LEONARD
Ta kobieta wiedziała, czego chciała — to jedno z całą
pewnością było można powiedzieć o Ilarie, i to niemal od razu. Równie szybko
Leonard zaczął się zastanawiać, dokąd sięgały jej granice. Łatwo można było
bowiem rzucić oskarżeniem — albo komplementem, jak kto wolał — że ktoś nie ma
żadnych granic. Ale to nieprawda. Każdy jakieś miał i podczas gdy jedni dość
śmiało się z nimi obnosili, inni uparcie i często nieudolnie je jakoś
pudrowali, aby stały się jak najmniej widoczne. Ale to tak jak pomalować wysoki
mur zielenią: jednolitość barw nie sprawi, że zabudowanie nagle magicznie się
spłaszczy do wysokości źdźbła trawy.
Dokąd więc sięgały granice Ilarie? Jak szybko się wystraszy,
gdy on sam zacznie je sprawdzać?
Chciał się tego przekonać. Ale powoli, niespiesznie. Nie
chciał jej odstraszyć, dlatego póki mogli, kontynuowali tę niezobowiązującą,
spokojną pogawędkę. Pogawędkę, której oboje mieli już powoli dość, ale która im
obu służyła w tym samym celu: jako wstęp do czegoś znacznie większego,
ciekawszego. Jako wstęp do czegoś, czego oboje oczekiwali.
— Traktowanie Tridamosa poważnie — odpowiedział — to
oczywiście nic złego. Wprost przeciwnie; uznawanie wiary jako jeden z ważnych
elementów swojego życia, jako fragment jego fundamentu, jest bardzo istotne.
Choć chyba nie aż tak, by nim straszyć — dodał, marszcząc brwi. Nie spodobało
mu się to, co usłyszał, choć w pewnym sensie to rozumiał. — Nagradzanie
wiernych i karanie grzesznych to odwieczny element każdej wiary, mający na celu
przede wszystkim zrzeszenie jak największej grupy wiernych, a także… hm, zaszantażowanie
niewiernych, że ateizm lub innowierstwo jest grzechem i zostanie odpowiednio
ukarane. Ale to mrzonki — zawyrokował po chwili — opowiadane lata, lata temu.
Dziś mało kto w to wierzy. Dużo łatwiej postrzegać Tridamosa nie jako żyjącą
istotę, a jako symbol. Symbol samospełnienia, symbol życia w harmonii ze samym
sobą. Religia, w swym pierwotnym celu, miała za zadanie podbudować ludzi. Miała
stanowić rusztowanie, po którym ich jestestwo z łatwością się wspinało, aby osiągnąć
większe, wspanialsze cele. Ludzie muszą w coś wierzyć, aby nie przytłoczyła ich
wszechobecna nijakość i ogólnie pojęta bezradność. Potrzebują czerpać skądś
siłę, a, nie oszukujmy się, większość ludzi jest zbyt słaba, by próbować
odnaleźć ją na własną rękę. Potrzebują czegoś, co posłuży im za swoisty
wzmacniacz, a tym najczęściej jest właśnie religia. Krótko mówiąc, religia
powinna motywować, a nie nastraszać.
Choć oczywiście rozumiał postawę Eleny i bynajmniej jej za
nią nie karcił, tak dla niego religia była swoistą wolnością ducha; czymś, co
pozwalało unieść jego duszę gdzieś dalej, gdzieś poza ten ziemski pułap.
Gdzieś, gdzie, jak wierzył, istniało inne, lepsze życie. Wiara miała służyć
ułatwieniu żywota, miała przywracać uśmiech nawet, albo wręcz zwłaszcza, w tych
najtrudniejszych dniach. Traktowanie religii jak przymus z pewnością nikomu nie
służyło, a wielu z pewnością zniechęcało, jak chociażby Ilarie. Leonard mógłby
rzec, że to ogromna strata nie posiadać w swoich szeregach tak interesującej
persony, ale, tak z drugiej strony…
Czyż nie będzie ciekawiej próbować ją dopiero w to wciągnąć?
Niekiedy gonienie króliczka jest znacznie ciekawsze i bardziej
satysfakcjonujące niż jego złapanie.
Pomysł Ilarie o tym, że być może powinna zostać kapłanką,
aby uniknąć zmuszania do ożenku, był całkiem zabawny i Leonard nie umiał tego
ukryć. Ani nawet nie zamierzał.
— Zakładając oczywiście — dopowiedział, wciąż lekko
uśmiechnięty — że kapłaństwo jest tak surowe, jak wyobraża sobie to twoja
szanowna matka. A, jak już oboje wiemy, jest całkiem inaczej. Więc… kto wie? —
spytał, spoglądając na nią nieco bardziej intensywnie niż wcześniej. — Może to
wcale nie byłby taki zły pomysł?
Czy ją do czegokolwiek namawiał? Nie, ani trochę. Chciał jej
tylko dać do myślenia. Chciał się tylko z nią trochę pobawić. Cały czas nie rozumiał,
co go do niej tak ciągnęło, ale podczas gdy jeszcze niedawno mocno go to zastanawiało
i chciał tę zagadkę rozgryźć, tak teraz nie miało to już większego znaczenia.
Liczyła się już tylko ta mała, acz jakże jasna iskierka, która między nimi błyszczała,
która skrzyła się i stopniowo coraz mocniej ich obojga oświetlała swym
tajemniczym, jakże kuszącym blaskiem.
Gdy tylko ujęła go za dłoń, już wiedział. Po prostu
wiedział. Wiedział, że nie wróci na kolację. Wiedział, że nie wyjdzie z tego
pomieszczenia, dopóki nie osiągnie swojego celu. Wiedział też, że cel jego i
Ilarie był dokładnie ten sam. Widział to w jej oczach. Czuł to w delikatności,
a zarazem stanowczości jej gestu. Nie protestował, dając się poprowadzić do
ukrytego za półkami książek pomieszczenia, które wyglądało jak wyjęte wprost z hollywoodzkich
filmów o zapierających dech w piersiach zagadkach, tajemniczych morderstwach i
zakazanych romansach.
— Ukrywasz się przed wszystkimi kandydatami — pytał, idąc
wzdłuż wąskiego, zaciemnionego korytarzyka — nawet ich nie poznając? Nie
bierzesz, jak rozumiem, pod uwagę, że któryś z nich mógłby ci się mimo wszystko
spodobać? Czy za bardzo przeszkadza ci fakt, że mogłabyś mieć taki sam gust jak
Elena?
Te pytania o innych mężczyzn nie miały już żadnego
znaczenia, a już na pewno nie teraz, kiedy oboje doskonale wiedzieli, czego
chcieli. Ale lubił się tak odrobinę droczyć, lubił przeciągać moment kulminacji
w taki sposób, aby zapewnić sobie jak najwięcej rozkoszy. Bo to właśnie to oczekiwanie
było najprzyjemniejsze, dawało najwięcej ekscytacji, którą Leonard tak
uwielbiał. Dlatego pytał — nawet jeśli niespecjalnie był ciekaw odpowiedzi.
Gdy weszli do środka, Leonard musiał przyznać, że nieco
inaczej wyobrażał sobie ten tajemniczy pokoik. Nigdzie nie było trumien,
zdartej, obskurnej boazerii, nie było też pajęczyn ani wielkich, upiornych żyrandoli.
Zamiast tego znaleźli się w niewielkim, całkiem przytulnym pokoiku, który
stanowił mieszankę minibiblioteczki, amatorskiego studia fotograficznego i
pokoju dziecięcego. Tak dziwny miks mógłby sugerować, że pomieszczenie będzie
ciasne i zagracone, a jednak zostało bardzo dobrze zorganizowane, nie marnując
żadnej przestrzeni, a jednocześnie zostawiając jej tyle, by można było się wewnątrz
swobodnie poruszać. Leonard w mig zrozumiał, dlaczego Ilarie tak lubiła tu
przybywać: odosobnienie, tajemnica, cisza i spokój bardzo łatwo przyciągały i kusiły
swoją ekskluzywnością.
Informacją o swoim fotograficznym zainteresowaniu bardzo go
zaciekawiła. Odetchnął głęboko, skupiając pełną uwagę na tym, co mówiła i co mu
pokazywała. A już wkrótce — wyłącznie na tym, co mu pokazywała. Album
wypełniony zdjęciami Ilarie był co najmniej fascynującym odkryciem, zwłaszcza że
wiele ze zdjęć niektórzy mogliby uznać za tak wyuzdane, że nie powinny trafić
przed oczy kapłana. Na szczęście Ilarie szybko musiała zmienić osąd o nim i
wreszcie nie widziała w nim tylko sługi swego boga, a mężczyznę, którego
próbowała skusić ponętnymi pozami uwiecznionymi na fotografiach.
Znakomicie jej się to udawało.
Kiedy Ilarie, podobnie jak poprzednio, usiadła swobodnie na
brzegu znajdującego się tam stolika, Leonard niby od niechcenia zaczął
przechadzać się po pomieszczeniu, cały czas dzierżąc w swych dłoniach album
pełen zdjęć swojej rozmówczyni. Co jakiś czas zerkał na nią znad fotografii,
dłużej niż to konieczne przeciągając to spojrzenie. Próbował sobie wyobrazić
Ilarię w pozach, które zapisała na zdjęciach. Próbował sobie wyobrazić, jak wyglądałaby
w tych pozach teraz. Sygnalizował jej to swoim przeciągłym spojrzeniem,
a ona, nie miał co do tego żadnych wątpliwości, doskonale ten sygnał
odczytywała. Na dłużej zatrzymał się przy zdjęciu, na którym rozpostarta opierała
się o murek, wychylając do tyłu głowę, jednocześnie mocno wypinając i
eksponując swój dekolt. Ilarie przyciągała go swoim spojrzeniem jak magnez,
wyglądając przy tym jak drapieżnik, który właśnie zdecydował, kto będzie jego
następną ofiarą. Leonard to widział, ale udawał, że nie zwraca na to uwagi.
Zamiast tego dalej się przechadzał, aż wreszcie zatrzymał się przy półce z
aparatami. Odkładając tuż obok cały czas otwarty album, chwycił jeden z
aparatów, mając nadzieję, że cały czas działał. Na szczęście z łatwością się
uruchomił, co Leonard natychmiast wykorzystał, niespiesznym ruchem kierując
obiektyw w stronę Ilarie i robiąc jej zdjęcie.
— Nie chcesz wracać na kolację? — powtórzył, zbliżając się
odrobinę i robiąc kolejne zdjęcie. — I co ja na to? — Kolejny krok, kolejne
zdjęcie. — Uważam że… to całkiem, całkiem nieodpowiedzialne. Jak myślisz —
odjął na moment aparat od swych oczu, skupiając swój wilczy, wygłodniały wzrok
tylko na Ilarie — co powie na to twoja matka? Czy nie będzie rozczarowana? A
czy Tridamos — uśmiechnął się odrobinę kpiąco — nie rozgniewa się, że jedna z
jego wiernych opuściła kolację na jego cześć? Nie boisz się aż tak zgrzeszyć?
Ilarie, coraz chętniej pozująca do fotografii, nie odrywała
od niego oczu. Nawet nie drgnęła, gdy zrobił jej kolejne zdjęcie, co jakiś czas
tylko zmieniała pozę — na bardziej swobodną, bardziej… ponętną. Flesz raz po
raz rozświetlał pokoik, ale na moment przestał, gdy ponownie ułożył na swojej
dłoni otwarty album, cały czas przyglądając się temu jednemu zdjęciu. Znajome, niemal
lekko piekące ciepło rozlewało się po dole jego brzucha, zjeżdżając jeszcze
niżej, znacznie niżej. Także serce zaczęło mu nieco mocniej bić, przygotowane
na to, co wydarzy się już niebawem.
— Opowiedz mi więcej o tych zdjęciach — zagadnął, cały czas
niby obojętnie, niby niespiesznie.
