ROZDZIAŁ 627

PETRE

Wreszcie zaczął panować względny spokój. Nawet jeśli niezupełnie wszystko wróciło do normy.

Pierwszą istotną zmianą był wyjazd Ishmaela Drawsona i jego świty. Petre nie miał nic przeciwko tym ludziom, a nawet wprost przeciwnie — zwłaszcza że z Arią Tismaneanu szybko się bardzo polubił. Tego jednego akurat żałował — że wyjechała akurat w momencie, gdy złapali taką nić porozumienia. Mężczyźnie przeszło nawet przez myśl, by spróbować się z nią skontaktować — wszak w dobie internetu nie było to nic skomplikowanego. Nazwisko też miała dość charakterystyczne, więc pewnie bez trudu by ją znalazł. Bał się jednak, że może to zostać negatywnie odebrane, a nawet porównane do nachalności. Poznali się, dobrze im się ze sobą rozmawiało, ale należało ocenić rzecz taką, jaką w istocie była — jako przelotna, niewiele znacząca znajomość.

Sam nie wiedział, co go tak korciło.

Jednak, pominąwszy ten jeden element Arii Tismaneanu, w ostatecznym rozrachunku Petre poczuł ulgę na myśl, że z jego hotelu zniknęły osoby skrzywdzone i zamieszane w jakieś ponure afery… a przynajmniej częściowo. Ten nieprzyjemny, krzykliwy demon i jego towarzysze tu zostali i cały czas węszyli, przez co Petre spoglądał na nich czujnym, niezbyt przychylnym okiem. Ale czepiać nie miał się czego — nie miał pojęcia, co za sprawki dokładnie rozwiązywali, a i nie była też to za bardzo jego sprawa — a przynajmniej do czasu, gdy rzecz nie dotyczyła bezpośrednio hotelu.

Zamyślenia nad powoli letnią już kawą przerwała mu jego siostra, ćwierkając pod uchem i całując w policzek. Wnet wszystkie troski odleciały, a Petre wyszczerzył się wesoło.

— Cześć, siostra — rzucił na powitanie. — Kawki? Herbatki? Ja już kończę i zaraz do biura uderzam. Chociaż sakramencko mi się nie chce — mruknął, jak na znak rozciągając się leniwie. — Za mało mam urlopu. I ja wiem, ja wiem — zastrzegł — że w kółko to powtarzam, a jak już nadarza mi się okazja do urlopu, to olewam. Ale wiesz, siostra, czasami weselej jest po prostu gonić króliczka niż go złapać! Urlop sam w sobie mija bardzo szybko. A marzenie o urlopie potrafi trwać bardzo długo! W moim przypadku — Petre zastanowił się szybko, od jak dawna nie był na żadnym dłuższym wolnym — jakieś trzy lata. Trzy lata pięknych marzeń o urlopie! Cóż to za przewaga nad marnymi dwoma tygodniami na wyjedzie! Nie uważasz?

Nie wiedział, czy Ilarie uważała czy nie, ale Petre lubił ją zagadywać o wszystko i nic. Ich więź była w pewnym sensie wręcz specyficzna, bo jako rodzeństwo, byli przywiązani do siebie już od najmłodszych lat. Niewiele było między nimi zwad, co odróżniało ich od zwykłego rodzeństwa, Ilarie zaś była bardzo dumna z posiadania młodszego braciszka — z naciskiem na „młodszego”. Petre zaś wcale nie narzekał na tę swoistą damską dominację, ponieważ absolutnie zawsze mógł na Ilarie polegać — zacząwszy od odrabiania lekcji domowych, przez krycie nocnych ucieczek, aż po wsłuchiwania się we wszystkie jego ewentualne żale, skargi i wątpliwości. Ilarie była we wszystkich najważniejszych momentach jego życia, tak samo jak i on występował we wszystkich jej najpiękniejszych momentach. Choćby dlatego wspólne zamieszkanie było dla nich czymś zupełnie naturalnym; czymś, nad czym nie zastanawiali się dłużej, a wręcz nad czym nie mieli żadnej potrzeby się zastanawiać. To z kolei wielu dziwiło. Co innego wszak zamieszkać z sympatią albo chociaż z kumplem lub przyjaciółką. Ale rodzeństwo? A mało to oni ze sobą czasu spędzili w domu rodzinnym? Poza tym to bez sensu — tak im mawiali — skoro z czasem każde i tak założy swoją rodzinę i rozejdzie się w różne strony świata? Lecz Ilarie i Petre nie przejmowali się tymi zarzutami. Byli ze sobą zbyt zżyci, a poza tym, żadnemu z nich nie spieszyło się do zakładania własnej familii. Petre wśród swoich bliskich był wręcz znany ze swojego pecha do romansów, Ilarie zaś w ogóle nie brała ożenku pod uwagę — a im bardziej ich matka podsuwała jej kogoś pod nos, tym bardziej Ilarie się zniechęcała — nie tylko do owego jegomościa, ale do ożenku w całym ogóle.

— Ja jestem jedynym mężczyzną w twoim życiu i to ci powinno starczyć — mawiał wówczas Petre, tym samym wyrażając poparcie dla jej decyzji.

Ilarie nie zaprzeczyła jego słowom ani razu.

— Poznałem, poznałem — potwierdził, słysząc pytanie o rodzinę Tismaneanu. — Całkiem przyjemni ludzie, zwłaszcza ta Aria… to jest żona tego w długich włosach. Całkiem inteligentna, serio, a w dodatku z humorem. Ale to podobno tak jest, nie chwaląc się — rzekł z udawaną skromnością — że poczucie humoru idzie w parze z wysoką inteligencją! A czemu o nich pytasz? — zagaił, ciekaw, czy kryło się za tym coś więcej niż tylko zwykła ciekawość.

Gdy zadzwonił telefon, a Petre zobaczył minę siostry, parsknął śmiechem, bo dobrze wiedział, kto właśnie się do niej dobijał.

— Powiedz jej wreszcie, że jesteś lesbijką — zaproponował z wesołym uśmiechem. — Znajdziemy ci jakąś uroczą pannę, pojawisz się z nią na jednej czy dwóch rodzinnych kolacjach… potem matka cię tylko z rodziny wydziedziczy i po sprawie! A ja w tym czasie mogę przejąć na siebie Alberta — zgodził się ofiarnie — i wtedy matka i mnie wydziedziczy i oboje będziemy radosnymi wyrzutkami! Dla mnie brzmi jak plan. I to taki z kategorii bardzo dobrych.

Gdy Ilarie poruszyła kolejny temat, im obojgu momentalnie zrzedły miny. Petre zaś westchnął ciężko, spoglądając na swój leżący obok telefon, na który całkiem niedawno otrzymał tę wspomnianą i jakże niepokojącą wiadomość.

— Tak, ze mną też się kontaktował — przyznał. — Dobrze, że ma rękę na pulsie i zgadzam się, że trzeba się spotkać i spytać, co oni odpieprzają. Choć, będąc szczerym, trochę się nie dziwię, że są podejrzliwi. Sama widziałaś, co się tu działo. Co się tu nadal dzieje. Fakt, że tego Drawsona już tu nie ma… ale są te demony. One są jakieś dziwne. A ty z nimi gadałaś? Jakoś się z nimi poznałaś? Na nich, moim zdaniem, też warto mieć oko, tak dyskretnie, dla bezpieczności. Wydam konkretne dyspozycje, jeśli nie masz nic przeciwko. Z łowcami, wiadomo, będzie gorzej — mruknął z niezadowoleniem — ale trzeba zorganizować spotkanie, i to możliwie jak najszybciej. A guślarz — ożywił się Petre — to doskonałe rozwiązanie! Dawno tu już żadnego nie było, więc i tak wkrótce musielibyśmy po jakiegoś posłać.

Ilarie i Petre korzystali z usług tak zwanych guślarzy — istot, które w znacznej mierze byli ludźmi, lecz mieli w sobie pewien magiczny pierwiastek, który pozwalał im na pewne, całkiem ciekawe sztuczki. Większość zajmowała się kwestiami astralnymi i spirytualnymi, a że w ich hotelu gnieździły się istoty najróżniejszej maści — i najróżniejszej aury — od czasu do czasu trzeba było oczyszczać hotel ze wszelkiej negatywnej, tajemniczej i podejrzanej energii.

— Może coś zdziała na tych znerwicowanych klientów — rzekł cicho z nadzieją, wzruszając lekko ramionami. — A — przypomniało mi się nagle — ta Aria mówiła, że jej zdaniem to właśnie coś tu u nas siedzi, że to niby tak klientów nerwuje, a raczej że się w nich zagnieżdża. Więc Guślarz tym bardziej jest potrzebny, jeśli to prawda. Żeby się tylko nie zdziwił tym, co tu zastanie.

Coś czuł, że się jednak zdziwi. Ale to był tylko znak, by posłać po guślarza możliwie jak najszybciej.

— Z tym wysłaniem cichej obserwacji bardzo dobrze zrobiłaś. Wet za wet.

Gdy ich matka znowu zadzwoniła, tym razem Petre nie zachichotał. Za dobrze wiedział, jak uparta i irytująca potrafiła być ta kobieta.

— Ja nie odbieram! — zaperzył się Petre. — Ja się tej kobiety boję. Ewentualnie możemy wysłać do matki Grigora by przekazał, że umarłaś. A w zaświatach mąż ci się chyba nie przyda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^