ROZDZIAŁ 631

PETRE

— Jak to: zmiana planów?

Petre dreptał zniecierpliwiony wzdłuż baru, przy którym stał wraz z Alim. Obaj czekali na Ilarie i Wierę, towarzyszkę demonów, co do której jego siostra miała bardzo poważne i niepokojące podejrzenia. Ali miał ją wysondować i ocenić, co tak naprawdę czuła ta kobieta i czy było możliwe, by więziono ją w tym hotelu siłą. Podobno wyglądała potwornie: blada skóra niemal na niej wisiała, oczy zrobiły się wodniste i podkrążone. Tak z pewnością nie wyglądała osoba zdrowa i w pełni sił. Dlaczego nie mogła o siebie zadbać? I dlaczego jej towarzysze nie zwracali na to uwagi? Tak mogliby postępować właśnie porywacze — choć niezbyt inteligentni, skoro pozwalali swojej zdobyczy paradować po całym hotelu, chwalić się swoim upiornym wyglądem i swobodnie wzbudzać wszelkie podejrzenia. Petrowi zdawało się więc, że to sprawa na tyle ważna — szybka — że można ją było załatwić od ręki. Nie spodziewał się bowiem, by łowcy znaleźli dla nich zbyt szybko wolne okienko na spotkanie…

I właśnie tu się mylił. Bo znaleźli bardzo szybko. Niemal piorunem — bo dzisiaj.

Zapewne spodziewali się takiego spotkania, może sami wręcz na nie czekali, przeszło mu przez myśl, gdy zakończył rozmowę telefoniczną z siostrą. Plany związane z Wierą należało więc odłożyć, ale na pewno nie porzucić.

— Wybacz, na razie fałszywy alarm — powiedział w kierunku Aliego — ale nie opuszczaj posterunku, okej? Jeszcze dziś chciałbym ją tu do ciebie przyprowadzić.

Ali, rozmowny jak zawsze, jedynie kiwnął krótko głową, po czym wrócił do swoich barowych zadań, kompletnie przy tym ignorując obecność Petre. Ten zaś był do takiego zachowania ze strony barmana tak mocno przyzwyczajony, że w ogóle nie zwrócił na to uwagi i po krótkim pożegnaniu natychmiast ruszył na spotkanie z siostrą. Domyślał się, że będzie chciała spotkać się z nim i Grigorim sporo wcześniej, aby bardzo dokładnie zaplanować cały przebieg rozmowy, wszelkie ewentualne haczyki i każdy scenariusz, jaki tylko mógł się ziścić. Grigori bowiem, jak na szefa ochrony przystało, był bardzo, ale to bardzo skrupulatny i wszystko musiał mieć dokładnie przemyślane. Podobne planowanie, co oczywiste, zajmowało sporo czasu, dlatego — choć do wieczora mieli jeszcze trochę czasu — woleli spotkać się we troje już teraz, by nie zaskoczyło ich absolutnie nic.

Gdy wszystko, jak się im zdawało, zostało ustalone, mieli się udać wprost do biblioteki, w której miało się odbyć spotkanie. Petre był całkiem zaskoczony doborem miejsca, ale nie zdążył wyrazić swojego zdziwienia, ponieważ zadzwonił konserwator zabytków, koniecznie teraz chcąc rozmawiać z Petre. Nie był tym zachwycony, ale musiał się z tym uwinąć, a starał się to robić możliwe jak najszybciej.

Aż wreszcie, bez żadnych innych przeszkód, we troje mogli wyruszyć na spotkanie.

Na miejscu szybko się okazało, że rozmowa wcale nie pójdzie im tak gładko, jak by tego chcieli. Zwłaszcza że łowcy okazali się wyjątkowo bezczelnymi kreaturami, jawnie próbującymi ich podburzać. Ilarie prędko wdała się w pyskówkę, najwyraźniej dość szybko tracąc cierpliwość, dlatego Petre musiał zareagować.

— Chwileńka, chwileńka — zawołał na pozór radośnie. — Może po kolei i bez zbędnych emocji. Przypomnijmy sobie, że wszyscy chcemy tego samego: bezpieczeństwa w naszym mieście. Każdy z nas dba o to na własny sposób, ale cel jest ten sam, proszę, nie zapominajmy o tym.

Ta rozmowa nie zaczęła się najlepiej, ponieważ pod jej poszewką skrywały się oskarżenia, w większości pochopnie wystawione. Nikt nie chciał tu pogłębiać różnic między nadprzyrodzonymi a łowcami, a już na pewno nikt nie chciał doprowadzić do wojny między obiema stronami.

A że to będzie trudna sztuka, wiedział aż za dobrze. Aidena, naczelnego łowców, znał przecież od dawna. Był to szpakowaty mężczyzna w średnim wieku, o gładkiej, pomarszczonej twarzy ozdobionej małymi, wodnistymi oczami. Minę zawsze miał taką samą: jakby w połowie kpiącej, bawiącej go myśli okropnie rozbolał ją ząb. Jego aparycja była równie szorstka co charakter, co nie czyniło z niego zbyt łatwego rozmówcy. Jego towarzysza, wysokiego jak tyka, kościstego jegomościa zasłaniającego twarz bujnymi, czarno-siwymi włosami jedynie kojarzył i nie wspominał najlepiej.

Kolorowej panny nie znał natomiast wcale.

— I owszem, dotarły do nas głosy — odezwał się ugodowym, ostrożnym tonem — że dzieje się coś dziwnego. Badamy to — zełgał — choć przyznam, że nie znaleźliśmy jeszcze nic, co wskazywałoby na odpowiedź tych zagadkowych zachowań. W naszym hotelu przejawia się to głównie tak, że nasi klienci są bardziej roszczeniowi niż zwykle — wyjaśnił, dodając do swojego głosu odrobinkę wesołego tonu, co, sądząc po minach łowców, było błędem. — Cóż — odchrząknął, nieco zażenowany swoją gafą — najważniejsze, że nie słyszeliśmy jeszcze o ofiarach…

— Kwestia czasu — wypluł gniewnie towarzysz Aidena. Petre nie pamiętał jego imienia, a że nie zechciał się przedstawić ani nikt inny nie chciał tego zrobić, jego godność pozostanie zagadką.

— Oby nie — odparował natychmiast Petre. — Ale dobrze, dobrze, po kolei. Czy mają państwo jakieś konkrety? Mówicie, że wszystko sprowadza się do naszego hotelu. Wnoszę więc, że macie jakieś dowody na to, że agresywne jednostki były lub są gośćmi w naszym hotelu. Ja ze swojej strony mogę zapewnić, że na terenie hotelu nie działo się nic niepokojącego.

Znowu zełgał, bo otrucie Ishmaela Drawsona nie było tak do końca normalnym zdarzeniem. Petre pamiętał jednak, że ich powracający już do zdrowia były gość to biznesman, więc równie dobrze otruć go mógł zazdrosny konkurent. Z tego właśnie powodu Petre nie śmiał nawet tego wątku poruszać.

Aiden bez słowa wyjął zza pazuchy płaszcza złożoną na cztery części kartkę, która, ku przestrachowi Petre, faktycznie zawierała listę obco mu brzmiących nazwisk. Rzucił na nią okiem, po czym podał papier Ilarie i Grigoriemu.

— To tylko część ze stworów, które przejawiały agresywne zachowania — odezwał się w końcu Aiden jednocześnie chłodnym i wypranym z emocji głosem. — Niektórzy z nich byli gośćmi waszego hotelu.

— Ale nie wszyscy — Petre natychmiast złapał go za słówko. — A więc

— Przestań się ze mną drażnić, Dumitrescu — warknął rozeźlony Aiden — i choć raz przestań z siebie robić przygłupiego klauna! Wasz hotel to siedliszcze dla nieludzi. Jak dla nas takie przybytki w ogóle nie powinny istnieć, ale okej, sprowadzacie ich tu sobie pod warunkiem, że są grzeczni. Ale nie są — wycedził, powoli prześlizgując się swoim ciężkim spojrzeniem po ich trójce. — Nie odpowiadacie za wszystkich nadprzyrodzonych, powiadacie — powtórzył słowa Ilarie. — Widzę, że nie odpowiadacie. Chociaż powinniście. Bo taka była umowa. Umowa…

— Umowa mówi — wtrącił Petre, coraz bardziej rozeźlony — by nasi goście nie sprawiali problemu, to prawda. Dbamy o to i, o ile się nie mylę, nie macie dowodu na to, że jest inaczej. Ale Ilarie ma rację: nie mamy wpływu na to, kto na swojej trasie przecina Bukareszt. Czy to obserwujemy? Oczywiście, w miarę naszych możliwości staramy się mieć oko na przejezdnych. Gdy słyszymy o tym, że któryś sprawia problem: działamy i jak najszybciej wyjaśniamy sprawę, abyście wy nie musieli wkraczać do akcji. Raz jeszcze powtarzam: mamy ten sam cel. My wszyscy tutaj chcemy spokoju w mieście.

— Ale tego pokoju nie ma.

— Co zrobili ci ludzie z listy? — spytał Grigori.

Nieludzie — poprawił go bezimienny towarzysz Aidena, czyniąc przy tym wyjątkowo wredny i brzydki uśmiech.

— Na razie głównie bójki i napady. Jeszcze nie ma ofiar śmiertelnych, ale trzeba być ślepym głupcem, by nie zauważyć, do czego to zmierza. Znikąd pojawiło się tu mnóstwo agresywnych popaprańców i jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności — mówił Aiden głosem przesyconym jadem — wszyscy oni to nieludzie. To się prędzej czy później skończy tragedią! I wiecie co? — syknął. — Nie wierzę wam. Nie wiezrzę, że cokolwiek z tym robicie. Chcecie chronić swoich i to wszystko, a w dupie macie, co ci wasi tak naprawdę wyprawiają. A my, drodzy, nie będziemy się jak dzieci we mgle biernie temu przyglądać. Jesteśmy ludźmi honoru, rozumiemy i respektujemy zapisy umowy, więc nie wtrącamy się tak długo, jak to możliwe. Póki to wasz problem — lepiej zacznijcie go wreszcie rozwiązywać. Po swojemu. Bo jak to zacznie być też nasz problem, a wszystko jest na dobrej drodze ku temu, to wtedy my się tym zajmiemy. Też po swojemu.

Te słowa były jawną groźbą i Petre aż pięści nagle zaswędziały. Od utraty panowania nad sobą był jeszcze bardzo daleko, ale zapewne w drodze powrotnej do hotelu będzie sobie z lubością wyobrażał, jak wybija Aidenowi zęby.

— Umowę respektujemy, ale wam nie ufamy — powtórzył Aiden — i właśnie dlatego chcemy tam wprowadzić swojego człowieka. Seraphina — wskazał na kolorową pannę — ma mieć dostęp do wszystkich akt, wszystkich pomieszczeń i wszystkich waszych małych i dużych tajemnic. Seraphina o wszystkim będzie nam donosiła, ale bez obaw — uspokoił, choć Petre ani trochę nie wierzył temu uspokajaniu — to nie jest wypowiedzenie wojny. Jeśli potwierdzi się, że naprawdę działacie w sprawie agresywnych jednostek, nie tylko nie będziemy wam przeszkadzać, ale wręcz pomożemy. Pokojowo — podkreślił — bez niepotrzebnej przemocy. Możemy stać się na moment jedną drużyną, aby możliwie jak najdelikatniej zażegnać zagrożenie. Taki sposób, jak mniemam, jest wam miły?

Petre ani trochę nie ufał tej pannie i nawet nie musiał patrzeć na siostrę i Grigoriego, by wiedzieć, że myśleli tak samo. Ten wredny, kolorowy motylek, wedle ich założeń, ma mieć dostęp wszędzie gdzie to tylko możliwe. W tym wypadku jedyną oazą spokoju będzie dla rodzeństwa ich własny apartament. Dobre i to, bo gdzieś musieli wszystko między sobą omówić, ale gdzieś z tyłu głowy miał niespokojną myśl, że łowcy i to przewidzieli i znaleźli na to jakiś sposób. Oby nie, pomyślał nieco lękliwie.

— Seraphina już teraz wróci z wami. Dostarczymy wszystkie jej rzeczy, oficjalnie ma być jednym z gości hotelowych. Oczywiście opłacimy cały jej pobyt, wszystko odbędzie się legalnie. Proponuję cotygodniowe spotkania w celu ustalenia postępów — chyba że wolicie częstsze wizyty, wtedy żaden problem. Oczywiście, macie prawo odmówić — zauważył swobodnie Aiden — ale to nie postawi was w zbyt ciekawym świetle. Jeśli chcecie, możecie też wysłać do nas swojego człowieka. Choćby po to, by pilnował, by żadnego z nas nie pokusiło, by już teraz i zaraz się z bronią na tych agresywnych rzucić. Z naszej strony oferujemy to samo, czego oczekujemy: pełną dostępność i jawność. A więc? Uważam, że to nie taki zły układ.

Petre kątem oka zerknął na Ilarie, dobrze wiedząc, że i ona miała mętlik w głowie. Opracowane wcześniej plany działania na nic się nie przydały, bo łowcy robili z tą rozmową co chcieli. I nic dziwnego: co by nie było, to oni stali w roli oskarżycieli, zarzucając im niedbalstwo i zignorowanie zagrożenia.

Tymczasem Petre, zamiast zastanawiać się nad tymi wszystkimi „agresywnymi jednostkami”, jak to je nazwano, zastanawiał się nad demonami. Zastanawiał się, ile mieli z całą sprawą wspólnego i czy to czasem nie oni byli tym zagrożeniem, które należało zlikwidować.

Tylko jak niby mieli zawalczyć z demonami?

Jedno było pewne. Musieli z tą całą Wierą porozmawiać jak najszybciej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^