ROZDZIAŁ 605

GORO

Chciało mu się śmiać.

Ta noc dłużyła się niemiłosiernie; dokładnie ta noc, którą Goro tak uparcie chciał jeszcze bardziej przesunąć w czasie. Zachowywał się jak dziecko, które znało konsekwencje swoich złych uczynków, ale wmawiało sobie, że im później się z nimi spotka, tym będą mniej dokuczliwe. Aż wreszcie musiał się z nimi zderzyć, boleśnie i brutalnie. Nie wiedział, czego się spodziewać, choć wydawało mu się, że jeśli założy najgorsze, nie będzie tak źle. Ale było. Wiera drżała, miotała się na łóżku, szeptała, pojękiwała. Płakała. Była bardzo niespokojna i za każdym jej gwałtowniejszym porywem Goro i Belial natychmiast doskakiwali do jej łóżka, przekonani, że za chwilę się obudzi. Ale się nie budziła. Nadal spała głęboko i… lękliwie. Tak samo lękliwie obserwowały to demony, mając nadzieję, że ten koszmar jak najszybciej się skończy.

I właśnie to wzbudzało w Goro pusty śmiech.

Koszmary miała śnić Wiera. To ona miała cierpieć katusze. Ona, nie on.

Ale czyż owych katuszy nie cierpiał? Czyż nie męczył się, czyż nie przerażał go widok Wiery tak słabej, zlęknionej, miotanej i dręczonej nieswoimi strachami? Inkarnacja dobrze to wiedziała. Były to stworzenia podstępne, złośliwe, na wskroś złe. Inkarnacja dobrze wiedziała, że żądając takiej ceny, zapłaci nie jedna osoba, a dwie. Bo on też płacił. Bo on też nie mógł na to patrzeć.

Bo on też cierpiał.

Czy cena była adekwatna? Goro nie był tego taki pewien. Zresztą, gdy Wiera się wybudziła, kompletnie nie pamiętał o odpowiedziach, które miała im przynieść. Była blada, chorobliwie blada: jej twarz przypominał starą, pogniecioną kartkę papieru. W mętnych oczach tańczyły jej błędne ogniki, a ciało było jednocześnie zwiotczałe od zmęczenia i spięte od strachu i stresu. Goro już dawno nie widział Wiery w tak złej kondycji, a najgorsze było w tym to, że teraz będzie ją taką widywał co noc. Bo czy da się przyzwyczaić do strachu?

Odpowiedzi przekazane przez Inkarnację rzucały sporo światła na ich niezbadane sprawy, choć, co oczywiste, nadal wszystkiego nie wyjaśniały. Można było powiedzieć, że koszmary dołożyły im garść puzzli do ich ledwie rozpoczętej układanki. Teraz, dzięki połączeniu kolejnych elementów, mogli chociaż określić kształt tego, czego szukali, choć drogę wciąż mieli przed sobą daleką. Gdy Wiera opowiadała o wszystkim raz jeszcze, musiał przyznać, że nie wszystko wychwycił; był zbyt przejęty stanem Wiery, był zbyt skupiony na obserwowaniu jej twarzy. Czy za chwilę nie zemdleje? Czy nie potrzebowała jeszcze wody, jedzenia? Gdy Belial z nią rozmawiał — za co był mu ogromnie, naprawdę ogromnie wdzięczny — dyskretnie posłał po posiłek dla swojej partnerki, aby mogła się jakoś posilić. Nie był więc w stanie odnieść się do tego, co powiedziano, bo nie wszystko słyszał i nie wszystko zrozumiał. Należało to wyjaśnić jeszcze raz, ale nie tylko jemu.

— Myślę, że to czas — zauważył, gdy zwrócono się do niego — by poszerzyć nasze grono. Wezwijcie Kiana — zgodził się, nawet jeśli dość niechętnie. — Ja za chwilę udam się po Imrego oraz, jak sama radziłaś, Likara. Arii nie chciałbym na razie w to angażować — dodał naprędce, bo domyślał się, że Bel lub Wiera mogliby to zaproponować. — Dość ma na razie stresów, poza tym uznajmy, że ona i jej mąż powinni skupić się wyłącznie na swoim przyjacielu, a my zajmiemy się resztą. A teraz, proszę — zwrócił się do Wiery szeptem łagodnym i czułym — zjedz coś. Powinnaś nabrać sił. Dajmy sobie czas: tobie na odpoczynek, Kainowi na zjawienie się. Gdy już wszyscy się zbiorą, wtedy zaczniemy analizować to, czego się dowiedziałaś.

