Leonard Svik stanął przed podłużnym lustrem, uważnie przyglądając
się całej swojej sylwetce. W odbiciu, jakie ujrzał, doszukiwał się choćby jednej
niedoskonałości. Odstająca nitka? Sterczący włos? Brudne zmatowienie na dopiero
co wypolerowanych butach? Wszystko musiało wyglądać idealnie. Wszystko musiało
do siebie pasować, wszystko musiało tworzyć harmonię. Bynajmniej nie dlatego,
że Leonard Svik był zadufanym w sobie snobem — o nie, od tego był jak najdalej.
Bolesna prawda była jednak taka, że najważniejszym zmysłem ludzkości był wzrok.
To on przesłania wszystko inne, przesłania nawet uczucia, nawet zasady. Wzrok,
widząc człowieka, w pewnym sensie wcale go nie widzi. Dostrzega mięsną otoczkę,
będąc jednocześnie zmysłem zbyt upośledzonym, by wejrzeć głębiej. A skoro tego
nie potrafi, wystarcza tylko to, co dosłownie widać gołym okiem. Ludzie szanują
osoby dobrze wyglądające, dobrze ubrane, o przyjemnym zapachu i ładnej buzi.
Nie lubią natomiast postaci brudnych, obszarpanych, szpetnych. Wygląd to nie
wszystko, mawiają niektórzy. Liczy się wnętrze, serce kocha osobowość, nie
wygląd. Każdy, kto kiedykolwiek tak powiedział lub pomyślał — kłamał. Światem
zawładnęła próżność, u której boku kroczy potrzeba uzyskiwania i dostrzegania piękna.
Svik gardził tym podejściem, jednak w żaden sposób tego nie
okazywał. Po cóż? Byłaby to jedynie walka z wiatrakami. Zamiast więc z nimi
wojować, wolał się dopasować. Poza tym, za jego dbaniem o aparycję szły także
względy czysto praktyczne. Był wszak kapłanem boga Tridamosa, musiał go godnie
reprezentować. Lud w swej próżności nie zainteresowałby się głoszącym, który
nie wzbudza zainteresowania schludnym, a może nawet ponętnym wyglądem. Ludzie
lubili patrzeć. Robili to często i chętnie, zaraz potem poddając to, co
zobaczyli, dokładnej i surowej ocenie. Leonard był na to przygotowany. I
dlatego tak uważnie przyglądał się swemu odbiciu. A gdy już zdecydował, że
wszystko znajdowało się w jak najlepszym porządku, mógł wyruszyć w swoją
najbliższą podróż.
Dom rodziny Dumitrescu zawsze był w jego mniemaniu
wyjątkowy. To właśnie tutaj mieszkał człowiek, który przed wiekami spotkał Tridamosa
na swej drodze, otrzymując od niego dar, symbol ich wiary: skarabeusza. Nie bez
powodu postanowiono właśnie na niego; skarabeusz to symbol odrodzenia, a
właśnie taka była dewiza ich wiary: każdy dozna odkupienia, każdy odrodzi się
na nowo, przeżywając swoje życie na miliony sposobów, w poszukiwaniu swego
spełnienia. Bóg Tridamos nie karał, on nagradzał. Opiekował się swymi wiernymi,
dbał o ich dobrobyt, wysłuchiwał ich modłów. Bóg Tridamos był dobrem. A jego
zadaniem, Leonarda Svika, było głoszenie tej prawdy i zachęcanie kolejnych nieprzekonanych
i niezdecydowanych, by otworzyli swoje serca i powitali lepsze jutro. Rodzina Dumitrescu
od wieków bardzo wspierała święty kult i gorąco przyczyniała się do krzewienia
wiary wśród mieszkańców Bukaresztu, a dalej całej Rumunii i Europy.
Przybył bardzo wcześnie, ale nienawidził się spóźniać. Poza
tym wiedział, że pani Elena Dumitrescu na pewno powita go z wielką
uprzejmością, zapewne zechcąc zamienić przed mszą kilka słów. Chciał się też
dokładnie przygotować, obejrzeć lokal, w którym miał odprawić mszę i odetchnąć tamtejszym
powietrzem, aby wyczuć w nim obecność Tridamosa. Gdy zaś wszystko było gotowe, a wciąż pozostało trochę
czasu, zajął miejsce w niewielkim, choć bogato udekorowanym pokoiku znajdującym
się w pobliżu hallu. Dzięki temu mógł nasłuchiwać i obserwować kolejnych gości
udających się na mszę. Znaczną większość kojarzył, nawet jeśli niektórych tylko
z widzenia. Innych znał na tyle dobrze, że od razu pozdrowił ich kiwnięciem
głowy i uprzejmym uśmiechem. Kilku nie znał wcale, ale to akurat cieszyło go
najbardziej: to oznaczało kolejne otwarte głowy i chętne serca.
