ROZDZIAŁ 617

PETRE

Petre, jako niepoprawna i niepowstrzymana gaduła, czuł, że mógłby rozmawiać z nowopoznaną Arią całymi godzinami — zaniedbując przy tym swoje obowiązki. Jednak, choć być może na to nie wyglądało, Petre był człowiekiem sumiennym i obowiązkowym, dlatego zamierzał później nadrobić czas, który powinien poświęcić pracy. Ale to później, bo dopóki nikt im nie przerwie, mężczyzna wcale nie zamierzał urywać tej jakże przyjemnej pogawędki. Nawet jeśli od czasu do czasu zbaczali na tematy mniej przyjemne. Jak choćby łowcy, zwłaszcza że samo to słowo jeżyło włosy na karku niejednemu nadprzyrodzonemu.

— Rzucę może kontrowersyjną opinią — Petre wyszczerzył się na poły radośnie i przepraszająco — ale z własnego doświadczenia wiem, że nie każdy łowca to... jak go nazwałaś? Szuja? Znam całkiem dobrze angielski, ale to dla mnie nowe słowo. Lubię je! Muszę zapamiętać, chyba zacznę go używać. Ale wracając — Petre odchrząknął, sam siebie przywołując do porządku — jestem w stanie zrozumieć podejście łowców, choć oczywiście znajduje się ono na zupełnie innym biegunie. To pierwsza zasada przetrwania: likwidować to, co stanowi zagrożenie. Ludzie mianowali się królami tej wielkiej, światowej dżungli, ale starczyło im rozsądku na tyle, by zrozumieć, że nie są niezniszczalni i muszą się chronić przed silniejszymi od siebie. A my... cóż. Nie jest tajemnicą, że nadprzyrodzeni często żerowali na słabości ludzi, czasami bardzo dosłownie. Ale i oni się uczą, droga Ario. Rozumieją, że nie każdy nadprzyrodzony to potwór. Rozumieją też, że nie każdy człowiek tym potworem nie jest. Wszędzie występują jednostki zdegenerowane, ale to nie przesądza o całej reszcie. To jak z rodziną: w niemal każdej zdarzy się jakaś czarna owca. I dlatego, że tak przejdę do meritum — Petre uśmiechnął się z odrobiną rozbawienia — nasz układ z łowcami jest w ogóle możliwy. Przecież oni mogliby tu wpaść w każdej chwili i urządzić rzeź... oczywiście dyskretnie, bez brudu. Ale mogliby wykończyć każdego, kogo tu zauważyli, kierując się prostą zasadą, że trzeba dmuchać na zimne. Mogliby nas powybijać tak na wszelki wypadek. A i my moglibyśmy zabić ich, żeby się nie stresować potencjalnym zagrożeniem czyhającym za bramą. Tylko zasady odróżniają nas od zwierząt — zauważył iście filozoficznie — więc każdy powinien jakieś mieć. My je mamy, oni też. Te obustronne zasady tworzą sojusz, choć, jak już uzgodniliśmy, jest on, niestety, dość kruchy.

Najpewniej Aria się w tym miejscu z nim nie zgodzi, ale on nie umiał patrzeć na łowców jak na kogoś, kogo należało bezwzględnie nienawidzić. Oczywiście zdawał sobie sprawę z ich potęgi i zagrożenia, jakie nieśli, byli wszak swoimi naturalnymi wrogami. Ale nie byli bezmyślnymi zwierzętami, które zagryzały się dla samego faktu zagryzania. Petre rozumiał, dlaczego polowali za agresywnych nadprzyrodzonych; ba!, gdyby Petre spotkał swego pobratymca, który pozbawiony jest honoru, moralności i wręcz instynktu samozachowawczego, sam gotów byłby donieść na niego łowcom. Może nie było to lojalne wobec “swojej strony” tego konfliktu, ale Petre nie uważał, by zabijanie niewinnych można było jakkolwiek usprawiedliwić. Uważał więc, że nie należało dzielić ludzkości na śmiertelnych i nieśmiertelnych. Należało ich zawsze i bezwzględnie dzielić tylko na dobrych i złych.

— A przykrych doświadczeń bardzo współczuję — dodał szybko. Miał bowiem nadzieję, że Aria nie pomyśli, iż miał za nic przykrości, o których właśnie wspomniała. Jego zdanie o łowcach to jedno, ale nie zamierzał go nikomu narzucać — a zwłaszcza komuś, komu łowcy nie bez powodu kojarzyli się źle.

Na szczęście potem przeszli do tematów znacznie przyjemniejszych. Petre cieszył się na każdą wieść o ciąży, ponieważ bardzo lubił dzieci. Jako wampir był świadom, że raczej nie doczeka się własnego potomstwa, tym bardziej, że nawet nie miał do tego właściwej kandydatki u boku… a w zasadzie, nie miał żadnej kandydatki. W związkach mu kompletnie nie wychodziło i nawet gdy Petre wyrażał wielkie chęci i zaangażowanie, z tych lub innych przyczyn romans się wypalał. Wiódł więc żywot radosnego singla, z uwielbieniem oddając się roli opiekunki dla dzieci swojego kuzynostwa. Choć bowiem jego ród był wampirzy — i ogromny! — niektórzy nie godzili się na przemianę lub wiązali się nie z wampirami, a przedstawicielami innych ras, co w niektórych przypadkach zwiększało szansę na posiadania potomstwa. Petre miał więc okazję zorientować się, że lubił dzieci — a one lubiły jego.