Czuł się tak, jakby odzyskał władzę nad samym sobą i nie miał pojęcia, z czego to wynikało, zwłaszcza że nadal znajdował się w tym hotelu. Miał jednak świadomość, że to zapewne chwilowe. Może to strach o Wierę w pełni go wybudził, a gdy choć trochę się uspokoi, jego emocje, tak paradoksalnie, znów oszaleją jak spłoszone konie.

Na szczęście sprowadzenie Kiana trochę potrwało. Jak się okazało, miał jeszcze kilka własnych interesów do załatwienia, ale dzięki temu Wiera miała więcej czasu na odzyskanie sił. Likar zgodził się na dołączenie do narad z największą ochotą: ekscentryk sprawiał wrażenie, jakby ofiarowano mu właśnie bilet na przygodę życia. Goro nie pochwalał takiej postawy, uznając ją za mało poważną i odpowiedzialną, ale nie zamierzał prawić mu uwag, zwłaszcza że naprawdę mógł im pomóc. Imre wahał się wprawdzie chwilę, ale nie umiał ukryć błysku nieco lękliwej fascynacji na wieść, że zdobyli nowe informacje na temat Xuna.

Gdy więc wszyscy już się zebrali, Wiera raz jeszcze powtórzyła to, czego dowiedziała się od Inkarnacji, wyjaśniając przy okazji, w jaki sposób uzyskała tego rodzaju wymianę infremacji. Likar natychmiast poprosił Wierę o spotkanie, na którym opowiedziała mu wszystko o tych, jak się wyraził, „przefascynujących stworzeniach” i nawet pełne niechęci spojrzenie Goro nie wywarło na nim większego wrażenia.

— Istnieje istota podobna do Xuna? — powtórzył Imre, będąc pod wyraźnym wrażeniem tego, co usłyszał. A sądząc po jego zmieszanej minie, sam nie wiedział, co na ten temat myśleć. — Czyli można zakładać, że zagrożenia są dwa? I tylko jedno, Xun, dotyczy nas? Czy ten drugi jest czymś w rodzaju bóstwa śmierci dla ludzi?

To wszystko były dobre pytania, Goro musiał to przyznać, choć rozczarował go fakt, że Imre nic o tym drugim nie wiedział. Z nich wszystkich to właśnie on posiadał największą wiedzę o Xunie, a jednak umknęła mu tak ważna informacja, jak boskie rodzeństwo.

— Naprawdę nic nie słyszałeś? — próbował mimo wszystko Goro, niemal błagalnie patrząc na Imrego. — Nic o jakiejś przeciwwadze? Albo nawet o innych tego rodzaju bóstwach? Albo o ludzkiej śmierci? Może to jest ważne, może w tym warto szukać?

Imre niepewnie wzruszył ramionami.

— Legend o śmierci jest mnóstwo, tak samo jak i bóstw nią władającą. To studnia bez dna.

Ta odpowiedź ani trochę Goro nie pocieszyła. Na szczęście mieli tu specjalistę od tego tematu.

— A ty, Kian? — zwrócił się do nekromanty. — Czy tobie cokolwiek świta? Śmierć u ludzi jest czymś naturalnym, powszechnym. Ktoś jakoś musi tym władać, jakoś to kontrolować. Tym bardziej, że nieraz słyszało się o powrotach, o reinkarnacjach. Coś musi być na rzeczy. Czy masz jakieś informacje? Albo wiesz, skąd można je zdobyć?

Nigdy by się nie spodziewał, że Kian mógł być jednym z ich ważniejszych sojuszników, a tymczasem mógł dostarczyć im bardzo dużo potrzebnej wiedzy. Nawet jeśli obracali się wokół samej teorii, im więcej się dowiedzą na wszystkie powiązane tematy, tym lepiej.

— Mnie jeno jedna rzecz zastanawia — zamruczał Likar, gładząc się po swojej gęstej, siwo-brązowej brodzie. — Bośmy wszyscy uznali, że Xun to takie zło największe, ta? No bo wiadomo, ludzi zabija, naczy nas, nadprzyrodzonych katrupi. No ale… jak on to robi? — spytał, spoglądając po wszystkich zebranych. — Wybiórczo? Toć on jakiś klucz przecie mieć musi. Bo przecie jakby Xun aż takim zagrożeniem był, to by same ciężkie plagi na nas, biedne boże robaczki, zsyłał. To i by za szybko nas wybił i z głodu pomarł, wiadome — uzupełnił — ale jakoś, przyznacie, ślamazarnie on działa. Ale wiary nie daję, mówię wam, że on to tak jakoś bezmyślnie robi. Że bez klucza jakiego.

— Jeden z kluczy być może znamy — zauważył Goro. — Jeśli śmierci ostatnich z rodów są z nim związane, to stara się wybijać wymierające rasy.

— Aha — odparł dziarsko Likar, zainteresowany tym spostrzeżeniem — czyli że on czystki w inwentarzu robi. No dobrze. Ale czemu taki Ishmael, na ten przykład? I czemu taka rasa tego tutaj obecnego Imrego? Coście mu tam nawyrabiali? Gadaj no, jak na spowiedzi! — zawołał, zwracając się do Imrego.

Osobowość Likara stanowczo nie pasowała do charakteru snillingara, bo o ile wszyscy pozostali zrozumieli, że ten zarzut był dość żartobliwy — nawet jeśli żarty nie pasowały do ich ponurego tematu — tak Imre wyraźnie się spiął, speszył, a może nawet i odrobinkę pogniewał.

— Niczym — odpowiedział krótko. — Istnieliśmy w spokoju i zgodzie, piętnowani zniewoleniem i nienawiścią ludzi.

— Ludzi — powtórzył dobitnie Likar. — A czy ludzi nie obsługuje oby ten drugi braciszek? No to może to nasze rodzeństwo w całkiem dobrych relacjach jest, hę? I może się ludeczki do swojego boga wymodliły, by jakąś cholerę na waszą rasę ściągnąć, boście im aż tak dopiekli? I te modły odebrał ten drugi bożek, poszedł do brata swego, Xuna przez nas nazwanego, i tak mu rzekł: „Słuchaj, braciak, weź mnie tam tych tamtych, takich o, tych o, z powierzchni ziemi zmieć, bo się moi podopieczni pieklą, a to twój rewir, bo to magiczne stworki są”. No i tenże Xun, jak na uczynnego braciaka przystało, tak właśnie postąpił. Czy to zła teoria? — spytał. — Bo moim zdaniem całkiem niezła. Absurdalna, tu pełna zgoda — przyznał — ale my się cały czas teraz w absurdach taplamy, to jeden mniej czy więcej nie robi różnicy.

Absurdów, Goro musiał przyznać, było tu aż za dużo.

— Ale ja w ogóle nie do tego piję — zagaił nagle Likar, machnąwszy lekceważąco ręką. — Ja do czego innego. Bo ja do pytania, czy to możliwe, że ten Xun jest taki całkiem zły? Bo może on klucz swój ma, jak żem już rzekł. No bo mnie się o to rozchodzi — uzupełnił — że obecna nam tu królowa panująca, panienka Wiera, rzekła, że ten mój przygłupi przyjaciel się z tym Xunem całym osobiście zobaczył. A to straszna strata — przyznał z wyraźnym smutkiem — bo znakiem tego, że i ja się żem z nim o włos minął. Biednemu to zawsze wiatr w oczy — burknął — no, ale mniejsza o to. Większa, że tenże Xun, o ile to naprawdę był on, był przecie wobec tego mojego głupiego zaznajomionego bardzo uprzejmy. A jakby to był jakiś psychopata durny, to by raczej jak leci siekał. Nieprawdę mówię? — pytał, patrząc po zebranych.

Ci najwyraźniej niewiele zrozumieli z tego, co Likar powiedział, bo cisza na dłuższą chwilę zaległa w sypialni.

— Przecież Athanasiusa też otruto — zauważył ostrożnie Goro, nie rozumiejąc, cóż dziwnego było w tej oczywistości, skoro Likar zechciał ją podważyć.

To, co powiedział Goro sprawiło, że Andriejew zamilkł na czas długi, wyraźnie zawahany i niespokojny. Musiał bić się z myślami, bo nieświadomy tego, co robił, targał się za brodę i skubał paznokcie u dłoni. Gdy w końcu przestał, westchnął z irytacją i jak gdyby nigdy nic, wyszedł z pokoju. Krok miał dziarski i niecierpliwy, wyglądał więc tak, jakby coś lub ktoś go zdenerwował. Ale co? Na to nikt nie zdołał znaleźć odpowiedzi.

