ROZDZIAŁ 641

LEONARD SVIK

Leonard Svik stanął przed podłużnym lustrem, uważnie przyglądając się całej swojej sylwetce. W odbiciu, jakie ujrzał, doszukiwał się choćby jednej niedoskonałości. Odstająca nitka? Sterczący włos? Brudne zmatowienie na dopiero co wypolerowanych butach? Wszystko musiało wyglądać idealnie. Wszystko musiało do siebie pasować, wszystko musiało tworzyć harmonię. Bynajmniej nie dlatego, że Leonard Svik był zadufanym w sobie snobem — o nie, od tego był jak najdalej. Bolesna prawda była jednak taka, że najważniejszym zmysłem ludzkości był wzrok. To on przesłania wszystko inne, przesłania nawet uczucia, nawet zasady. Wzrok, widząc człowieka, w pewnym sensie wcale go nie widzi. Dostrzega mięsną otoczkę, będąc jednocześnie zmysłem zbyt upośledzonym, by wejrzeć głębiej. A skoro tego nie potrafi, wystarcza tylko to, co dosłownie widać gołym okiem. Ludzie szanują osoby dobrze wyglądające, dobrze ubrane, o przyjemnym zapachu i ładnej buzi. Nie lubią natomiast postaci brudnych, obszarpanych, szpetnych. Wygląd to nie wszystko, mawiają niektórzy. Liczy się wnętrze, serce kocha osobowość, nie wygląd. Każdy, kto kiedykolwiek tak powiedział lub pomyślał — kłamał. Światem zawładnęła próżność, u której boku kroczy potrzeba uzyskiwania i dostrzegania piękna.

Svik gardził tym podejściem, jednak w żaden sposób tego nie okazywał. Po cóż? Byłaby to jedynie walka z wiatrakami. Zamiast więc z nimi wojować, wolał się dopasować. Poza tym, za jego dbaniem o aparycję szły także względy czysto praktyczne. Był wszak kapłanem boga Tridamosa, musiał go godnie reprezentować. Lud w swej próżności nie zainteresowałby się głoszącym, który nie wzbudza zainteresowania schludnym, a może nawet ponętnym wyglądem. Ludzie lubili patrzeć. Robili to często i chętnie, zaraz potem poddając to, co zobaczyli, dokładnej i surowej ocenie. Leonard był na to przygotowany. I dlatego tak uważnie przyglądał się swemu odbiciu. A gdy już zdecydował, że wszystko znajdowało się w jak najlepszym porządku, mógł wyruszyć w swoją najbliższą podróż.

Dom rodziny Dumitrescu zawsze był w jego mniemaniu wyjątkowy. To właśnie tutaj mieszkał człowiek, który przed wiekami spotkał Tridamosa na swej drodze, otrzymując od niego dar, symbol ich wiary: skarabeusza. Nie bez powodu postanowiono właśnie na niego; skarabeusz to symbol odrodzenia, a właśnie taka była dewiza ich wiary: każdy dozna odkupienia, każdy odrodzi się na nowo, przeżywając swoje życie na miliony sposobów, w poszukiwaniu swego spełnienia. Bóg Tridamos nie karał, on nagradzał. Opiekował się swymi wiernymi, dbał o ich dobrobyt, wysłuchiwał ich modłów. Bóg Tridamos był dobrem. A jego zadaniem, Leonarda Svika, było głoszenie tej prawdy i zachęcanie kolejnych nieprzekonanych i niezdecydowanych, by otworzyli swoje serca i powitali lepsze jutro. Rodzina Dumitrescu od wieków bardzo wspierała święty kult i gorąco przyczyniała się do krzewienia wiary wśród mieszkańców Bukaresztu, a dalej całej Rumunii i Europy.

Przybył bardzo wcześnie, ale nienawidził się spóźniać. Poza tym wiedział, że pani Elena Dumitrescu na pewno powita go z wielką uprzejmością, zapewne zechcąc zamienić przed mszą kilka słów. Chciał się też dokładnie przygotować, obejrzeć lokal, w którym miał odprawić mszę i odetchnąć tamtejszym powietrzem, aby wyczuć w nim obecność Tridamosa. Gdy zaś wszystko było gotowe, a wciąż pozostało trochę czasu, zajął miejsce w niewielkim, choć bogato udekorowanym pokoiku znajdującym się w pobliżu hallu. Dzięki temu mógł nasłuchiwać i obserwować kolejnych gości udających się na mszę. Znaczną większość kojarzył, nawet jeśli niektórych tylko z widzenia. Innych znał na tyle dobrze, że od razu pozdrowił ich kiwnięciem głowy i uprzejmym uśmiechem. Kilku nie znał wcale, ale to akurat cieszyło go najbardziej: to oznaczało kolejne otwarte głowy i chętne serca.