 — Podwójny! — wykrzyknął z radością. — No proszę, proszę! To czeka was mnóstwo zmian, prawda? Choć rozumiem, że to jeszcze bardzo wczesny etap prac nad dzidziami, więc pewnie dużo jest planów, a mało realizacji. Ale to jest najfajniejszy etap! Jak już się wszystko wyklaruje i można przechodzić do rzeczy! Choć, jednocześnie — mruknął jakby z namysłem — jest to etap najtrudniejszy. Bo wtedy wychodzi, że jednak w wyobraźni wiele rzeczy wyglądało na łatwiejsze i lepsze niż się okazały w rzeczywistości. Ale… — Petre’a nagle olśniło — pani małżonek, jeśli dobrze kojarzę, też jest wampirem, prawda? Więc spotkało was nie tylko podwójne, ale i potrójne szczęście: że się w ogóle udało! Tym bardziej gratuluję!

Biologiczne dzieci u wampirzych par były rzadkością, dlatego tym bardziej należały się wielkie, radosne gratulacje.

— Nie denerwuje się nigdy? — powtórzył z niedowierzaniem Petre, gdy rozmowa zsunęła się na temat gniewnego demona. — Najwyraźniej poznaliśmy dwie różne wersje tego człowieka, bo dla mnie był bardzo nieprzyjemny. Nie gniewam się, bo całkowicie rozumiem stres, jaki wam wszystkim towarzyszył — zaznaczył — ale nie wspominam tej wizyty najlepiej. Na szczęście pani małżonek popisał się dużo większym spokojem i uratował sytuację.

Niestety, czar przyjemnej pogawędki prysł, gdy Aria wspomniała o atmosferze panującej w hotelu. Jak dotąd nie powiązywał tego z niczym nadzwyczaj niepokojącym — co najwyżej męczącym i irytującym. Ale nie sądził, że problem mógłby urosnąć na aż taką skalę.

— Tak, słyszałem o teorii, że coś może wpływać na gości — przyznał ponuro, momentalnie spinając się i poważniejąc. — Badamy to, ale dyskretnie. Przy rejestracji nadprzyrodzonych spisujemy także rasę  gościa. Bywają takie przypadki, że o danej rasie słyszymy pierwszy raz, ale zawsze sprawdzamy takie informacje i, powiedzmy, że ją weryfikujemy. Jak dotąd nie znaleźliśmy śladu rasy, która miałaby takie umiejętności. Najbliżej jest państwa przyjaciel, Imre — zauważył — ale on przybył do hotelu dopiero niedawno, a problem, o którym rozmawiamy, pojawił się sporo wcześniej. Oczywiście, nasze małe śledztwo cały czas trwa, ale na razie nie mamy wielu rezultatów. Wobec tego nie, nie jestem sceptycznie nastawiony — odparł z powagą. — Nie ignoruję ani nie zamiatam pod dywan niczego, co dotyczy tego hotelu. Staram się sprawdzić każdą informację, choćby nawet dla świętego spokoju mojego i naszych gości.

Nie rozumiał, dlaczego Aria z góry uznała, że coś, co brzmiało jak duże zagrożenie, on uzna za niewartą zainteresowania błahostkę. Nie lubił takiego powierzchownego oceniania, nawet jeśli sam często się na to łapał. Nie wszyscy byli wszak doskonali i najwyraźniej owa niedoskonałość nie ominęła też pani Tismaneanu. To jednak, dość niespodziewanie, mocno go uraziło i nieco obniżyło poziom zadowolenia z prowadzonej rozmowy.

— Raz jeszcze powtarzam, naprawdę nie mam powodu, by ci nie wierzyć — odparł z małą odrobiną chłodu w głosie. Nie wiedział, dlaczego jego rozmówczyni tak się upierała, że ignorował jej obawy, co przeszkadzało mu coraz bardziej. — Nie wiem, dlaczego tak uważasz. To nieładnie wrzucać mnie do jednego worka z kimś, kto ci nie uwierzył — zauważył ze zmarszczonymi brwiami.

Naprawdę bardzo nie lubił takiego zakładania czegokolwiek z góry. A nie lubił tego tym bardziej, że sam bardzo często tak postępował.

Jego lekka złość natychmiast mu przeszła, kiedy Aria zachwiała się niebezpiecznie i w geście ratunku oparła się o jego barki. Wyglądała tak, jakby przez chwilę ją zamroczyło, co solidnie Petre’a zaniepokoiło. Zaraz pomógł jej usiąść i poleciał po szklankę z wodą. I choć Aria zarzekała się, że już jest jej lepiej, Petre nie zamierzał wierzyć jej na słowo.

— Powinnaś wrócić do pokoju i porządnie odpocząć. I nie zgadzam się, by utrzymać to w tajemnicy — odparł buntowniczo. — Obawiam się, że gdy znowu źle się poczujesz, znowu zechcesz to ukryć. Chodź, zaprowadzę cię do twojego pokoju — zaproponował — a gdy spotkam twojego męża, poproszę go, by o ciebie zadbał. Przecież jesteś w ciąży, więc nie możesz bagatelizować żadnych zawrotów głowy. Nawet jeśli, to fakt, jest to ponoć całkiem typowy objaw.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^