— Jak on może uważać — wydyszał wreszcie Imre, wyraźnie oburzony — że Xun może nie być czystym złem? To jest definicja zła — syknął przez zaciśnięte zęby.

— A ta jego teoria, że to modły ludzi i braterskość sprowadziły na twoją rasę zagładę? — dopytał Goro. — Co o niej sądzisz?

Imre milczał czas jakiś, spuściwszy głowę. Podrapał się po karku, skrzyżował niepewnie ręce, jakby nie wiedząc, co z nimi zrobić.

— Nie mogę jej wykluczyć — odrzekł wreszcie. — Ludzie naprawdę nas nienawidzili. Mogli życzyć nam źle. Na pewno życzyli nam źle.

Chwilę zastanawiali się nad tym, co usłyszeli, próbując jakoś to sobie ułożyć w głowie. Mniej więcej wtedy do środka wparował Likar, tak samo nagle, jak stamtąd wyszedł.

— Musiałem go ostrzec, bo bym świnia a nie przyjaciel był — wytłumaczył, choć nikt nie wiedział, co miał na myśli. — A wściekły jest teraz — zachichotał — jak osa! Więc lepiej do tego mojego głupiego zaprzyjaźnionego nawet nie podchodźcie. Nieważne — oznajmił sucho. — Ważne jest to, że ten cały Xun wcale Athana nie otruł.

— Jak to? Przecież twierdził, że chorował na to samo, co Ish…

— Bo chorował. Ale Xun mu nic nie zrobił. Zrobił dwóm innym. Ale od początku. No bo, jak się tam Xun przypałętał, to tam Athan za medyka robił. Na ziołach się znał, a ten, powiedzmy, że to Xun, akurat ziół konkretnych szukał. No to Athan mu pomógł, a on sobie ten eliksir sam już potem wyklepał. I pokazał potem Athanowi, jak ta miksturka działa i ukatrupił nią człowieka i wampira. Potem tylko dwie fiolki Athanowi oddał w podzięce za pomoc i odszedł, tyle go widzieli. A ten głupi sam jedną fiolkę łyknął, bo akurat wtedy na depresję ciężką cierpiał i tylko o jednym myślał, jak by się tu samemu ukatrupić. Ale to nieważne — mruknął szybko — bo ważne jest to, że ten Xun cały każdego tam zaciukać mógł, a tego nie zrobił. Jeszcze prezenciki rozdawał. Może po to — przyznał — żeby to Athan kogoś nimi napoił i by się wtedy koszmary tym kimś żywiły, jakby przeżył. A jak nie, no to wiadomo, Xun. Może on taki handlarz, co swój towar po świecie rozprowadza? Nieważne. Ważne, że mnie się wydaje, że się z tym człekiem dziwnym dogadać można. Kluczem jest… cóż, odkrycie klucza. Jak on zabija, kogo i dlaczego.  

To, czego się dowiedział, wstrząsnęło nim bardziej niż się spodziewał. Nie dziwił się, że Athanasius był zapewne wściekły: mówienie na forum o jego próbie samobójczej musiało go pewnie wprawiać w gniew i zakłopotanie. Lecz, choć wewnętrznie się z tym nie zgadzał, Likar miał rację: to teraz nie było najważniejsze. Dlatego Goro musiał się skupić i wygrzebać pytanie, które błąkało mu się po głowie.

— A co z tym, kto pomaga mu od pokoleń? — spytał. — O kogo może chodzić? Skoro od pokoleń, to z pewnością chodzi o stworzenie nadprzyrodzone. Tylko kto taki? I jak niby możemy to sprawdzić? Nie powiedział na ten temat nic więcej? — upewniał się, spoglądając na Wierę. — Bo to akurat bardzo, bardzo ważna informacja! Dotarcie do tej osoby może ofiarować nam wiele potrzebnych informacji. Jeśli macie jakieś pomysły i propozycje, to jest ten moment, w którym możecie, a nawet powinniście się nimi podzielić.

Choć nastrój miał raczej ponury, musiał przyznać, że tak głośna i aktywna burza mózgów napawała go odrobiną optymizmu. Mieli tutaj swoistych specjalistów w najróżniejszych dziedzinach i każdy mógł w wnieść coś nowego, coś świeżego. Może dzięki temu naprawdę ruszą i odkryją cokolwiek więcej.

Może cena, którą musi płacić Wiera, okaże się cokolwiek warta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^