PETRE
Ostatnie dni były dla Petre’a wyjątkowo łaskawe. Nawet jeśli
nic w jego otoczeniu na to nie wskazywało.
W hotelu dział się istny armagedon. Zarówno on, jak i jego
siostra oraz współpracownicy nie wiedzieli, w co ręce włożyć. Gdyby nie
etykieta narzucona z góry oraz profesjonalizm, jakim jawiła się cała kadra Czarnej
Dalii, wszyscy biegaliby jak kurczaki bez głów. Jednak, choć to wszystko
brzmiało wybitnie ponuro, była to bardzo dobra wiadomość, zamieszanie bowiem
brało się z ogromnego obłożenia w hotelu. Pokoje schodziły na pniu, wobec czego
do kasy hotelowej stale spływały ogromne sumy, snując powoli, choć coraz
śmielej coraz piękniejszą, świetlaną przyszłość hotelu.
Nie wszystko jednak było aż tak kolorowe, do czego zresztą
Ilarie, jego starsza siostra, podchodziła z właściwym do sytuacji chłodnym
opanowaniem. Wszystko bowiem przez to, że o ile oni ostatnimi czasy czuli się
wyjątkowo dobrze, tak goście hotelowi byli co najmniej… marudni. Ilość skarg,
która do nich spływała, była niemal trzykrotnie większa od średniej, co budziło
nie tylko niepokój, ale i zdziwienie. Zdziwienie było zaś tym większe, że i charakter
skarg był dość niecodzienny. Nie narzekano na zbyt zimną jajecznicę na
śniadanie, na lurowatą kawę, na niewygodne łóżka czy brak zniżki za pobyt
dłuższy niż tydzień. Skargi w znacznej większości dotyczyły… innych mieszkańców
hotelu. Każdy zdawał się gryźć z każdym: tamten za głośno słuchał muzyki, ten
ma niestosowny strój obrażający czyjeś uczucia, a ktoś jeszcze inny patrzy się
dziwnie krzywo, więc na pewno jest z nim coś nie tak. Trzy czwarte zażaleń były
tak absurdalne, że Petre i Ilarie w pewnym momencie zaczęli wątpić w
prawdziwość owych donosów.
Jedno jednak musieli przyznać: większość ich gościn
rzeczywiście była dziwnie nerwowa, niespokojna, rozdrażniona. Zachowywali się
jak księżniczki po ciężkiej nocce przespanej na ziarnku grochu. To było
oczywiście dodatkowe utrudnienie dla pracowników Dalii: sprostanie wygórowanym
wymaganiom jakże licznych i jakże marudnych gości nie było proste. Petre myślał
nawet o tym, by sypnąć im choćby drobną podwyżką, ale nie chciał tego robić bez
porozumienia z siostrą.
W końcu to ona była ta starsza, ta większa, ta ważniejsza i
ta lepsza. A przynajmniej tak to zapamiętał z czasów dzieciństwa.
Niestety, wymagający goście nie byli ich największym
problemem. Ten gruchnął na nich 23 października, gdy dowiedzieli się, że jedne
z gości ich hotelu zapadł na ciężką chorobę, a po wstępnym badaniu ustalono, że
to najpewniej trucizna. Rodzeństwo Dumitrescu natychmiast wprowadziły wszelkie
potrzebne procedury mające na celu wyjaśnienie tego wypadku, choć starali się
zrobić to dyskretnie, aby nie wzbudzić paniki. Nie odnotowano żadnych podobnych
przypadków, wobec czego można było podejrzewać, że to nie żadne przypadek, a
dobrze zaplanowana próba morderstwa — tym bardziej, że otruty, niejaki Drawson,
był biznesmanem. A takich podobno często się szantażuje. Lub likwiduje. Petre
miał więc na ten temat swoje teorie, ale nie było czasu na dzielenie się nimi,
należało je co najwyżej zbadać, a następnie potwierdzić lub wykluczyć. Zwykle do
takich zadań zwoływano policję, ale wtem właśnie ktoś, kto przedstawiał się
jako przyjaciel zatrutego, stanowczo zabronił wzywania stróżów prawa. Dla Petre’a
była to absurdalna i szkodliwa decyzja, ale tenże nerwowy jegomość, niejaki
Goro, był bardzo stanowczy i z jakiegoś powodu Dumitrescu czuł, że nie należało
mu podpadać. Ale co w takim razie mieli robić? Jak się później okazało —
niewiele. Mieli być czujni, obserwować gości i pilnować, by wieści się nie
rozniosły oraz, co ważniejsze, by nie doszło do żadnych kolejnych otruć. Petre
i Ilarie przeprowadzili swoje własne, małe śledztwo, ale tylko na tyle, na ile
pozwalały im niezbyt wielkie możliwości — czyli po prostu posprawdzali
monitoring. Niestety, Ishmael Drawson okazał się wyjątkowo nudnym przypadkiem,
który robił niewiele poza pracą. W hotelu z nikim się nie spotykał, ale często
wychodził, co samo z siebie nasuwało teorię, że Drawsona zatruto poza terenem
hotelu. Jednak z jakiegoś powodu nerwowy jegomość i cała jego świta byli odmiennego
zdania, na własną rękę próbując rozwiązać zagadkę. Petre czuł się źle z myślą,
że nie mógł uczestniczyć w śledztwie, ale wyglądało na to — a przynajmniej takie
miał podejrzenia — że w tym wszystkim chodziło o coś więcej niż tylko zatrucie.
