milczał. Ale to wcale nie speszyło ani nie zniechęciło Leonarda. 

— Kilkadziesiąt kilometrów stąd — kontynuował Leonard — trafiłem na trop Spaczonego. Przejmę go — zapewnił — ale demony na pewno też na ten trop wpadną. Źle wpływasz na ich przywódcę, Panie — spostrzegł, a na moment przez jego twarz przemknął złośliwy uśmieszek. — Mógłbyś użyć jeszcze odrobinę swojego wpływu, by całkiem wzniecić w nich niechęć i bunt. 

Bóg milczał. Leonard nie czuł się zniechęcony. Zresztą, póki co więcej nie miał do powiedzenia. Nigdy nie był zbyt wylewny, a jego Bóg nie lubił próżnego gadania. Zamiast tego wolał czyny i tym też zamierzał się zająć w tamtej chwili. Podziękował tylko jeszcze za wysłuchanie, dźwignął się z kolan i pozgaszał wszystkie świece, zamykając za sobą pokoik na klucz. Elena Dumitrescu ofiarowała mu ten pokoik właśnie dla celów modlitewnych, za co był jej bardzo wdzięczny, bo dzięki temu miał pewność, że nikt tam nie wejdzie.

Kierując się w stronę swojej sypialni, również specjalnie wyznaczonej przez panią Elenę, kątem oka dostrzegł niespokojnie krzątającą się Ilarie. Zmarszczył czoło, przystając na moment i uważnie się temu przyglądając. Jeszcze go nie zauważyła, a on zaczął się zastanawiać, czy fakt, że kręciła się akurat obok jego pokoju, był przypadkiem. Chciała się włamać? Coś już podejrzewała? Leonard dyskretnie, z ukrycia, obserwował ją bacznie. Nie, nie próbowała się włamać, ale wyraźnie kogoś szukała. Kogo, jego? A może jeszcze kogoś innego? Jej odrobinę rozchwiany stan emocjonalny był o tyle ciekawy, żę Leonard wyłonił się z kryjówki, niby swobodnym, niespiesznym krokiem zmierzając w jej stronę. Chciał, by go zauważyła i, choćby ze względu na ich ostatnią zażyłość, powiedziała mu, co ją tak zaniepokoiło. 

— Coś się stało?

Ilarie błyskawicznie odwróciła się w jego stronę, a jej oczy rozbłysły na moment. Także i jemu na twarzy wykwitł niewymuszony uśmiech; choć traktował ją wyłącznie jako narzędzie, było to wyjątkowo miłe i urocze narzędzie. Lubił spędzać z nią czas, choć musiał dawkować swoje emocje; jego Bóg nie akceptował żadnych przywiązań interpersonalnych. Ilarie miała być przez niego traktowana w czysto techniczny sposób, lecz musiał przyznać, że udawanie rosnącego przywiązania sprawiało mu niemałą przyjemność.

— Wyglądasz na zaniepokojoną — rzekł z troską w głosie, gdy już zbliżyli do siebie. 

Rozejrzał się ukradkiem i choć nie dostrzegł na korytarzu nikogo niepożądanego, na wszelki wypadek i tak lekko pociągnął ją w stronę swojej sypialni. Gdy tylko weszli do środka, przycisnął ją lekko do drzwi, patrząc na nią z góry — a robił to bardzo intensywnie. Wiedział, że to lubiła. Lecz tym razem nie przycisnął jej ciała do drzwi zbyt mocno, choć i to, jak wiedział, się jej podobało. Na ostrzejsze zabawy jeszcze na pewno znajdą czas, ale w tamtym momencie chciał jej okazać odrobinę czułości, dlatego wszystkie jego ruchy były ostrożne, łagodne. Gestem dłoni delikatnie przechylił jej głowę na bok, przyglądając się jej profilowi i czujnym, błyszczącym oczętom. Przetrzymał ją dłuższą chwilę w tej niepewności, nim złożył na jej wargach pocałunek: nagły, wpierw gorący, potem zaś czuły i spokojny. Nie był długi ani namiętny; był jedynie formą przywitania się, pokazania jej, jak cieszył go jej widok. Nie odepchnęła go, nie odrzuciła, nie skarciła, gdy oderwali się od siebie. Wiedział, że tego nie zrobi, bo dlaczego by miała? 

Nie chciał być natarczywy, a przynajmniej nie tym razem, dlatego ujął ją delikatnie za łokieć i poprowadził w stronę łóżka, na którym usiadła. Leonard zamierzał dołączyć, ale wpierw zaparzył im herbatę. Podając jej filiżankę, usiadł obok niej, uważnie się jej przyglądając. 

— Chcesz porozmawiać? — spytał cichym, kojącym głosem. — Jestem kapłanem, płacą nam za słuchanie. Trochę jak terapeutom — zażartował, uśmiechając się ciepło. — Dlatego oferuję swoje ucho i całe wsparcie, jeśli uznasz ze tego potrzebujesz. 

Wyczuł dość łatwo, że to nie był moment na ostre, stanowcze zagrywki. Potrafił już odczytywać jej emocje, bo choć znali się krótko, to ich znajomość była bardzo intensywna, w ten sposób mocno nadrabiając. Widział więc, że coś było nie tak, że Ilarie była w jakiś sposób rozchwiana, zaniepokojona. Nie miała być może nastroju na zabawy, a jeśli nawet, wolał poczekać, aż sama wyrazi na to ochotę. On zaś powinien być wspierający i, przynajmniej na razie, względnie uległy. Najpierw pokazał jej swoją stanowczość, a teraz należało choć odrobinę spuścić z tonu, aby wampirzyca uwierzyła, że też miała jakąś władzę w tej znajomości. Nie miała, co oczywiste, ale tego miała nie wiedzieć. 

— Więc? Co się stało? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^