Najbardziej jednak zainteresowała ją ta, którą widywał bardzo rzadko, a jeśli już, jakoś wcześniej nie zwracał na nią większej uwagi. Może dlatego, że nigdy nie uczestniczyła zbyt gorąco w modłach, sprawiając wrażenie nieco przymuszanej do obecności. Svik nie przepadał za takimi zabiegami; choć jako kapłan sam chciał zebrać jak największą rzeszę wiernych, nie chciał, by ktokolwiek należał do ich kręgu wbrew własnej woli. Jednak w przypadku rodziny Dumitrescu było trochę inaczej i Svik zdawał sobie z tego sprawę — tutaj bardzo ważny był sam kult; ten ród niejako wrósł w wiarę w Tridamosa, a ona wrosła w nich. Wiarę więc, a także kult i modły, uznaje się tu więc za swego rodzaju tradycję, której nie należało porzucać — nawet jeśli, zdaniem niektórych, była nieco przestarzała i nieaktualna.

Leonard szybko zrozumiał, że wielkim błędem było nie zwracanie uwagi na tę piękną, młodą blondynkę. Zrozumiał to w pierwszej chwili, gdy tylko ją ujrzał. Drobna, a jednocześnie taka pewna siebie, taka dumna. Zgrabna, zwinna, o twarzy anioła, sarnich, bystrych oczach i uśmiechu, który uwiódłby niejednego w ciągu sekundy. Leonard jeszcze długo odprowadzał ją wzrokiem, tym bardziej uradowany faktem, że i ona go dostrzegła. Ktoś ją pospieszał, co sprawiło, że na krótki moment wstrząsnął nim gniew, ale szybko się opanował. Lecz nim to zrobił, kobieta zniknęła. Svik uśmiechnął się pod nosem, ponownie siadając na fotelu. Nie był już ciekaw żadnych innych gości. Ujrzał już tę, którą chciał zobaczyć.

Czy się w niej zadurzył? Nie. Czy był nią zainteresowany? Tak. Sam jeszcze nie potrafił tego sklasyfikować, ale coś go do niej ciągnęło, coś go w niej fascynowało. Był dorosłym, dojrzałym mężczyzną, któremu już dawno nie w głowie schadzki z małolatami, dlatego i jej nie zamierzał w żaden sposób uwodzić. Nie, nie chodziło o pociąg seksualny, nie chodziło o zauroczenie jej anielską twarzą. Chodziło o coś… innego. Ale o co? Svik nie wiedział. Ale bardzo, bardzo chciał się przekonać.

Modły przebiegły bez problemu i prawie klasycznie. Prawie, bo nie był w stanie zignorować poczucia, że był obserwowany baczniej niż wcześniej. Tylko jeden rzut okiem wystarczył, by zlokalizować obserwatora pod postacią młodej panny Dumitrescu. Było więc jasne, że i on ją intrygował, co tylko utwierdzało go w przekonaniu, że zaistniała między nimi jakaś niezrozumiała więź, którą wspólnie musieli zbadać. Dlatego, gdy pani Elena zaproponowała mu nocleg, postanowił się zgodzić. Z przyjemnością też wziął udział w kolacji, którą zorganizowano niejako z jego powodu — na mszę zjechała się cała rodzina Dumitrescu, która mogła zasiąść przy jednym stole. Svik nie czuł się skrępowany; już tu bywał i znał tych ludzi, dlatego cieszył się z ich obecności i swojego pobytu w tym domu. Podczas posiłku starał się nie zwracać większej uwagi na Ilarie — w końcu przypomniało mu się jej imię — aby nie wzbudzić ani podejrzeń, ani zniesmaczenia. Gdy zaś wyszła, aby odebrać telefon, Leonard oczekiwał, że niebawem wróci — ale nie wracała. I to dość długo. Odczekał jeszcze moment, aby jego wyjście nie okazało się zbyt dziwne. Na szczęście atmosfera już powoli się nieco rozluźniała i nie tylko Ilarie zniknęła zza stołu, dlatego także on przeprosił towarzystwo na moment, wstał od stołu i wyszedł w pomieszczenia. Cel miał jeden: znaleźć Ilarie.

