ROZDZIAŁ 599

ATHANASIUS

Dziwna i wspaniała jednocześnie cisza krzątała się między nimi łagodnie, przetykana od czasu do czasu jakimś równie łagodnym słowem lub przyjemną, nienachalną myślą. Uwielbiał to swoiste otępienie, kiedy nie chciał i nie musiał myśleć o niczym poza leżącą tuż obok Arią. Myślał więc tylko o niej. Myślał o tym, co mówiła, zastanawiał się nad jej pytaniami i swoimi odpowiedziami. Myślał o tej chwili, tak błogiej, spokojnej, zupełnie innej niż poprzednie, niedawne, przejedzone stresem, milczeniem i niedopowiedzeniami. Dlatego Athan nie chciał myśleć o niczym innym i, choć bardzo rzadko to robił, pragnął skupić się tylko na tu i teraz.

Być może właśnie dzięki temu spokojowi podszedł do tego, co powiedziała Aria o swoim samopoczuciu, znacznie poważniej. Nie miał powodu, by jej nie wierzyć, nawet jeśli początkowo brał to za wymówki. Ale wtedy był w innym nastroju, teraz zaś całkowicie Arii wierzył i martwił się razem z nią.

— Hm, to ma sens — przyznał, zastanawiając się nad tym zagadnieniem dłuższą chwilę. — Może to coś, co na was działa, ma za zadanie odtajenie pewnych emocji. U Goro to zadziałało świetnie, w tym sensie — doprecyzował naprędce — że bardzo skutecznie, bo on przecież praktycznie żadnych emocji nie okazuje, zawsze jest taki spokojny i opanowany. Więc może dlatego było w nim bardzo dużo do, no wiesz, ujawnienia. I wyrzucenia na wierzch. Dlatego teraz zachowuje się tak dziwnie. Do ciebie... — Athan zmarszczył brwi, pomyślał chwilkę — też to w jakimś sensie pasuje. Nie czujesz się aż tak rozchwiana jak Goro, a przynajmniej tak tego nie okazujesz, co raczej oznacza, że panujesz nad tymi dziwnymi, obcymi emocjami. Może to dlatego, że jesteś tak... hm, w tym sensie, w sensie okazywania emocji między mną a Goro. Goro jest jak cicha woda, ale ty też potrafisz zachowywać się spokojnie i z opanowaniem, kiedy tego trzeba. Ale to nie oznacza, że całkiem się ze swoimi emocjami kryjesz. Ja się z nimi w ogóle nie kryję — dodał z krzywym uśmiechem — więc może to dlatego na mnie nie działa. Choć akurat w przypadku mnie to bardzo naciągana teoria — zauważył nieco powątpiewającym tonem — bo sama wiesz, że kto jak kto, ale ja akurat mam w sobie całą tonę emocji, które ukrywam. Więc, idąc tym tokiem rozumowania, na mnie to powinno działać mniej więcej jak na Goro. Albo chociaż jak na ciebie. A ja naprawdę nie czuję żadnej różnicy.

Zastanowił się głębiej, przeanalizował swoje ostatnie zachowania i ich przyczyny, usiłując dostrzec w tym jakąkolwiek anomalię, ale bez skutku. Nie widział w swoim zachowanie kompletnie nic nadzwyczajnego, a przynajmniej zdawało mu się, że na te i inne wydarzenia zareagowałby zawsze dokładnie tak samo, a więc miejsce nie miało tu większego znaczenia. Co najwyżej okoliczności je miały — przez chorobę Isha wszyscy byli spięci i bardziej poddenerwowani, ale to wszystko. Teraz, kiedy było wiadomo, że Drawsonowi nie grozi nic poważniejszego niż kilkutygodniowa bolesność całego ciała, można było się powolutku uspokajać. Lecz widocznie nie każdy tak to postrzegał.

— Choć teoria o odciąganiu uwagi od spraw ważnych jest nieco niepokojąca — przyznał po chwili namysłu — zwłaszcza że jest też bardzo sensowna. Masz rację, skupiamy się nie na tym, co trzeba. Zwłaszcza Goro, który niby ma jeszcze tego jakiegoś stwora na głowie. To jest naprawdę dziwne.

To zresztą był kolejny dowód na to, że powinni się wynosić z tego miejsca jak najszybciej.

— Osobliwość, mówisz? — powtórzył, pochylając się nieco dłużej nad wspomnianym zagadnieniem. Nigdy o takim nie słyszał — albo słyszał, ale nie znał dokładnego terminu. Całość brzmiała całkiem interesująco i miała jakiś tam sens. — Nie jest to wykluczone — odparł, wzruszając lekko ramionami. — Nie ma chyba na świecie wiele takich miejsc jak Dalia. Mam tu na myśli tak wielkie ośrodki dla nadprzyrodzonych, które działają z taką pompą. Chętnie bliżej przyjrzałbym się temu przybytkowi, gdyby nie oczywisty fakt, że wszyscy czujemy się tu źle i chcemy stąd czym prędzej czmychać. Nawet nie wiem, czy w Anglii coś podobnego jest. Wydaje mi się, że jak wyjeżdżałem ze Szkocji, to mówiło się o tym, by w Edynburgu coś mniej więcej podobnego stworzyć, ale nie wiem, czy stanęło tylko na planach, czy rzeczywiście coś ruszyło. W Anglii, gdyby takiego czegoś nie było, rozumiem, że Rada chciałaby coś takiego założyć? Moglibyście się właśnie na Dalii wzorować. Kiedyś, jak już będzie czas i sprzyjające warunki, możesz pogadać z właścicielami tego hotelu. Pewnie posłużą radą. Ten Petre, w sensie współzałożyciel, wydawał się całkiem w porządku.

Wzruszyła go tym, co mówiła o ich domu i jak bardzo za nim tęskniła. Uwielbiał słuchać i uświadamiać sobie, jak mówiła o ich kawałku świata, w którym czuli się bezpiecznie, do którego kochali wracać. On też tęsknił, ale u niego to nie było aż tak dziwne: od dawna był domatorem. Arię zaś można było określić jako przeciwieństwo domatora, dlatego takie oświadczenie tym bardziej go poruszało. Nawet jeśli czysto teoretycznie nie było to żadne zaskoczenie.

— Dzwoniłem do pani Adrianny — rzekł uspokajającym tonem. — Sama tam została... wolałem tego uniknąć — mruknął z westchnięciem — Ale skoro tak, to chociaż ją uspokoiłem, że z Ishem jest stabilnie. Lucky ma się dobrze — dodał z uśmiechem — choć podobno od czasu do czasu ma takie napady, że sobie o rodzicach przypomni i nas szuka, a potem leży pod drzwiami i piszczy. Ala pani Adrianna spisuje się jako opiekun — uśmiechnął się szerzej — i Lucky nie ma wiele czasu, by za nami tęsknić.

Gdy Aria powiedziała mu, dlaczego tak właściwie nie chciała zostać w domu, serce na moment mu stanęło, a coś lekko ścisnęło go w piersi. I choć to wyznanie brzmiało smutno i w istocie takie było, Athan ucieszył się w środku, gdy usłyszał te słowa. Słowa miały wiążącą moc i wampir wyraźnie czuł, jak właśnie to zdanie krążyło między nimi, zacieśniało jeszcze bardziej te więzy, które jeszcze niedawno lekko się poluzowały, a nad którymi właśnie pieczołowicie pracowali. Te słowa Arii były jednym z ostatnich szlifów. A może nawet ostatnim.

Lecz gdy radość minęła, pojawił się właściwy dla tego wyznania smutek. Westchnął cichutko, tuląc Arię do siebie, pozwalając, by mieć ją jeszcze bliżej siebie. Na myśl o tym strachu Arii sam poczuł ten sam, przecież doskonale sobie znajomy lęk. Choć jednocześnie bardzo żałował, że jego ukochana cały czas się bała, że kiedyś ją opuści.

— Rozumiem ten strach — wyznał całkowicie szczerze. — I nie wiem — dodał po dość długiej chwili ciszy — czy kiedyś się tego strachu wyzbędziemy. Możliwe, że nie. Ale i możliwe, że wcale nie będziemy musieli. Może on nie jest niczym aż tak złym. Może on nas do nas ciągnie, gdy wisi nad nami jakąkolwiek rozłąka.