O dużo więcej.
Ale tego nijak sprawdzić nie mógł.
Na szczęście kolejne dni odrobinkę się stabilizowały. Goście
nadal byli marudni, a szajka otaczająca Drawsona cały czas kręciła się po
hotelu, ale podobno ich otruty przyjaciel czuł się coraz lepiej, co, Petre
musiał przyznać, wywołało w nim ogromną ulgę. I taką samą ulgę przyniosły mu
słowa niejakiej Arii Tismaneanu, która oznajmiła mu, że niedługo się wynoszą,
zabierając ze sobą swojego wracającego do życia przyjaciela. I to przyniosło na
barki Petre’a nieco odprężenia; może to podłe i odrobinę tak się czuł, ale
cieszył się, że już niebawem problem otrucia nie będzie jego problemem. O ile
oczywiście nie zdarzy się podobny taki przypadek.
— Niech pani nie przeprasza — zaznaczył od razu — nie ma
pani za co. Za to ja, w imieniu Czarnej Dalii, raz jeszcze przepraszamy za
zaistniałą sytuację i bardzo się cieszę, że pani przyjaciel wraca do zdrowia.
Naturalnie, cała opłata za państwa pobyt zostanie uiszczona na koszt hotelu,
nie muszą się więc państwo martwić nieprzewidzianymi wydatkami. Chociaż tak
możemy wynagrodzić państwu te… niedogodności.
Petre umilkł na moment, bijąc się z myślami. Gdy to robił,
całkowicie podświadomie zaczął lekko obgryzać wargi, co zapewne nie wyglądało zbyt
elegancko i za co matka zawsze dawała mu po głowie. Jednak kwestia otrucia była
przecież tak ważna, tak istotna, a skoro wszyscy mieli wracać do Anglii, to czy
to oznaczało, że się czegoś dowiedzieli? Że odnaleźli sprawcę? Przecież nie
wyjechaliby stąd tak po prostu, bez ustalenia danych truciciela. I właśnie nad
tym tak intensywnie zastanawiał się Petre: powinien skorzystać z okazji i jakoś
o to zagaić? To byłoby niestosowne, ale… tak bardzo go korciło!
— Czy znaleźli państwo sprawcę? — wypalił w końcu, nie mogąc
się powstrzymać. — Albo mają państwo jakieś podejrzenia? Bukareszt to nasz teren
— oznajmił z lekkim uśmiechem — i jeśli moglibyśmy jakoś pomóc, z ochotą to
zrobimy.
Więcej nic nie powiedział, ale właśnie dlatego na samym
końcu lekko zawiesił głos, aby dać swojej rozmówczyni znać, że oczekiwał
jakiejś reakcji na te jego słowa. Miał nadzieję, że połknie ten haczyk.
Haczykiem na Arię Tismaneanu była niewątpliwie sztuka, ponieważ
jej oczy bardzo szybko zaczęły błądzić po zawieszonych w biurze obrazach. Było
ich kilka i także sam Petre lubił się im przypatrywać w chwili zadumy. Pani
Tismaneanu jednak wyglądała na prawdziwą ekspertkę, czym momentalnie nieco go
zawstydziła.
— Eeee… tak — westchnął bezradnie — to Reinhart.
Nie miał zielonego pojęcia, czy to był Reinhart. I kim był Reinhart,
poza tym, że najprawdopodobniej trudnił się malarstwem.
— No dobrze — uśmiechnął się przepraszająco — ma mnie pani.