Najbardziej
jednak zainteresowała ją ta, którą widywał bardzo rzadko, a jeśli już, jakoś
wcześniej nie zwracał na nią większej uwagi. Może dlatego, że nigdy nie
uczestniczyła zbyt gorąco w modłach, sprawiając wrażenie nieco przymuszanej do
obecności. Svik nie przepadał za takimi zabiegami; choć jako kapłan sam chciał
zebrać jak największą rzeszę wiernych, nie chciał, by ktokolwiek należał do ich
kręgu wbrew własnej woli. Jednak w przypadku rodziny Dumitrescu było trochę inaczej
i Svik zdawał sobie z tego sprawę — tutaj bardzo ważny był sam kult; ten ród
niejako wrósł w wiarę w Tridamosa, a ona wrosła w nich. Wiarę więc, a także
kult i modły, uznaje się tu więc za swego rodzaju tradycję, której nie należało
porzucać — nawet jeśli, zdaniem niektórych, była nieco przestarzała i nieaktualna.
Leonard
szybko zrozumiał, że wielkim błędem było nie zwracanie uwagi na tę piękną, młodą
blondynkę. Zrozumiał to w pierwszej chwili, gdy tylko ją ujrzał. Drobna, a
jednocześnie taka pewna siebie, taka dumna. Zgrabna, zwinna, o twarzy anioła,
sarnich, bystrych oczach i uśmiechu, który uwiódłby niejednego w ciągu sekundy.
Leonard jeszcze długo odprowadzał ją wzrokiem, tym bardziej uradowany faktem,
że i ona go dostrzegła. Ktoś ją pospieszał, co sprawiło, że na krótki moment
wstrząsnął nim gniew, ale szybko się opanował. Lecz nim to zrobił, kobieta
zniknęła. Svik uśmiechnął się pod nosem, ponownie siadając na fotelu. Nie był
już ciekaw żadnych innych gości. Ujrzał już tę, którą chciał zobaczyć.
Czy
się w niej zadurzył? Nie. Czy był nią zainteresowany? Tak. Sam jeszcze nie
potrafił tego sklasyfikować, ale coś go do niej ciągnęło, coś go w niej
fascynowało. Był dorosłym, dojrzałym mężczyzną, któremu już dawno nie w głowie
schadzki z małolatami, dlatego i jej nie zamierzał w żaden sposób uwodzić. Nie,
nie chodziło o pociąg seksualny, nie chodziło o zauroczenie jej anielską
twarzą. Chodziło o coś… innego. Ale o co? Svik nie wiedział. Ale bardzo, bardzo
chciał się przekonać.
Modły
przebiegły bez problemu i prawie klasycznie. Prawie, bo nie był w stanie
zignorować poczucia, że był obserwowany baczniej niż wcześniej. Tylko jeden
rzut okiem wystarczył, by zlokalizować obserwatora pod postacią młodej panny Dumitrescu.
Było więc jasne, że i on ją intrygował, co tylko utwierdzało go w przekonaniu,
że zaistniała między nimi jakaś niezrozumiała więź, którą wspólnie musieli
zbadać. Dlatego, gdy pani Elena zaproponowała mu nocleg, postanowił się
zgodzić. Z przyjemnością też wziął udział w kolacji, którą zorganizowano niejako
z jego powodu — na mszę zjechała się cała rodzina Dumitrescu, która mogła
zasiąść przy jednym stole. Svik nie czuł się skrępowany; już tu bywał i znał
tych ludzi, dlatego cieszył się z ich obecności i swojego pobytu w tym domu. Podczas
posiłku starał się nie zwracać większej uwagi na Ilarie — w końcu przypomniało
mu się jej imię — aby nie wzbudzić ani podejrzeń, ani zniesmaczenia. Gdy zaś
wyszła, aby odebrać telefon, Leonard oczekiwał, że niebawem wróci — ale nie
wracała. I to dość długo. Odczekał jeszcze moment, aby jego wyjście nie okazało
się zbyt dziwne. Na szczęście atmosfera już powoli się nieco rozluźniała i nie
tylko Ilarie zniknęła zza stołu, dlatego także on przeprosił towarzystwo na
moment, wstał od stołu i wyszedł w pomieszczenia. Cel miał jeden: znaleźć Ilarie.
Aż w
końcu ją znalazł. Stała przy barku ze szklaną jakiegoś alkoholu i właśnie coś
do niego mówiła — choć sądząc po słowach, nie miała zamiaru kierować ich do
niego. Jej przestrach, gdy go zobaczyła, a następnie nerwowe tłumaczenia były urocze
i nieco go rozbawiły — choć nie dał tego po sobie poznać w zbyt dosadny sposób,
aby jej nie speszyć.
—
Bardzo chętnie się napiję — odpowiedział z ciepłym uśmiechem. — Co to takiego?
Ach, koniak! Wyśmienicie. Mały kieliszek koniaku przed snem znakomicie działa
na zdrowotność. Wiedziała pani? Więc teraz można powiedzieć, że dbamy o swoje zdrowie.
To, uważam, bardzo odpowiedzialne. Pani zdrowie! — dodał, unosząc kieliszek, a
następnie upijając mały łyk. — Jak więc widać — rzekł po chwili — bez
skrępowania spożywam alkohol, nie bojąc się, że Tridamos mnie za to ukara. On…
nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Jemu zależy tylko na tym, byśmy byli szczęśliwi.
A taki koniak — Leonard przyjrzał się kieliszkowi — potrafi całkiem miło uszczęśliwić
człowieka. O ile nie ma go w nadmiarze. Bo wtedy nie ma szczęścia, tylko
problem. A przed tym właśnie Tridamos chce nas przestrzec: przed problemami.
Te dywagacje
na temat alkoholu w wierze sprawiły, że zapragnął nieco o to Ilarie podpytać. Musiał
być jednak ostrożny, aby nie odrzucić jej swoją zbytnią religijnością. Ilarie,
jak łatwo się było domyślić, nie należała do tych specjalnie zżytych z wiarą, a
Leonard nie chciał tego na silę zmieniać.
— Mam
nadzieję, że nie narzucam się pani swoją obecnością? — spytał, uważniej się jej
przyglądając. — Jeśli tylko zmęczy panią moje towarzystwo, proszę śmiało i bez
krępacji mi to oznajmić, a odejdę nie tylko bez urazy, ale z radością w związku
z tym choć tak krótkim, ale bardzo przyjemnym spotkaniem. Ale póki co dopiję
koniak — dodał, robiąc kolejny łyk.
Mówił
to wszystko tak na wszelki wypadek, bo tak wypadało. Jednak w głębi ducha czuł,
że wcale nie zostanie przegnany, a może nawet wbrew przeciwnie — zaproszony w
jakiejś bardziej odosobnione miejsce. Nie chciał tego jednak narzucać; bał się wyłącznie
tego, że ktoś być może im za chwilę przerwie.
—
Cieszę się, że zobaczyłem panią na mszy — przyznał, chcąc zacząć jakiś
konkretny temat. — Muszę przyznać, że bardzo dawno mnie tu nie było, ale miło
spotkać zarówno dobrze znajome, jak i nowe twarze. To wspaniałe, że pani rodzina
ma tak głęboko zakorzenione wiarę i tradycję. Ten dom aż emanuje wiarą i tym,
co jest w niej najważniejsze: poczuciem wspólnoty. Ma pani w sobie to poczucie,
pani Dumitrescu?
Był
pewien, że tak, ale i tak chciał usłyszeć odpowiedź.
—
Zastanawiała się pani — podjął kolejny wątek — czy moja wiara lub też pozycja
kapłana pozwala mi pić. Swoje podejście już wyjaśniłem… A pani? — spytał z
wielkim zainteresowaniem. — Jak pani postrzega wiarę? Proszę się nie obawiać —
dodał prędko — nie pytam jako kapłan, a jako zwykły, zaciekawiony rozmówca, więc
tu nie ma żadnej złej odpowiedzi. Jeśli tylko pani zechce, po pani odpowiedzi
odpowiem na to samo pytanie i wtedy przekona się pani, że jest ona zgoła innej
od tej, której to każdy spodziewałby się usłyszeć od kapłana.
Miał
jeszcze tak wiele pytań! Jak opisałaby siebie, czym się interesowała, kim
była. Miał nadzieję poznawać kolejne odpowiedzi, jedną po drugiej, ale nie
chciał tego robić zbyt nachalnie — nowe znajomości bardzo łatwo spalić. Poza tym
rozumiał, że Ilarie mogła czuć się w jego towarzystwie odrobine niekomfortowo,
zważywszy na jego profesję. To był kolejny cel na tę rozmowę — pokazać jej, że
był zwykłym facetem po czterdziestce, a nie żadnym religijnym fanatykiem. Gdy
już przebrną przez te bariery stereotypów, powinno pójść lepiej. I wtedy będą mogli
się lepiej, dokładniej poznać.
A tego Leonard chciał bardzo, bardzo mocno. Choć sam do końca tego nie rozumiał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz