Dziwna i wspaniała jednocześnie
cisza krzątała się między nimi łagodnie, przetykana od czasu do czasu jakimś
równie łagodnym słowem lub przyjemną, nienachalną myślą. Uwielbiał to swoiste
otępienie, kiedy nie chciał i nie musiał myśleć o niczym poza leżącą tuż obok
Arią. Myślał więc tylko o niej. Myślał o tym, co mówiła, zastanawiał się nad
jej pytaniami i swoimi odpowiedziami. Myślał o tej chwili, tak błogiej,
spokojnej, zupełnie innej niż poprzednie, niedawne, przejedzone stresem,
milczeniem i niedopowiedzeniami. Dlatego Athan nie chciał myśleć o niczym innym
i, choć bardzo rzadko to robił, pragnął skupić się tylko na tu i teraz.
Być może właśnie dzięki temu
spokojowi podszedł do tego, co powiedziała Aria o swoim samopoczuciu, znacznie
poważniej. Nie miał powodu, by jej nie wierzyć, nawet jeśli początkowo brał to
za wymówki. Ale wtedy był w innym nastroju, teraz zaś całkowicie Arii wierzył i
martwił się razem z nią.
— Hm, to ma sens — przyznał,
zastanawiając się nad tym zagadnieniem dłuższą chwilę. — Może to coś, co na was
działa, ma za zadanie odtajenie pewnych emocji. U Goro to zadziałało świetnie,
w tym sensie — doprecyzował naprędce — że bardzo skutecznie, bo on przecież
praktycznie żadnych emocji nie okazuje, zawsze jest taki spokojny i opanowany.
Więc może dlatego było w nim bardzo dużo do, no wiesz, ujawnienia. I wyrzucenia
na wierzch. Dlatego teraz zachowuje się tak dziwnie. Do ciebie... — Athan
zmarszczył brwi, pomyślał chwilkę — też to w jakimś sensie pasuje. Nie czujesz
się aż tak rozchwiana jak Goro, a przynajmniej tak tego nie okazujesz, co
raczej oznacza, że panujesz nad tymi dziwnymi, obcymi emocjami. Może to
dlatego, że jesteś tak... hm, w tym sensie, w sensie okazywania emocji między
mną a Goro. Goro jest jak cicha woda, ale ty też potrafisz zachowywać się
spokojnie i z opanowaniem, kiedy tego trzeba. Ale to nie oznacza, że całkiem
się ze swoimi emocjami kryjesz. Ja się z nimi w ogóle nie kryję — dodał z
krzywym uśmiechem — więc może to dlatego na mnie nie działa. Choć akurat w
przypadku mnie to bardzo naciągana teoria — zauważył nieco powątpiewającym
tonem — bo sama wiesz, że kto jak kto, ale ja akurat mam w sobie całą tonę
emocji, które ukrywam. Więc, idąc tym tokiem rozumowania, na mnie to powinno
działać mniej więcej jak na Goro. Albo chociaż jak na ciebie. A ja naprawdę nie
czuję żadnej różnicy.
Zastanowił się głębiej,
przeanalizował swoje ostatnie zachowania i ich przyczyny, usiłując dostrzec w
tym jakąkolwiek anomalię, ale bez skutku. Nie widział w swoim zachowanie
kompletnie nic nadzwyczajnego, a przynajmniej zdawało mu się, że na te i inne
wydarzenia zareagowałby zawsze dokładnie tak samo, a więc miejsce nie miało tu
większego znaczenia. Co najwyżej okoliczności je miały — przez chorobę Isha
wszyscy byli spięci i bardziej poddenerwowani, ale to wszystko. Teraz, kiedy
było wiadomo, że Drawsonowi nie grozi nic poważniejszego niż kilkutygodniowa
bolesność całego ciała, można było się powolutku uspokajać. Lecz widocznie nie
każdy tak to postrzegał.
— Choć teoria o odciąganiu uwagi
od spraw ważnych jest nieco niepokojąca — przyznał po chwili namysłu —
zwłaszcza że jest też bardzo sensowna. Masz rację, skupiamy się nie na tym, co
trzeba. Zwłaszcza Goro, który niby ma jeszcze tego jakiegoś stwora na głowie.
To jest naprawdę dziwne.
To zresztą był kolejny dowód na
to, że powinni się wynosić z tego miejsca jak najszybciej.
— Osobliwość, mówisz? —
powtórzył, pochylając się nieco dłużej nad wspomnianym zagadnieniem. Nigdy o
takim nie słyszał — albo słyszał, ale nie znał dokładnego terminu. Całość brzmiała
całkiem interesująco i miała jakiś tam sens. — Nie jest to wykluczone — odparł,
wzruszając lekko ramionami. — Nie ma chyba na świecie wiele takich miejsc jak
Dalia. Mam tu na myśli tak wielkie ośrodki dla nadprzyrodzonych, które działają
z taką pompą. Chętnie bliżej przyjrzałbym się temu przybytkowi, gdyby nie
oczywisty fakt, że wszyscy czujemy się tu źle i chcemy stąd czym prędzej
czmychać. Nawet nie wiem, czy w Anglii coś podobnego jest. Wydaje mi się, że
jak wyjeżdżałem ze Szkocji, to mówiło się o tym, by w Edynburgu coś mniej
więcej podobnego stworzyć, ale nie wiem, czy stanęło tylko na planach, czy
rzeczywiście coś ruszyło. W Anglii, gdyby takiego czegoś nie było, rozumiem, że
Rada chciałaby coś takiego założyć? Moglibyście się właśnie na Dalii wzorować.
Kiedyś, jak już będzie czas i sprzyjające warunki, możesz pogadać z
właścicielami tego hotelu. Pewnie posłużą radą. Ten Petre, w sensie
współzałożyciel, wydawał się całkiem w porządku.
Wzruszyła go tym, co mówiła o ich
domu i jak bardzo za nim tęskniła. Uwielbiał słuchać i uświadamiać sobie, jak
mówiła o ich kawałku świata, w którym czuli się bezpiecznie, do którego
kochali wracać. On też tęsknił, ale u niego to nie było aż tak dziwne: od dawna
był domatorem. Arię zaś można było określić jako przeciwieństwo domatora,
dlatego takie oświadczenie tym bardziej go poruszało. Nawet jeśli czysto
teoretycznie nie było to żadne zaskoczenie.
— Dzwoniłem do pani Adrianny — rzekł
uspokajającym tonem. — Sama tam została... wolałem tego uniknąć — mruknął z
westchnięciem — Ale skoro tak, to chociaż ją uspokoiłem, że z Ishem jest
stabilnie. Lucky ma się dobrze — dodał z uśmiechem — choć podobno od czasu do
czasu ma takie napady, że sobie o rodzicach przypomni i nas szuka, a potem leży
pod drzwiami i piszczy. Ala pani Adrianna spisuje się jako opiekun — uśmiechnął
się szerzej — i Lucky nie ma wiele czasu, by za nami tęsknić.
Gdy Aria powiedziała mu, dlaczego
tak właściwie nie chciała zostać w domu, serce na moment mu stanęło, a coś
lekko ścisnęło go w piersi. I choć to wyznanie brzmiało smutno i w istocie
takie było, Athan ucieszył się w środku, gdy usłyszał te słowa. Słowa miały
wiążącą moc i wampir wyraźnie czuł, jak właśnie to zdanie krążyło między nimi,
zacieśniało jeszcze bardziej te więzy, które jeszcze niedawno lekko się
poluzowały, a nad którymi właśnie pieczołowicie pracowali. Te słowa Arii były
jednym z ostatnich szlifów. A może nawet ostatnim.
Lecz gdy radość minęła, pojawił
się właściwy dla tego wyznania smutek. Westchnął cichutko, tuląc Arię do
siebie, pozwalając, by mieć ją jeszcze bliżej siebie. Na myśl o tym strachu
Arii sam poczuł ten sam, przecież doskonale sobie znajomy lęk. Choć
jednocześnie bardzo żałował, że jego ukochana cały czas się bała, że kiedyś ją
opuści.
— Rozumiem ten strach — wyznał całkowicie
szczerze. — I nie wiem — dodał po dość długiej chwili ciszy — czy kiedyś się
tego strachu wyzbędziemy. Możliwe, że nie. Ale i możliwe, że wcale nie będziemy
musieli. Może on nie jest niczym aż tak złym. Może on nas do nas ciągnie, gdy
wisi nad nami jakąkolwiek rozłąka.
Niemal od razu przypomniał sobie,
jak wyjawił Arii całą prawdę o sobie, a ona już następnego dnia wyjechała. To
był dla niego ogromny cios w żołądek i doskonale pamiętał, jak bardzo się bał i
jak bardzo niemal sobie wmówił, że ona nie wróci. Dlatego naprawdę
dobrze rozumiał Arię. Cały czas pamiętał smak tamtego strachu.
— Już od dawna nie jestem w
stanie cię opuścić — wyszeptał, czując wyraźnie, jak te słowa zalewają jego
ciało przyjemnym ciepłem. — I wiem, że już nigdy nie będę.
Mógł dodać coś jeszcze. Mógł powiedzieć, że miał nadzieję, że i ona nigdy go nie opuści. Bo bał się tak samo jak i ona się bała. Ale nie musiał tego mówić. I nie chciał. Bo ufał jej i wierzył. Wierzył w nią, w nich. I chciał wierzyć tak długo, jak to tylko możliwe.
Istniały rzadkie momenty, kiedy
zimno połączone z zimnem dawało ciepło. Gorąc. Ogień.
Nie były to momenty i przypadki
częste. Wbrew wszelkim prawom natury było bowiem to założenie. Chłód zabijał ciepło,
ogień topił lód. Równowaga była czymś, czego każdy potrzebował, bez czego ten i
tak jakże chwiejny byt, to wątłe poczucie istnienia rozleciałoby się na małe,
rwane wiatrem kawałeczki. Równowaga rozłożyła na dwóch różnych biegunach upał i
mróz, czyniąc z nich siły niezdolne do połączenia.
Ciemność, śnieg, mróz. Wczesna
zima, blisko połowa grudnia, godzina może siódma wieczorem. Dwie wąskie uliczki
są już o tej porze opustoszałe i tylko kilka dzieciaków korzysta z ostatnich
podrygów zabawy, na jakie pozwalali im ich rodzice. Grube, puchowe kurtki i
czapki z pomponem pasują kolorystycznie do sanek, które za sobą ciągają, żeby
raz jeszcze, a potem kolejny, zjechać z dość niewielkiej, ale przynajmniej
mocno ośnieżonej górki. Rękawiczki okrywające malutkie, wątłe dłonie nie są
zbyt grube, poza tym zdążyły już wsiąknąć wodę ze śniegu, w którym już nie
jeden raz dzieci się tarzały. Dłonie zaczynają marznąć, robią się nieprzyjemnie
sztywne, nieprzyjemnie… ciepłe. Ciepłe, choć wpływała na nie niska temperatura.
To był znak, że czas się rozejść, wrócić do domów. Uderzenie ciepła po wejściu
do korytarza powoduje gwałtowne uczucie chłodu. Dlaczego ciepło powodowało
chłód? To nieważne, trzeba zdjąć buty, odwiesić kurtkę, rozgrzać się. Ręce
wciąż są skostniałe, trzeba coś z tym zrobić. „Włóż je pod zimną wodę”, mówi
mama. „Chyba pod ciepłą?”, myśli niepewnie dziecko, ale posłusznie robi to, co
usłyszało.
Zimna woda oblewa zesztywniałe od
zimna dłonie.
Robi się… ciepło.
Chłód zmieszany z chłodem daje
ogień. Lodowaty ogień płynął w jego żyłach, porażał jak mróz, buzował jak
ogień. Zamrażał każdą natrętną myśl, każdą negatywną emocję. Rozpalał każdy
gniew, pożerał swym żarem każdy zalążek nadziei. Śnieżyca przysłaniała jego
widzenie, dym pożogi zatruwał go od środka.
Miej chłodną głowę, miej zimną
krew. Nie bądź w gorącej wodzie kąpany, ostudź emocje.
Goro tak robił. Korzystał z
chłodu. Nie przepadał za ogniem. Za tym samym, który teraz rozpalał go od
środka. Który nim zawładnął. Który nim kierował.
Z tego ognia, który wewnątrz
powstał, tlił się gęsty, czarny dym. Z dymu ukształtowała się postać.
Wyostrzyły się rysy owej dymowej sylwetki, postać z dymu nabrała koloru. Dymowa
twarz zaczęła ujawniać emocje, umysł utkany z dymu wytwarzał, podsuwał i
urzeczywistniał myśli. Dym był bardzo ciemny, bardzo gęsty. Tak bardzo, że
całkowicie przysłonił w tym wszystkim Goro. Tego prawdziwego Goro.
Tylko kim był prawdziwy? I
skąd wiadomo, że to na pewno tamten uwięziony pod dymem naprawdę był tym
prawdziwym?
Płatki śniegu. Płatki popiołu. Co
za różnica? Jedne i drugie maleńkie i leciutkie. Jedne i drugie powstałe z
żywiołu, jedne i drugie będące w stanie zabić.
Żadna różnica.
Wszystko przelatywało mu przez
palce.
Nienawidził braku kontroli. Bał
się braku kontroli.
Nienawidził tego nie dlatego, że
zachłannie owej kontroli pragnął. Wcale jej nie chciał. Ale honor i poczucie
obowiązku znaczyło dla niego więcej niż cokolwiek. Był jednym z wyższych
demonów. Wiedział i potrafił więcej niż niejeden. Niewielu mogło się tym
pochwalić, jeszcze mniej mogło zrobić z tego użytek. Goro nie chciał tego
zmarnować, nie mógł tego zmarnować. Chciał zrobić coś dobrego. Chciał
wykorzystać swoje przewagi, chciał przekuć je na korzyści, ale nie tylko dla
siebie, ale przede wszystkim dla innych. Starał się. Czy ktoś to widział? Nie
wiedział. Czy to było ważne? Nie.
Czy to było ważne? Tak. Może
trochę.
Rada wciąż nie działała. W Anglii
wciąż ktoś zabijał ostatnich członków wymierających rodów. Tam też jego chore
demony wciąż pozostawały chore, a te, które zdołały uciec, nadal nie zostały
odnalezione. Nad Europą, a może nie tylko, wisiał jakiś obcy tajemniczy byt
zwany Xunem.
To za dużo. Za dużo.
Musiał z czegoś zrezygnować i
nagle poczuł. Lodowate zdziwienie, co on robił w Rumunii. Cóż ich obchodził
jakiś Xun? Czy w Rumunii nie funkcjonował cały aparat, cała siatka
nadprzyrodzonych wyszkolona do takich specjalnych zadań? Czy to nie powinno być
ich zmartwienie? Powinno. Powinni więc wyjechać. Wrócić do Londynu, skupić się
na własnych problemach. Szkoda tylko, że Goro doszedł do tych wniosków tuż po
zawarciu paktu z Inkarnacją. I to kosztem Wiery.
Jak miał jej to powiedzieć? Wiem,
najmilsza, że zgodziłaś się śnić za mnie koszmary, ale to już nieważne, bo
wracamy do Londynu, wycofujemy się z tej walki? Goro czuł, że to było wbrew
jego naturze, że nie powinien w ten sposób postępować, ale jednocześnie czuł
ogromny nacisk wewnątrz, by ten projekt porzucić. Obiecał ochronę Anglii, nie
całego świata. Musiał skupić się na własnym podwórku, a nie hasać radośnie po
świecie, zarzucając na innych poszukiwanie chorych demonów.
Gdy szedł do ich sypialni, czuł
lód. Gdy zastał ją pustą i zaciemnioną, czuł ogień. Gdzie ona się szlajała o
tej porze?! Był zły. Ogień pełznął w jego żyłach, piął się w górę, uderzał do
głowy.
Potrzebował ją ostudzić. Niemal
biegiem, bezmyślnie, rzucił się w stronę łazienki, niedbale zrzucił z siebie
ubrania, wszedł pod prysznic. Lodowata woda szarpnęła jego ciałem, ale Goro się
nie cofnął. Coś go musiało uspokoić. Był rozdygotany, nie tylko na zewnątrz,
ale przede wszystkim w środku. Czuł się jak dziecko na trampolinie, które próbowało zabrać z niej swoje zabawki, ale nie mogło, bo skaczące na niej inne
dzieci cały czas wyprawiały ją w ruch. On też nie mógł zebrać swoich zabawek,
on też nie mógł utrzymać równowagi. Nie mógł zejść z tej ciągle poruszającej
się gwałtownie trampoliny.
Lód gasił ogień. Powstająca z
tego para syczała mu w głowie, osiadała się na jego myślach, ale z czasem
puszczała, pozostawiając je nieco bardziej oczyszczone.
Był już ubrany, zaraz miał wyjść
z łazienki, gdy usłyszał, jak ktoś wchodził do pokoju. Wiedział, że to Wiera,
na co zresztą liczył, bo musiał z nią porozmawiać.
— Powinniśmy stąd wyjechać —
zawyrokował bez zbędnych wstępów. — Nie od razu; najpierw powinniśmy
skontaktować się z tutejszymi władzami nadprzyrodzonych, przekazać im, co
wiemy. To oni powinni się zająć zagrożeniem na swoim terenie. My mamy dość
problemów u siebie. Przykro mi — spojrzał na nią z żalem — że
będziesz musiała płacić za moją bezmyślność koszmarami. Odpowiedzi, które poda
ci Inkarnacja, przekażemy tym, którzy przejmą po nas to zadanie. Chociaż... — Goro
nagle zmienił zdanie. — Nie. Nie pij w ogóle tej mikstury. Nie musimy poznawać
tych odpowiedzi. Możemy przekazać im instrukcje, jak się skontaktować z
Inkarnacją. Niech sami szukają odpowiedzi. Nie musimy być im potrzebni. Dlatego
nie powinnaś pić tej mikstury.
Spodziewał się odmowy. Wiera była
równie ambitna co on, miała też ogromną potrzebę odpokutowania. Ale nie mogli
tego robić kosztem własnego życia.
— Wiem, że ci się ten pomysł nie
podoba — zastrzegł — ale pamiętaj, że w Anglii mamy własne problemy, musimy
znaleźć nasze demony, a...
Nie dokończył. Nagle mgła w jego
głowie jakby lekko się podniosła, ujawniając związek przyczynowo-skutkowy.
Przecież właśnie w ten sposób trafili do Rumunii. Przecież właśnie Xuna
podejrzewali o związek z chorymi braćmi. Zaczynał gubić się we własnych myślach
i słowach. Sam już nie wiedział, co chciał powiedzieć.
— Musimy się skontaktować z tutejszymi
głównymi rodami — zarządził. — Jednym z nich jest rodzina Dumitrescu.
Najmłodsze latorośle, Ilarie i Petre, są właścicielami tego hotelu. Możemy się
z nimi skontaktować, choć...
Nagle przypomniały mu się kolejne
rzeczy. Jakby jakieś przyciski w jego głowie na zmianę odblokowywały i
zablokowywały kolejne wspomnienia.
— Choć z Petre chyba się nie lubimy
— dokończył. — Możemy spróbować z jego siostrą, Ilarie. Bo oni muszą wiedzieć,
Wiera. Nie możemy czegoś tak wielkiego ukrywać. A sądząc po tym, jak złożonym
problemem może być Xun, nie poradzimy sobie sami.
Czuł, że bredził, że kluczył
między wątkami niczym rozbitek uwięziony w labiryncie. Mgła zasnuwająca jego
głowę na zmianę podnosiła się i opadała. Czuł się źle, coś było nie tak. Ale
nie wiedział, skąd to się brało, co to było i jak z dym walczyć
Wiedział tylko, że czuł się źle.
Musiał się stamtąd wynosić. Natychmiast.
M'lady,
OdpowiedzUsuńjestem trochę spóźniona i za zwłokę najmocniej przepraszam, ale po wczorajszej robocie miałam tak przepalony móżdżek, że po kilku akapitach nie wiedziałam, co czytam. Niemniej, nadrobiłam i przybywam ochrzcić sekcję komentarzy. <3
Część wampirza wyszła bardzo uroczo, pomimo całego lęku wokół i stresów, jakie mają, dobrze jest zobaczyć athanarię w takim spokojniejszym, czulszym wydaniu.
Kwestie Xuna się zagęszczają coraz bardziej, więc domyślam się, że wkrótce może być jakieś bezpośrednie zetknięcie z szanownym mrocznym panem... chociaż byłby twist, jakby nie był panem. XD Tak czy siak, jestem ciekawa, bo ewidentnie to, co Xunem jest, już chucha naszym państwu na karki.
Część demonia to moje Rzymskie Imperium znalezione tutaj, dzisiaj. I to nie z uwagi na samą kwestię fabularną, bo chociaż sam mętlik w jaki wpada Goro jest świetny i to jak się miota; wręcz sobie przeczy "przecież to co poza Anglią, to nie moje sprawy", a zapomina, że jednak nie bez powodu się znalazł w Rumunii; co zostało zresztą zaznaczone, giga mi się podobało, tak literacko.
POJECHAŁAŚ. I to pojechałaś gdzieś hen daleko, a człowiek na piechtę ma ochotę za tobą dreptać. Domyślam się, że ten fragment nazywałaś "farmazonami", kiedy do mnie pisałaś i niech cię ręka boska broni do nazywania go w ten sposób. Wybrzmiało to NIESAMOWICIE. Kontrast i paradoks ciepło-zimno, połączenie to z doświadczeniem, które przecież każdy zna - kopara mi opadła.
Standardowo chciałabym się do czegoś przyczepić, i standardowo nie mam do czego. Chociaż nie no, mam.
Lucky. Weźta go unieśmiertelnijta... Taki wampirzy piesek mógłby mieć nietoperze skrzydła i takie śmieszne ząbki. Proszę.
Pozdrawiam serdecznie
założycielka oficjalnego
funclubu Elijaha
Kamila C