Nie znam się na sztuce prawie wcale. Ale podobno mam do niej dobry gust — dodał,
prychnąwszy lekko, choć wesoło — bo gdy już muszę coś wybrać, kieruję się nie
ładnymi obrazkami czy żywymi kolorami, ale intuicją. Lubię, jak malowidła do mnie…
przemawiają. Muszę widzieć w nich jakąś cząstkę mnie, pod każdym rodzajem
rozumienia. To może być coś, co mi się z czymś kojarzy, to może być fragment
namalowanych wspomnień, to może być coś, co po prostu wzbudza we mnie uśmiech. Lubię
się otaczać taką sztuką. Lubię się otaczać pięknymi, estetycznymi rzeczami. I
takie, które mają duszę. Choćbym nawet ja sam jeden miał ją w tę sztukę tchnąć.
Gadał jak odklejeniec, zwłaszcza że naprawdę nie miał zielonego
pojęcia o sztuce. Ale skoro rozmowa się kleiła, warto było to wykorzystać.
— A ten obraz — dodał z ożywieniem, podchodząc do pani
Tismaneanu — to akurat bardzo ciekawy okaz. Ja też nie przepadam za nurtem
marynistycznym, ale to pewnie dlatego, że ogólnie nie znoszę morza, a jeszcze
przed przemianą w wampira cierpiałem okropnie na chorobę morską. Ba!, ja nawet pływać
nie umiem — zachichotał nad własną nieporadnością. — Ale jak tylko spojrzałem
na ten obraz, coś mnie tchnęło. I zaczęła podłazić do mnie moja rodzina, wtedy
mi towarzysząca, i zaczęli oni wszyscy mi tłumaczyć, że mam świetny gust, że to
bardzo pozytywne, optymistyczne malowidło, że pasuje do każdego pomieszczenia.
I każdy się nad tymi ładnymi widoczkami zachwycał, a mnie… mnie on się kojarzył
wyłącznie z katastrofą. — Petre przeszył panią Tismaneanu zaciekawionym
spojrzeniem, oczekując jej reakcji na te może dość dziwnie brzmiące słowa. — I
nie mam tu na myśli nawet tych wzburzonych fal. One wyglądają ładnie, zwłaszcza
w połączeniu z tym rozmytym chmurami zachodem słońca. Ale właśnie to zachodzące
za chmurami słońce najbardziej mnie intryguje. Jak tylko patrzę na ten obraz,
wyobrażam sobie, jak to słońce… umiera. I powstaje tragedia, i te statki
wszystkie toną, a ludzie uciekają. Jeśli panią wystraszyłem — Petre uśmiechnął
się promiennie, tak jakby w całkowitej kontrze do swoich upiornych opowieści — proszę
przyjąć moje najszczersze przeprosiny i obietnice, że odtąd będę się skupiał
wyłącznie na ładnych obrazkach.
Wyjawienie profesji w ogóle Petre’a nie zaskoczyło: ktoś z
taką wiedzą musiał obracać się wokół sztuki, najwidoczniej także zawodowo.
— Lubię się otaczać rzeczami ładnymi — powtórzył z uśmiechem.
— Lubię tworzyć wokół siebie maksymalną strefę komfortu. Nie ma tu ani jednej
zbędnej rzeczy, wszystko jest mi w jakiś sposób potrzebne, nawet jakby miało być
zwykłą ozdoba. Widzi pani tę drewnianą figurkę ludzika z dziwną twarzą? Mój
dziadek ją wyrzeźbił. Nie jest może zbyt ładna, ale miałem z nim wspaniały
kontakt i ta figurka cały czas mi o nim przypomina. Albo tamten mały pucharek?
Wygrałem go, jak miałem może z siedem lat. To były przełaje i moja matka była
ze mnie bardzo dumna. Jakoś tak mocno mi się to w pamięć wryło, więc to tam trzymam.
Można powiedzieć, że ten pokój to bańka moich wspomnień i skojarzeń.
— Proszę mi wybaczyć — zachichotał, kiwając z niedowierzaniem
głową nad swoją głupotą — straszna gaduła ze mnie. Nie musi się pani czuć
skrępowana, jeśli chce pani wyjść. Kosztami, raz jeszcze powtarzam, niech się
państwo nie przejmują. Proszę też życzyć panu Drawsonowi najszybszego powrotu
do zdrowia.
Całkiem miło się z nią rozmawiało, nawet jeśli mówił głownie
on. Ale Petre zazwyczaj był tym, który mówił najwięcej. Za to też obrywało mu
się od matki — ale od niej obrywało mu się niemal za wszystko, więc nie było
większej reguły. Na szczęście nawet jako dziecko niespecjalnie się tym przejmował
i teraz też nie miał większych wyrzutów sumienia, że prawie zagadał tę biedną
kobietę na śmierć.
— Cukiereczka? — wypalił nagle, sięgając po miseczkę ze
słodyczami i podsuwając ją w stronę pani Tismaneanu.
Cukiereczki, jak pradawna prawda mówiła, były dobre na wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz