ATHANASIUS
Umysł Arii, jak nietrudno było zgadnąć, pracował na pełnych obrotach, analizując ostatnie wydarzenia i próbując je wytłumaczyć. Próbowała usprawiedliwić nawet Goro, co Athanowi niespecjalnie się podobało, ale co wcale go nie dziwiło. Wszak przyjaźnili się, czy mu się to podobało, czy nie. A skoro nawet wampir zauważył dziwne zachowanie Goro, to był sygnał dla Arii, by tym bardziej się zaniepokoić. I wtem właśnie Athan zaczął sobie pluć w brodę, uświadamiając sobie, że w ogóle nie powinien poruszać z nią tej kwestii — dość przecież miała powodów do zmartwień. Ale mleko się rozlało, a on, chcąc nie chcąc, musiał ten temat kontynuować.
— Im ktoś silniejszy, tym bardziej to na niego wpływa? —
powtórzył Athan w zamyśleniu. — A może… nie wiem, nie chcę się mieszać za bardzo
w tę walkę przeciwko Xunowi, ale może tak to właśnie działa? Jeśli… — Athan westchnął
z irytacją, nie mogąc sklecić własnych myśli i przerobić ich na słowa. — Może ten
cały Xun to przewidział? Może domyślił się, że demony, być może najpotężniejszy
dla niego rywal, będą próbowały go powstrzymać, więc właśnie tak dostosował tę
swoją aurę, o której mówisz, by rzeczywiście najbardziej uderzała w tych
najsilniejszych.
To by tłumaczyło, dlaczego to nie dotknęło ciebie, pomyślał
gorzko.
— I jak chcesz, to z nim gadaj — odparł ze wzruszeniem ramion.
— Ja nie widzę potrzeby. Dla mnie jego zachowanie to dowód na to, że on nie
przepada za mną tak samo, jak ja za nim. I to mnie cieszy. Odpowiada mi taki
układ.
Pewnie zmartwi albo wręcz zdenerwuje tym Arię, ale z drugiej
strony — doskonale wiedziała, jak bardzo nie znosił demoniej rasy. Nic tego nie
zmieni, nawet fakt, że to Goro wskrzesił Gudrun. Ale zrobił to z inicjatywy
Arii i to właśnie jej zawdzięczał powrót swojej córki — i dlatego nie czuł się
w obowiązku szanować i uwielbiać Goro.
— Byłem pewien, że się zgodzisz zabrać do Blickling Imrego —
rzekł bez cienia emocji w głosie — bo przecież cię znam. Spytałem cię tylko
dlatego, że… że cię znam — powtórzył z nieco rozbawionym uśmiechem — i być może
miałabyś mi za złe podejmowanie takich decyzji bez ciebie. A nawet jeśli nie,
to ja bym się z tym źle czuł. Jesteśmy małżeństwem — zauważył całkiem przytomnie
— i uważam, że wspólne podejmowanie decyzji wpisuje się w obowiązki i
jednocześnie przywileje takiego stanu cywilnego. Chciałem te decyzję podjąć
wspólnie z tobą — wytłumaczył — nawet gdy byłem pewien, że twoje zdanie jest
takie samo jak moje.
Wiedział, że czysto teoretycznie nie musiał tego tłumaczył,
ale lubił wypowiadać takie oczywistości na głos. Robił to z dwóch powodów: aby
nie pozostawić żadnych wątpliwości oraz aby dać Arii do zrozumienia, że
naprawdę uważał ją za równą sobie, w co, na nieszczęście, jego małżonka
najwyraźniej wciąż wątpiła.
Gdy Aria i wróciła do tematu Petre i zapewniła go, że nie rzuci
się w nagły wir pozyskiwania informacji oraz że nie zaangażuje się przesadnie,
ani trochę jej nie uwierzył. Znał ją za dobrze by wiedzieć, że ten temat nie da
jej spokoju i dopóki nie zdobędzie satysfakcjonującej — czyli bardzo dużej —
ilości informacji, nie spocznie ani na moment. Czy go to martwiło? Diabelnie
tak. I dlatego nie był specjalnie zachwycony tym nowym wątkiem. Jednak nic nie
mówił, by w razie czego móc Arii wypomnieć łamanie jej własnej obietnicy.
— Z tym Xunem też się za bardzo nie wychylaj — przestrzegł,
spoglądając na nią znacząco. — Rozumiem, że to problem wszystkich, i to bardzo
duży, ale jeśli Goro chciał się bawić w wybawcę świata, to ma teraz na to
szansę. Chcę przez to powiedzieć — sprostował — że jeśli on się tym zajmuje, możemy
liczyć i oczekiwać, że podoła zadaniu. Mam nadzieję, że nie przyszło ci do głowy
ryzykować i włączyć się do tej walki. Ja wiem — odparł pospiesznie, gotowy na
protest Arii — że przecież nie jesteś głupia i znasz swoje priorytety, ale jednocześnie
oboje wiemy, że nie jesteś w stanie przejść obojętnie obok cierpienia innych,
co mogłoby cię pchnąć do pomocy Goro i tej jego reszcie. Martwię się o ciebie —
powiedział, tym razem znacznie łagodniej i czule — dlatego się o to boję i mam
nadzieję, że nie zmienisz swojego zdania.
Jakie to było zdanie? Sam w zasadzie nie wiedział, ale miał
świadomość, że w tej chwili dla Arii najważniejsza była ciąża, co prawdopodobnie
znacznie obniży jej poziom bohaterstwa, a nieco podbuduje instynkt samozachowawczy
— czyli coś, czego Aria nie miała w sobie za grosz i czego Athan w niej nie znosił.
Prychnął leciutko i uśmiechnął się delikatnie, gdy Aria
oznajmiła, że wolała, by nie odnawiał żadnych kontaktów z dawnych czasów.
— I ja bym wolał tego nie robić — wyznał z rozbrajającą
szczerością. — Bałbym się tego. Bałbym się, że… że gdybym już nawiązał z nim kontakt
i okazało by się, że on się wcale specjalnie nie zmienił, że jest praktycznie
taki sam, tylko w innych czasach, to… to że… że bym poczuł się jakoś… komfortowo.
Tak jak czują się ludzie wspominający dobre, stare czasy.
Nie wiedział, czy czasem nie palnął głupoty. Może jego żona
wcale nie zdawała sobie sprawy z tego, że on w tych swoich złych czasach wcale
nie czuł się nieszczęśliwy, ale wprost przeciwny? Wtedy był szczęśliwy tak jak
szczęśliwy był teraz, jednak te dwa szczęścia nie były sobie podobne,
całkowicie się od siebie różniły, leżały na dwóch, całkowicie różnych płaszczyznach.
Czy Aria zdawała sobie z tego sprawę? Czy Aria wiedziała, że on zdawał sobie
sprawę z tego, jak złe były uczynki, które popełniał, ale jednocześnie jak
wiele radości mu dawały — i jak wiele radości sprawiałyby mu nadal, gdyby do
nich wrócił? Czy Aria to wiedziała? Obawiał się, że nie. Odkąd wyznał jej
wszystkie swoje grzechy i całą swoją historię, prawie wcale o tym nie rozmawiali,
mimo jego zapewnienia, że gdyby miała jakieś pytania, szczerze na nie odpowie.
Zapewne się bała, albo czułaby się zbyt niekomfortowo. Nie wiedział, ale czuł,
dostrzegał, że Aria nie chciała w to wnikać. Nie chciała więcej wiedzieć. Był
jej za to wdzięczny, choć podskórnie czuł lęk, że skoro nie chciała wiedzieć,
to oznaczał, że w jakimś sensie ją od siebie odpychał. W tym dawnym, przeszłym sensie.
To było naturalne, oczywiście, ale jednocześnie przeczyło zapewnieniom Arii, jakoby
w pełni akceptowała takiego, jakim jest.
Zapewne za dużo myślał, panikował. Ale on już tak miał.
Często za dużo myślał. Często panikował.
I często zanurzał się w mętne, ciemne wody swoich wątpliwości.
— Ale możliwe — odezwał się, choć jego głos zdawał się jakiś
głuchy, nieprzytomny — że w pewnym momencie jednak przyda ci się taki kontakt. Wtedy
nie wahaj się poprosić o pomoc, dobrze? Takimi lub innymi sposobami — ja
naprawdę chcę ci pomóc, skarbie. I zrobię wszystko, żeby tego dokonać.
Wiedział, że mu wierzyła. Wiedział, że i ona wiedziała, jak wiele
był stanie dla niej zrobić, jak wiele poświęcić. Ale wiedział jednocześnie, że Aria
nie zawsze będzie od niego tego poświęcenia oczekiwała, choćby dla jego własnego
dobra.
Spłynęła wtem na niego gorąca, czuła myśl, jak bardzo ją
kochał. Jak bardzo była dla niego wszystkim. Jak bardzo całkiem by sobie w tym świecie
bez niej nie poradził. Jak ciemne i przerażające czasy były bez niej i jak
jasne i piękne zapowiadały się wraz z nią. Dawno jej tego nie mówił. Dawno nie
widział tego ciepłego, szerokiego uśmiechu, delikatnych rumieńców i
błyszczących oczu, gdy to słyszała. Nie widział tego zbyt, zbyt dawno.
— Tak bardzo cię kocham — wyszeptał, czując, jak pod wpływem
tego wyznania jego dech zatrzymuje się na moment w piersi, pozwalając, by
szybciej bijące serce wybrzmiało jeszcze bardziej. Wraz z tymi słowami
pogłaskał ją wierzchem dłoni po policzku, tak przepięknie rumianym.
Dziwne było to, że gdy wznowiła temat Petre’a, nie pozwoliła
mu odpowiedzieć, przykładając mu palec do ust. O co jej mogło chodzić? Chciała
mu zasugerować, żeby zakończyli już ten temat? Możliwe, ale wtem wszystko się wyjaśniło
i aż go na moment zatkało. Uśmiechnął się lekko kpiąco, choć oczy miał czujne,
ponure.
— Aż tak to po mnie widać? — spytał, cały czas uśmiechając
się bez uśmiechu.
Czy chciał o tym rozmawiać? Chyba nie. Aria powiedziała już
wszystko i cieszyło go, że się zreflektowała, że zrozumiała, co naprawdę miał
na myśli. Skoro już to wiedziała, nie było powodu tego rozgrzebywać. Ale z
drugiej strony — ich wspólne przykazanie mówiło, by ze sobą rozmawiali. Jak
najwięcej, jak najdokładniej.
— Nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć — przyznał szczerze. —
Powiedziałaś wszystko. Od siebie mogę tylko dodać… — Zastanowił się, odpowiednio
dobierając słowa. Długo milczał, gdy nie bardzo mu się to udawało. — Zanim
dowiedzieliśmy się o ciąży, w ogóle o tym nie myślałem. Nie dlatego, że tego
nie chciałem, ale dlatego, że nigdy nie brałem tego pod uwagę ze względu na
nasze fizyczne ograniczenia. Dopiero potem, niedługo po ślubie, przeprowadziliśmy
taką rozmowę, w której wyjawiłaś, że chciałabyś być matką i przy której
ustaliliśmy, że jesteśmy w razie czego otwarci na adopcję. Ale… zabrzmi to
brutalnie i proszę, nie zrozum mnie źle, ale mnie dziecko… ono nie jest mi
potrzebne do pełni szczęścia, bo do tego mam ciebie. Ty jesteś moją pełnią szczęścia,
Aria — powiedział i w jego głosie brzmiały na poły czułość i rzeczowość. — Więc
jak mógłbym cię potraktować jak ten, jak to powiedziałaś, inkubator? To
zabrzmiało tak, jakbyś myślała, że dbam o ciebie tylko po to, byś mogła urodzić
i bym zaraz potem mógł cię porzucić. Tak — mruknął z kiwnięciem głową — to trochę
zabolało. Nie myśl tak nigdy więcej. Proszę cię. Ale — podjął po chwili z
uśmiechem, tym razem cieplejszym, szczerym, bardziej naturalnym — już tak
czasem mamy, że palniemy bez zastanowienia jakąś głupotę. Ja też pewnie nie raz
i nie dwa powiem coś głupiego, co cię zaboli, tak jak zresztą sama zauważyłaś.
Najważniejsze, że wszystko mamy już wyjaśnione. Tyle mi wystarczy.
Aria mogła mu nie uwierzyć, ale naprawdę mówił szczerze.
Słusznie odgadnęła, że ta jedna kwestia leżała mu na wątrobie i że chciał ją
wyjaśnić, dlatego ulżyło mu, gdy Aria sama o tym wspomniała, dzięki czemu mogli
zamknąć temat. Teraz nie było już niczego, co by go męczyło, co byłoby
nieznośnie niedopowiedziane. Nienawidził zamiatania niedokończonych spraw pod
dywan, co nieraz zarzucał Arii, dlatego Athan tym bardziej doceniał, że tym
razem postąpiła zupełnie inaczej.
Uwielbiał te momenty, właśnie te momenty. Kiedy mogli ze
sobą porozmawiać bez skrępowania, bez ograniczeń, bez obawy, że którekolwiek
się nawzajem skrzywdzi swoją opinią. W ten sposób budowali most między sobą,
utrwalali go i uszczelniali.
Ten sam most, którego jeszcze tak niedawno nie było. Ten
sam, po którym zostały tylko urwane sznury, stęchłe deski i przerażająca,
zionąca ciemnością otchłań tajemnic i żalu.
Teraz nie było urwanych lin. Nie było pustki.
Był most.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz