ROZDZIAŁ 675

PETRE

Ich rozmowa zdecydowanie ewoluowała i z półsłówek i traktowania siebie wzajemnie jak naiwnych idiotów, dość gwałtownie przeszli do przerzucania się argumentami o tym, czyja rasa jest gorsza, tym samym w bardzo dobitny sposób okazując sobie nieufność. Do tej pory zachowywali przynajmniej jakieś strzępy pozorów, ale właśnie wszystkie te marne starania runęły. Seraphina przez większość czasu zarzucała mu, że nie był z nią szczery — ale tym razem właśnie był, pokazując jej, jaki miał stosunek do jej szpiegowskiej, kolorowej osoby.

— Tak — przyznał ze wzruszeniem ramion, nie bardzo przejęty przyznaniem się do tak płytkiej oceny — tak sobie was wyobrażam. Bo wy nie widzicie w nas człowieka tylko zwierzę. Nawet teraz mnie tak traktujesz. Pewnie wyobrażasz sobie, że hotel tylko przykrywka, a gdzieś w piwnicach mamy laboratorium z łóżkami szpitalnymi, na których leżą uwięzione dziewice, żeby pobierać z nich krew. Ale to powierzchowna ocena, oczywiście że tak — zauważył przytomnie. — Choć trudno mi sobie wyobrazić ciebie zajmującą się jakimiś… przyziemnymi sprawami. I to znowu płytkie, ale sprawiasz wrażenie, jakby łowy były jedynym, co w życiu robisz i co się interesuje. Na pewno się mylę — dodał pospiesznie — ale na taką mi wyglądasz. Tak, gadam jak idiota — mruknął, wzruszając ramionami — ale niespecjalnie zależy mi na twojej opinii o mnie. Bo ty, tak samo jak ja, nie starasz się nawet zajrzeć głębiej. I nie mam z tym problemu. Nasze światy nie mogą się przenikać w pokojowy sposób, czego jesteśmy dowodem.

Był przekonany, że Seraphina się z nim nie zgodzi, bo wykaże więcej rozsądku i zwróci uwagę na fakt, że myślenie stereotypowe było bardzo krzywdzące. Ale Petre akurat w tym jednym przypadku nie widział powodu, dla którego miałby kłamać. Nie chciał mieć nic wspólnego z łowcami, bo zwyczajnie czuł się w ich obecności zagrożony, co zresztą zamierzał jej wyjaśnić.

— Nie, nigdy nikogo nie zabiłem — odparł nie bez dumy. — Nie musiałem i nigdy nie chcę tego zmieniać.

Zostali z Ilarie wychowani w bezpiecznym środowisku, w którym ich odmienność nie była traktowana jak broń lub nawet tarcza, a po prostu coś, co można określić jako wyjątkową cechę ich rodu. Dlatego owszem, Petre wiedział, jak się bronić, miał podstawowe umiejętności w walce, a ich rodzice zadbali o to, by ich dzieci poradziły sobie we względnie trudnych warunkach. Ale nigdy nie wykorzystali tej wiedzy w praktyce, żyjąc w spokoju i luksusie. Dlatego też, gdy teraz wszystko tak nagle się zmieniło, rodzeństwo było dość skołowane. To z całą pewnością dostrzegała Seraphina, co najpewniej nadzwyczaj ją bawiło.

Gdy znowu zaczęła mówić o tym, jacy to nadprzyrodzeni są źli i potworni, westchnął ze zrezygnowaniem i pokręcił głową. Ich rozmowa zmierzała donikąd, bo żadne z nich nie słuchało tego drugiego. I choć to nie miało najmniejszego sensu, Petre chciał jej wytłumaczyć swój punkt widzenia.

— Boisz się innych ludzi? — spytał niespodziewanie, patrząc na nią intensywnie. — Innych twojej rasy? Bo to nie jest kwestia odwagi albo naiwności; to suchy fakt, że istoty ludzkie, bez względu na rasę, potrafią być bardzo niebezpieczne. Wśród ludzi są złodzieje, mordercy gwałciciele. I nie — podkreślił — nie chcę ci zasugerować, że twoja rasa jest bardziej zdeprawowana od mojej. Chcę ci uświadomić, że zło nie jest rasistą. Zło dopada każdego i w poważaniu ma rasę, płeć czy cokolwiek innego. Zmierzam do tego — uzupełnił spokojnie, choć stanowczo — że zgadzam się, wśród wampirów, wilkołaków i innych nadprzyrodzonych są tacy, którzy na zawsze powinni być wyjęci z życia społecznego. Tak samo jak wśród ludzi. Czy myślisz, że gdybym spotkał na swojej drodze zdziczałego wampira, to co on by zrobił? Poklepał mnie po plecach, pozdrowił, wyminął spokojnie i powiedział, że “nie no, swoich nie ruszam, idę zabić jakiegoś człowieczka”? Nie, nawet by nie mrugnął, mordując mnie w ciągu sekundy. Nie napiłby się mojej krwi, ale zabiłby, bo widziałby we mnie zagrożenie. Albo zabiłby dla zabawy, nie wiem. Wiem tylko, że nie miałbym z nim żadnych szans. Mówisz, że boisz się takich jednostek. To tu cię może zaskoczę: ja też się ich boję — wyznał wprost, przez chwilę patrząc Seraphinie w oczy. — Więc w pewnym sensie jesteśmy wam wdzięczni, że eliminujecie tych, dla których nie ma już drugiej szansy. Ale mimo to, nigdy wam nie zaufamy, bo żyjemy w obawie, że któregoś dnia zostaniemy fałszywie osądzeni. Bo przecież każdy wampir to krwawy zabójca, więc jeśli jego wujek, jakaś piąta woda po kisielu, kogoś kiedyś zabił, to dla bezpieczeństwa lepiej wybić cały ród, bo pewnie reszta taka sama. U was nie ma wymiaru sprawiedliwości, nie ma sądów albo kary więzienia. Jesteś podejrzany o to, że stanowisz zagrożenie? Giniesz. Więc ja ci nie chcę wmówić, że nie jesteśmy niebezpieczni — zapewnił — ale nie chcę też być traktowany na równi z tymi, którzy na swoim koncie mają potworne zbrodnie. A dokładnie tak się wraz z siostrą czujemy, gdy tu węszysz i podejrzewasz nas o najgorsze. I naprawdę, nawet to rozumiem. Tylko nie dasz sobie wmówić, że nie masz racji i nie jesteśmy zagrożeniem. Bo ja, tak jak ty, mam szacunek do życia. Jak znam siebie, nie byłbym w stanie kogoś zabić. Nawet jakbym był w patowej sytuacji, nie wiedziałbym, co zrobić.

Słuchając historię o piekarzu, już wiedział, że nie dojdą do porozumienia, że jedno nigdy nie zrozumie drugiego. Dlatego Petre po prostu pokiwał ze zrezygnowaniem głową.

     To naprawdę okropne — przyznał cicho. — Współczuję traumatycznego przeżycia i cieszę się, że ten bydlak już nikomu nie zagraża. Ale wiem też, co chcesz tym argumentem przekazać. Jesteśmy źli, niedobrzy, trzeba nas eliminować, a nawet jak teraz jesteśmy dobrzy, to albo kłamiemy, albo w końcu i tak staniemy się źli. Super — mruknął ponuro. — Jak chcesz, możemy od razu przejść do rzeczy: ja się na ciebie rzucę z kłami, a ty mi przebijesz serce osikowym kołkiem. Bo tak to ma działać, tak?

Gdy Seraphina zaczęła mówić o babci, wyrażając się o niej z sympatią, paradoksalnie Petre zaczął czuć wzbierającą w nim niechęć do swojej rozmówczyni. Potwornie nie podobał mu się fakt, że ktoś taki jak ona naprawdę kręcił się obok jego ukochanej babci. Choć jednocześnie był w stanie uwierzyć, że ta kochana staruszka wolała budować przyjaźnie niż zaogniać konflikty. Gdyby na świecie żyła chociaż setka więcej takich jego babć, świat miałby szansę stać się naprawdę pięknym miejscem.

Aż wtem, zupełnie nagle, na jego głowę spadła bomba. Ogłuszająca, wypalająca wszystkie myśli, a w serce wpijająca odłamki niedowierzania, lęku i obawy — obawy, że to, co mówiła Seraphina, mogło być prawdą.

— Babcia was tu nasłała? — powtórzył z kpiną, unosząc wysoko brwi, po czym buchnął udawanym śmiechem. — Oczywiście. Wpuszczałaby do swojego gniazdka żmije. Jakoś trudno mi w to uwierzyć, a zwłaszcza od ciebie. Poza tym, to co mówisz sugeruje, że robicie tu za jakąś śmieszną ochronę. A wy nie chcecie nas chronić, tylko znaleźć na nas haki. Dlatego to, co mówisz, kupy się nie trzyma.

Dalsze oskarżenia jednocześnie go rozbawiły i rozwścieczyły.

— Jesteś hipokrytką — syknął — jeśli sądzisz, że tylko ja w tym duecie podchodzę zerojedynkowo. Przychodzisz tu, opowiadasz jakieś rewelacje, nie dostarczając na nie ani jednego dowodu, po czym zarzucasz szantażem, że w związku z brakiem współpracy następnym razem naślesz nam tu cały tabun łowców. I to ma być fair współpraca twoim zdaniem? Dziwne macie standardy. Dostarczysz mi dowody, to się do nich odniosę. I kto wie, może dzięki temu i ty się czegoś dowiesz. A hasło już ci podawała Ilarie — zauważył, zdegustowany tą nagłą, jakże trywialną zmianą tematu. — Trzeba było sobie gdzieś zapisać. A jak nie zapisałaś, to w recepcji ci podadzą.

Wystarczyła ta dość niedługa rozmowa, by Petre uświadomił sobie, że wyjątkowo, ale to wyjątkowo nie znosił tej kobiety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^