Aż w końcu ją znalazł. Stała przy barku ze szklaną jakiegoś alkoholu i właśnie coś do niego mówiła — choć sądząc po słowach, nie miała zamiaru kierować ich do niego. Jej przestrach, gdy go zobaczyła, a następnie nerwowe tłumaczenia były urocze i nieco go rozbawiły — choć nie dał tego po sobie poznać w zbyt dosadny sposób, aby jej nie speszyć.

— Bardzo chętnie się napiję — odpowiedział z ciepłym uśmiechem. — Co to takiego? Ach, koniak! Wyśmienicie. Mały kieliszek koniaku przed snem znakomicie działa na zdrowotność. Wiedziała pani? Więc teraz można powiedzieć, że dbamy o swoje zdrowie. To, uważam, bardzo odpowiedzialne. Pani zdrowie! — dodał, unosząc kieliszek, a następnie upijając mały łyk. — Jak więc widać — rzekł po chwili — bez skrępowania spożywam alkohol, nie bojąc się, że Tridamos mnie za to ukara. On… nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Jemu zależy tylko na tym, byśmy byli szczęśliwi. A taki koniak — Leonard przyjrzał się kieliszkowi — potrafi całkiem miło uszczęśliwić człowieka. O ile nie ma go w nadmiarze. Bo wtedy nie ma szczęścia, tylko problem. A przed tym właśnie Tridamos chce nas przestrzec: przed problemami.

Te dywagacje na temat alkoholu w wierze sprawiły, że zapragnął nieco o to Ilarie podpytać. Musiał być jednak ostrożny, aby nie odrzucić jej swoją zbytnią religijnością. Ilarie, jak łatwo się było domyślić, nie należała do tych specjalnie zżytych z wiarą, a Leonard nie chciał tego na silę zmieniać.

— Mam nadzieję, że nie narzucam się pani swoją obecnością? — spytał, uważniej się jej przyglądając. — Jeśli tylko zmęczy panią moje towarzystwo, proszę śmiało i bez krępacji mi to oznajmić, a odejdę nie tylko bez urazy, ale z radością w związku z tym choć tak krótkim, ale bardzo przyjemnym spotkaniem. Ale póki co dopiję koniak — dodał, robiąc kolejny łyk.

Mówił to wszystko tak na wszelki wypadek, bo tak wypadało. Jednak w głębi ducha czuł, że wcale nie zostanie przegnany, a może nawet wbrew przeciwnie — zaproszony w jakiejś bardziej odosobnione miejsce. Nie chciał tego jednak narzucać; bał się wyłącznie tego, że ktoś być może im za chwilę przerwie.

— Cieszę się, że zobaczyłem panią na mszy — przyznał, chcąc zacząć jakiś konkretny temat. — Muszę przyznać, że bardzo dawno mnie tu nie było, ale miło spotkać zarówno dobrze znajome, jak i nowe twarze. To wspaniałe, że pani rodzina ma tak głęboko zakorzenione wiarę i tradycję. Ten dom aż emanuje wiarą i tym, co jest w niej najważniejsze: poczuciem wspólnoty. Ma pani w sobie to poczucie, pani Dumitrescu?

Był pewien, że tak, ale i tak chciał usłyszeć odpowiedź.

— Zastanawiała się pani — podjął kolejny wątek — czy moja wiara lub też pozycja kapłana pozwala mi pić. Swoje podejście już wyjaśniłem… A pani? — spytał z wielkim zainteresowaniem. — Jak pani postrzega wiarę? Proszę się nie obawiać — dodał prędko — nie pytam jako kapłan, a jako zwykły, zaciekawiony rozmówca, więc tu nie ma żadnej złej odpowiedzi. Jeśli tylko pani zechce, po pani odpowiedzi odpowiem na to samo pytanie i wtedy przekona się pani, że jest ona zgoła innej od tej, której to każdy spodziewałby się usłyszeć od kapłana.

Miał jeszcze tak wiele pytań! Jak opisałaby siebie, czym się interesowała, kim była. Miał nadzieję poznawać kolejne odpowiedzi, jedną po drugiej, ale nie chciał tego robić zbyt nachalnie — nowe znajomości bardzo łatwo spalić. Poza tym rozumiał, że Ilarie mogła czuć się w jego towarzystwie odrobine niekomfortowo, zważywszy na jego profesję. To był kolejny cel na tę rozmowę — pokazać jej, że był zwykłym facetem po czterdziestce, a nie żadnym religijnym fanatykiem. Gdy już przebrną przez te bariery stereotypów, powinno pójść lepiej. I wtedy będą mogli się lepiej, dokładniej poznać.

A tego Leonard chciał bardzo, bardzo mocno. Choć sam do końca tego nie rozumiał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^