Nagle odrzucił album i jednym krokiem doskoczył do niej, gwałtownym,
silnym ruchem opierając obie dłonie po obu stronach Ilarie. Gdy się nad nią
pochylił, ich twarze dzieliły ledwie centymetry, ale ona nawet nie drgnęła. Na
moment zamarli w bezruchu, ale Leonard nie zamierzał się odsunąć. Jeszcze nie
teraz. Oddychając głęboko, przechylił lekko głowę w prawo, wdychając zapach jej
skóry oraz woni perfum, które roztarła na boku szyi. Delikatnym ruchem głowy
wodził wzdłuż jej szyi, obojczyka, ramienia. Dotknął jej prawej ręki, łagodnie
acz niecierpliwie ją masując i wspinając się tym dotykiem nieco wyżej, aż
natknął się na ramiączko sukni, które lekko zsunął. Odsłonięta skóra była zbyt
kusząca, dlatego bez namysłu złożył na niej pocałunek. Chwilę później ponownie
spojrzał jej w oczy, tak głodne, tak zionące namiętnością tylko czekającą, aż ktoś
ją zaspokoi. Wtem szybkim, zdecydowanym ruchem pocałował ją gorąco, długo,
namiętnie. Myślał, że może ją tym zaskoczył, ale nie: czuł, jak Ilarie wplotła
dłonie w jego włosy, ochoczo i z całą swoją mocą odwzajemniając pocałunek. Czuł,
jak nogami próbowała go objąć, aby mieć go jeszcze bliżej siebie, ale wtedy właśnie
Leonard równie gwałtownie urwał pocałunek, wzbudzając jej zaskoczenie. Uśmiechnął
się nieco złośliwie. Nie tak szybko, moja maleńka, pomyślał.
— Chcę zobaczyć, jak pozujesz — wyszeptał, wciąż jeszcze się
od niej nie odsuwając. — Chcę zobaczyć to na żywo. Dziś to ja będę twoim fotografem.
Po tych słowach jak
na znak znowu zaczął sunąc dłonią po jej prawej ręce, tym razem nieco
gwałtowniejszym ruchem zdzierając ramiączko jeszcze niżej. W pewnym momencie poczuł
opór: zamek na plecach nie pozwalał materiałowi się zsunąć, co niespodziewanie
go zirytowało. Szybkim, gwałtownym, niemal niecierpliwym ruchem odpiął zamek,
przy okazji prawdopodobnie go uszkadzając — czym zupełnie się nie przejmował.
Ramiączko opadło, a on raz jeszcze za nie szarpnął, co odsłoniło jej prawą
pierś, choć wciąż zakrytą pod eleganckim, koronkowym stanikiem. Raz jeszcze
poczuł nagłą irytację; jeśli Ilarie sama nie wpadnie na to, by go rozpiąć, sam
jej go rozerwie.
Tuż po chwili gwałtownie się od niej odsunął, wciąż nie
spuszczając z niej wzroku. Oddychała płytko, coraz śmielej się wyginając i
lekko, niby nieintencjonalnie rozchylając uda. Odsłonięcie piersi nie tylko jej
nie przeszkadzało, a wprost przeciwnie, bo ponętnie przejechała po niej dłonią,
zsuwając biustonosz tak, by ukazał to, czego oczekiwał. Leonard uśmiechnął się
lekko pod nosem, wyrażając w ten sposób swoją aprobatę, a następnie wykonał
kilka zdjęć. Ilarie wodziła dłonią po odsłoniętej piersi, instynktownie
odchylając lekko głowę i wypinając biodra. Pstryk, pstryk, flesz raz za razem
ślizgał się po jej gorącym, chętnym ciele. A on czuł, jak podniecenie
przejmowało nad nim kontrolę; czuł, jak cały się rwał w jej stronę i czuł, że nie
zostało mu wiele czasu, by pobawić się swoją zwierzyną. Ale uwielbiał ten moment
przeciągania, uwielbiał maksymalnie przedłużać tę rozkosz, którą właśnie współdzielili.
Niecierpliwym ruchem zdarł z siebie płaszcz, ciskając go na ziemię. Równie brutalnie
rozprawił się z guzikami swojej koszuli, które rozprysły się po pomieszczeniu, odsłaniając
jego tors. Reszty materiału jeszcze z siebie nie zdejmował: miała to zrobić ona.
Lewa pierś Ilarie wciąż pozostawała zakryta, co jednocześnie
go drażniło i bardziej podniecało. Nagle poczuł, że nie zniesie tego napięcia i
gdy momentalnie się do niej zbliżył, chciwie i namiętnie wpił się w jej szyję, chcąc
tam zostawić po sobie trwały ślad. Ale nie był cierpliwy i już po chwili sunął
swoimi pocałunkami po obojczyku, ramieniu, aż wreszcie po piersi, którą
ujmował, głaskał i całował, umyślnie zahaczając wargami o stwardniały sutek. Był
głodny, był tak głodny jej ciała! Zaciskając dłoń na jej biodrze czuł, jak materiał
sukienki nagle się poluzował, ześlizgując się do linii talii. Ta inicjatywa
Ilarie bardzo mu się spodobała, zwłaszcza że rozprawienie się ze stanikiem nie
sprawiło mu żadnego kłopotu. Niemalże z ulgą, a jednocześnie roznoszącym go od
środka żarem począł obcałowywać całe jej odsłonięte ciało, wsłuchując się w jej
coraz głębsze, nierówne oddechy. Nie protestował, kiedy Ilarie zdarła z niego
koszulę, opierając dłonie na jego torsie. Z jego krtani wydobył się chrapliwy
pomruk, gdy poczuł, jak wbijała paznokcie w jego skórę. Zaraz je jednak
oderwała, szukając paska spodni, który szybko i sprawnie odpięła. Coraz trudniej
było mu się od niej oderwać, ale znowu to zrobił. Był jej fotografem, musiał
uwiecznić to piękno, a teraz, z pewnej odległości, wyglądała najpiękniej: gorąca
i rumiana, półnaga, z sukienką zsuniętą do bioder i z rozsuniętymi w geście
zaproszenia udami. Podczas gdy robił jej zdjęcia, sama zdarła z siebie sukienkę,
zostając jedynie w majtkach. Ale gdy znowu zaczęła prowokacyjnie wodzić dłonią
po swoim ciele, umyślnie na dłużej zatrzymując się przy piersiach, Leonard ledwie
przytomnie odłożył aparat na bok, gwałtownie ją do siebie przysuwając i całując
intensywnie, gorąco, namiętnie. Reszta garderoby w ciągu sekund wylądowała na
podłodze, a ich niecierpliwe ciała nie mogły się sobą nasycić. Jęczała głośno, przeciągle,
tak słodko i ponętnie, gdy się w nią wsuwał, a ich dłonie i usta nie mogły nadążyć
za targającym nimi podnieceniem. Najpierw chwytał ją za pośladki, aby lekko ją
unieść i jeszcze lepiej dopasować do ich wspólnego rytmu, choć wcale nie musiał
tego robić: Ilarie lekko falowała biodrami, przyciskając go do siebie tak
mocno, jak tylko mogła. A wtem jego palce niczym pająki wędrowały po jej talii,
delikatnie masując skórę. Piął się jego niecierpliwy dotyk wyżej, ściskając jej
piersi, by zaraz wędrować między jej włosami, a już po chwili zaciskać dłoń na
jej szyi, lekko uciskając. Nie był agresywny, nie chciał jej zrobić krzywdy,
ale poczuł rozkoszny prąd przenikający jego ciało, gdy jęknęła i charknęła,
zaskoczona nagłymi trudnościami z oddychaniem. Błyskawicznie ją za to
przeprosił, lecz nie słowami, których żadne z nich nie potrzebowało, a gestami:
gdy jego dłonie zaczęły wędrować dalej po ciele, gdy jego ruchy wewnątrz niej
stały się szybsze, intensywniejsze, a urywane głębokimi, przyspieszonymi
oddechami pocałunki stawały się coraz namiętniejsze.
Gospodarze zapewne zaczną się wkrótce zastanawiać, gdzie ta
dwójka zniknęła, ale nic ich to wtedy nie obchodziło. I nie obchodziło ich, że
znikną na całe godziny, że znikną na całą noc, że nie będzie ich aż do rana. A
nawet jeśli wyjdą na moment, pokażą się towarzystwu, wymyślając wymówkę o
spacerze po ogrodach, Leonard odnajdzie Ilarie z prośbą… nie, z nakazem
odwiedzenia go w nocy. Tej i następnej.
A po nich jeszcze kolejnej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz