ROZDZIAŁ 647

LEONARD

Nie pamiętał, kiedy dokładnie weszli do tego pokoiku. Nie wiedział, która właściwie była godzina. Nie obchodziło go to. Podobnie jak fakt, że zniknął z uroczystości, na którą został oficjalnie zaproszony i która niejako została zorganizowana z jego powodu. Nie miał w sobie ani ćwierci wyrzutów sumienia i kompletnie go nie obchodziło, jak na tę zniewagę zareagują tutejsi gospodarze. Podejrzewał, że nawet gdyby chcieli być na niego źli, to jakoś to uczucie w sobie zdławią — przecież był kapłanem ich Boga. Nie spodziewał się więc większych komplikacji, co tylko jeszcze bardziej zniechęcało go do opuszczenia tego magicznego pokoiku.

Siedzieli w ciszy i półmroku, wsłuchując się jedynie w swoje wciąż przyspieszone, choć powoli już uspokajające się oddechy. Byli nadzy. Nie mieli siły, ochoty ani potrzeby zbierać swoich ubrań, a bez nich czuli się znacznie swobodniej. Lecz teraz, w odróżnieniu od ostatniego, jakże intensywnego czasu, ich skóry się ze sobą nie stykały. Rozdzielał ich niski stolik, od którego wszystko się zaczęło. Nie patrzył na nią, choć możliwe, że ona patrzyła na niego. Wpatrywał się w styk ściany z sufitem, nie dostrzegając tam w zasadzie nic ciekawego. Był zamyślony. Myślał o tym, czy nie powinien za chwilę raz jeszcze zająć się Ilarie. Wstałby, stanąłby nad nią jedynie gestem głowy kazałby jej uklęknąć, aby sprawiła mu przyjemność. Wiedział, że by nie zaprotestowała. Nie zaprotestowałaby też, gdyby zostali tu do samego rana i jeszcze dłużej, oddając się wszelkiego rodzaju i wszelkiej kreatywności aktom rozkoszy. Ilarie wiedziała, jak zadowolić mężczyznę — a on wiedział, jak pokierować kobietę w taki sposób, by uczyniła wszystko, czego tylko chciał.

Ale wolał poczekać.

Chwycenie jej za gardło, tak instynktowne i nieprzemyślane, przyniosło swój pozytywny skutek — Ilarie wyraźnie się to podobało, zachęcając go potem do tego, by ten kontrowersyjny gest powtórzył. Zrobił to, ale już nie tak agresywnie, już z wyczuciem i pełną kontrolą. Nie dlatego bynajmniej, że mu się nie podobało. Chciał zasiać w Ilarie ziarenko ciekawości, a gdy następnym razem będą się kochać, pokaże jej w całej okazałości, do czego był zdolny.

Bo że nadejdzie następny raz, tego był pewien.

Długo nic nie mówili. Może ona tego oczekiwała, ale on nie czuł takiej potrzeby. Wszystko, co mieli sobie do powiedzenia, już powiedzieli — najpierw podczas tej nudnej, poprawnej rozmowy w gabinecie, a potem w tym pokoiku, gdzie ich rozmowa, dużo bardziej treściwa od poprzedniej, opierała się na jękach, ciężkich, przyspieszonych oddechach i wykrzykiwaniu wzajemnie swoich imion. Porozumiewali się wtedy doskonale i Leonard czuł się dzięki temu spełniony.

W prawym rogu, tuż pod sufitem, dostrzegł ledwie zauważalną, cieniutką nitkę pajęczyny.

Nie wiedział, jak długo tak siedzieli, ale w końcu i to mu się znudziło. Z tyłu głowy na dobre zagnieździło mu się poczucie, że powinni już wracać — może coś się da z tej kolacji uratować. Nie spodziewał się, by ktokolwiek był na niego zły za to zniknięcie, dlatego nie powinien się przejmować. Co najwyżej matka mogłaby się wściec na Ilarie, ale i to wątpliwe — w końcu znajdowała się w jego towarzystwie. Najlepiej więc będzie po prostu wrócić i zachowywać się jak gdyby nigdy nic. Zresztą, dla Leonarda taki stan nie będzie nawet żadnym udawaniem. Dlatego gdy pochylił się, by podnieść swoją koszulę, chwycił też leżącą obok sukienkę, którą bez słowa podał Ilarie. Sam, znowu bez słowa, zaczął się po prostu ubierać, przy okazji dokładnie zapinając żupan, aby nie odsłonił koszuli pozbawionej guzików. Gdy zaś byli gotowi, przepuścił Ilarie, aby otworzyła sekretne drzwi, a następnie ją przez nie przepuścił, samemu wychodząc tuż za nią. Przechodząc przez gabinet, od którego wszystko się zaczęło, wciąż milczał i dopiero gdy podeszli do drzwi, Leonard zbliżył się nagle do Ilarie i jeszcze nim cokolwiek powiedział, zbliżył usta do jej ucha, delikatnie je muskając. Wiedział, że tak subtelny, delikatny dotyk zadziała na nią silniej niż wiele wyraźniejszych, bardziej dosadnych gestów.

— Przyjdź do mnie dziś w nocy — wyszeptał.

W następnej sekundzie już otwierał drzwi, które miały wyprowadzić go na korytarz. Ilarie zaś miała skierować się do przylegającej do gabinetu łazienki, gdzie miała poprawić swój dość rozmazany makijaż. To był koniec tej sceny, to koniec pierwszego aktu. Akt drugi miał się rozpocząć za kilka godzin, o ile tylko kobieta przyjmie jego zaproszenie — o co był dość spokojny. Teraz miał się zacząć krótki przerywnik, mały teatrzyk pozorów ku uciesze gawiedzi.

Na korytarzu nikogo nie było, ale sądząc po dobiegających zewsząd głosach, był to czysty przypadek i już za chwilę ktoś się tam zjawi. Leonard przyjrzał się w odbiciu stojącego nieopodal wazonu i choć obraz był bardzo mocno zniekształcony, i tak co nieco zauważył, dzięki czemu mógł wygładzić powyginane kosmyki włosów oraz zetrzeć do końca ledwie wyraźny ślad szminki w kąciku jego ust. Zrobił to rychło w czas, bo już chwilę później z łukowatego przejścia wystrzeliła jak strzała Elena Dumitrescu, która na jego widok wybałuszyła oczy, choć jednocześnie wyglądało na to, że dość mocno jej ulżyło.

— Kapłanie Svik! — wydyszała, zaraz się prostując, przybierając postawę dystyngowanej damy. — Tutaj kapłan jest! Wydawało mi się, że zniknął mi kapłan z oczu…

Pani Elena bardzo łagodnie wyrażała się o jego zniknięciu, co natychmiast docenił łagodnym uśmiechem.

— Najmocniej panią przepraszam, pani Dumitrescu — rzekł z największą skruchą— ale zupełnie straciłem poczucie czasu. Wszystko przez te przepiękne ogrody, które otaczają rezydencję, a które chciałem zwiedzić. Na szczęście miałem wspaniałą przewodniczkę, bo pani córka, panna Ilarie, zechciała mi towarzyszyć, oprowadzając po najciekawszych zakątkach. A że pani córka okazała się przy okazji bardzo ciekawą rozmówczynią, czas uciekł nam nieprzyzwoicie wręcz szybko. Dlatego, pani Eleno — ujął delikatnie jej dłoń, muskając ją wargami — raz jeszcze proszę o wybaczenie.

— Oh — bąknęła Elena, najwyraźniej dość mocno zaskoczona tym wytłumaczeniem — rozumiem, rozumiem… a gdzie ona? — spytała, rozglądając się dookoła. — Moja córka? — doprecyzowała, jakby doprecyzowanie tego faktu miało sprawić, że ta zaraz wyłoni się spod ziemi.

— Chyba poszła przypudrować nosek — dodał odrobinę żartobliwym tonem. — W pani ogrodach — zmienił pospiesznie wątek — dostrzegłem miragiolię, prawda? Czy to możliwe? — pytał z podziwem. — One rosną w zachodniej Afryce, w klimacie bardzo ciepłym i wilgotnym. Jakże to możliwe, że zachowały się w Rumunii?

Tak jak zakładał, Elena momentalnie się rozpromieniła, zachwycona, że ktoś dostrzegł jej ogrodnicze starania. Zapraszając go do jadalni, wdzięcznie opowiadała mu o swoich roślinach, a on równie wdzięcznie słuchał, co jakiś czas wyrażając tak oczekiwany przez nią podziw. Lecz przynajmniej dzięki temu szybko porzuciła wątek Ilarie, a na tym Leonardowi zależało.

Musiało minąć dobre pół godziny, nim Ilarie zjawiła się w jadalni. Leonard wyłowił ją jedynie kątem oka, umiejętnie udając, że wcale jej nie dostrzegł, a zamiast tego skupiając się na rozmowie z Titusem, bratem Eleny. I choć wyglądało na to, że był pochłonięty dywagowaniem na temat różnic między Rumunią i Mołdawią, w rzeczywistości nadstawiał ucha, chcąc wyłapać to, co działo się zaledwie kilka siedzeń dalej, a więc tam, gdzie właśnie usiadła Ilarie tuż obok swojego brata. A ten właśnie zaśmiał się głośno i tryumfalnie, patrząc gdzieś w lewo.

— Wygrałem! — zakrzyknął, najwyraźniej bardzo z siebie dumny. — Babcia, wyskakuj z kasy!

To wyznanie było tak nagłe, dziwne i interesujące, że Leonard nie zapanował nad odruchem i przekręcił lekko głowę, aby spojrzeć w tamtą stronę. Na moment ich spojrzenia się ze sobą zetknęły, lecz wtem Leonard przywołał się do rozsądku i ponownie skupił się na Titusie, cały czas jednak nastawiając ucha.

— Założyliśmy się z babcią, że skorzystałaś z pierwszej okazji, aby zwiać — wyjaśnił Petre, uśmiechając się szeroko, być może rozbawiony zaskoczoną miną siostry. — Ja, jak na ukochanego braciszka przystało, pokładam w tobie znacznie więcej wiary, więc sądziłem, że nawet jak gdzieś przepadłaś, to wrócisz. Babcia była innego zdania — dodał, chichocząc — więc wisi mi teraz stówkę.

Staruszka popatrzyła na wnuczkę z udawanym wyrzutem.

— Ale po tobie — burknęła ponuro — to bym się takiej obowiązkowości nie spodziewała. Wstyd!

— Gdzie ty się tak właściwie podziewałaś? — spytał w końcu Petre, a Leonard był bardzo ciekawy odpowiedzi. — I kto to dzwonił, że tak wystrzeliłaś? Bo nie powiesz mi chyba, że tyle czasu przez telefon gadałaś, co? Co by to nie było, jestem dzięki temu bogatszy o stówę — dodał, szczerząc się wesoło — ale i tak jestem ciekaw.

Powie mu, czy nie powie?, zastanawiał się Leonard. Był pewien, że tak, choć pewnie nie teraz, nie tutaj. Ale… może jednak nie powie? Może zachowa tę tajemnicę tylko dla siebie? Może zamknie ją w tamtym ciemnym pokoiku i nie wypuści na światło dnia?  Może tak, może nie. To nie miało już żadnego znaczenia.

Aż do końca kolacji, tej przerwy między aktem pierwszym a drugim, nie spojrzał na nią już ani razu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^