Niemal od razu przypomniał sobie, jak wyjawił Arii całą prawdę o sobie, a ona już następnego dnia wyjechała. To był dla niego ogromny cios w żołądek i doskonale pamiętał, jak bardzo się bał i jak bardzo niemal sobie wmówił, że ona nie wróci. Dlatego naprawdę dobrze rozumiał Arię. Cały czas pamiętał smak tamtego strachu.

— Już od dawna nie jestem w stanie cię opuścić — wyszeptał, czując wyraźnie, jak te słowa zalewają jego ciało przyjemnym ciepłem. — I wiem, że już nigdy nie będę.

Mógł dodać coś jeszcze. Mógł powiedzieć, że miał nadzieję, że i ona nigdy go nie opuści. Bo bał się tak samo jak i ona się bała. Ale nie musiał tego mówić. I nie chciał. Bo ufał jej i wierzył. Wierzył w nią, w nich. I chciał wierzyć tak długo, jak to tylko możliwe.

 

GORO

Istniały rzadkie momenty, kiedy zimno połączone z zimnem dawało ciepło. Gorąc. Ogień.

Nie były to momenty i przypadki częste. Wbrew wszelkim prawom natury było bowiem to założenie. Chłód zabijał ciepło, ogień topił lód. Równowaga była czymś, czego każdy potrzebował, bez czego ten i tak jakże chwiejny byt, to wątłe poczucie istnienia rozleciałoby się na małe, rwane wiatrem kawałeczki. Równowaga rozłożyła na dwóch różnych biegunach upał i mróz, czyniąc z nich siły niezdolne do połączenia.

Ciemność, śnieg, mróz. Wczesna zima, blisko połowa grudnia, godzina może siódma wieczorem. Dwie wąskie uliczki są już o tej porze opustoszałe i tylko kilka dzieciaków korzysta z ostatnich podrygów zabawy, na jakie pozwalali im ich rodzice. Grube, puchowe kurtki i czapki z pomponem pasują kolorystycznie do sanek, które za sobą ciągają, żeby raz jeszcze, a potem kolejny, zjechać z dość niewielkiej, ale przynajmniej mocno ośnieżonej górki. Rękawiczki okrywające malutkie, wątłe dłonie nie są zbyt grube, poza tym zdążyły już wsiąknąć wodę ze śniegu, w którym już nie jeden raz dzieci się tarzały. Dłonie zaczynają marznąć, robią się nieprzyjemnie sztywne, nieprzyjemnie… ciepłe. Ciepłe, choć wpływała na nie niska temperatura. To był znak, że czas się rozejść, wrócić do domów. Uderzenie ciepła po wejściu do korytarza powoduje gwałtowne uczucie chłodu. Dlaczego ciepło powodowało chłód? To nieważne, trzeba zdjąć buty, odwiesić kurtkę, rozgrzać się. Ręce wciąż są skostniałe, trzeba coś z tym zrobić. „Włóż je pod zimną wodę”, mówi mama. „Chyba pod ciepłą?”, myśli niepewnie dziecko, ale posłusznie robi to, co usłyszało.

Zimna woda oblewa zesztywniałe od zimna dłonie.

Robi się… ciepło.

 

Chłód zmieszany z chłodem daje ogień. Lodowaty ogień płynął w jego żyłach, porażał jak mróz, buzował jak ogień. Zamrażał każdą natrętną myśl, każdą negatywną emocję. Rozpalał każdy gniew, pożerał swym żarem każdy zalążek nadziei. Śnieżyca przysłaniała jego widzenie, dym pożogi zatruwał go od środka.

Miej chłodną głowę, miej zimną krew. Nie bądź w gorącej wodzie kąpany, ostudź emocje.

Goro tak robił. Korzystał z chłodu. Nie przepadał za ogniem. Za tym samym, który teraz rozpalał go od środka. Który nim zawładnął. Który nim kierował.

Z tego ognia, który wewnątrz powstał, tlił się gęsty, czarny dym. Z dymu ukształtowała się postać. Wyostrzyły się rysy owej dymowej sylwetki, postać z dymu nabrała koloru. Dymowa twarz zaczęła ujawniać emocje, umysł utkany z dymu wytwarzał, podsuwał i urzeczywistniał myśli. Dym był bardzo ciemny, bardzo gęsty. Tak bardzo, że całkowicie przysłonił w tym wszystkim Goro. Tego prawdziwego Goro.

Tylko kim był prawdziwy? I skąd wiadomo, że to na pewno tamten uwięziony pod dymem naprawdę był tym prawdziwym?

Płatki śniegu. Płatki popiołu. Co za różnica? Jedne i drugie maleńkie i leciutkie. Jedne i drugie powstałe z żywiołu, jedne i drugie będące w stanie zabić.

Żadna różnica.

 

Wszystko przelatywało mu przez palce.

Nienawidził braku kontroli. Bał się braku kontroli.

Nienawidził tego nie dlatego, że zachłannie owej kontroli pragnął. Wcale jej nie chciał. Ale honor i poczucie obowiązku znaczyło dla niego więcej niż cokolwiek. Był jednym z wyższych demonów. Wiedział i potrafił więcej niż niejeden. Niewielu mogło się tym pochwalić, jeszcze mniej mogło zrobić z tego użytek. Goro nie chciał tego zmarnować, nie mógł tego zmarnować. Chciał zrobić coś dobrego. Chciał wykorzystać swoje przewagi, chciał przekuć je na korzyści, ale nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla innych. Starał się. Czy ktoś to widział? Nie wiedział. Czy to było ważne? Nie.

Czy to było ważne? Tak. Może trochę.

Rada wciąż nie działała. W Anglii wciąż ktoś zabijał ostatnich członków wymierających rodów. Tam też jego chore demony wciąż pozostawały chore, a te, które zdołały uciec, nadal nie zostały odnalezione. Nad Europą, a może nie tylko, wisiał jakiś obcy tajemniczy byt zwany Xunem.

To za dużo. Za dużo.

Musiał z czegoś zrezygnować i nagle poczuł. Lodowate zdziwienie, co on robił w Rumunii. Cóż ich obchodził jakiś Xun? Czy w Rumunii nie funkcjonował cały aparat, cała siatka nadprzyrodzonych wyszkolona do takich specjalnych zadań? Czy to nie powinno być ich zmartwienie? Powinno. Powinni więc wyjechać. Wrócić do Londynu, skupić się na własnych problemach. Szkoda tylko, że Goro doszedł do tych wniosków tuż po zawarciu paktu z Inkarnacją. I to kosztem Wiery.

Jak miał jej to powiedzieć? Wiem, najmilsza, że zgodziłaś się śnić za mnie koszmary, ale to już nieważne, bo wracamy do Londynu, wycofujemy się z tej walki? Goro czuł, że to było wbrew jego naturze, że nie powinien w ten sposób postępować, ale jednocześnie czuł ogromny nacisk wewnątrz, by ten projekt porzucić. Obiecał ochronę Anglii, nie całego świata. Musiał skupić się na własnym podwórku, a nie hasać radośnie po świecie, zarzucając na innych poszukiwanie chorych demonów.

Gdy szedł do ich sypialni, czuł lód. Gdy zastał ją pustą i zaciemnioną, czuł ogień. Gdzie ona się szlajała o tej porze?! Był zły. Ogień pełznął w jego żyłach, piął się w górę, uderzał do głowy.

Potrzebował ją ostudzić. Niemal biegiem, bezmyślnie, rzucił się w stronę łazienki, niedbale zrzucił z siebie ubrania, wszedł pod prysznic. Lodowata woda szarpnęła jego ciałem, ale Goro się nie cofnął. Coś go musiało uspokoić. Był rozdygotany, nie tylko na zewnątrz, ale przede wszystkim w środku. Czuł się jak dziecko na trampolinie, które próbowało zabrać z niej swoje zabawki, ale nie mogło, bo skaczące na niej inne dzieci cały czas wyprawiały ją w ruch. On też nie mógł zebrać swoich zabawek, on też nie mógł utrzymać równowagi. Nie mógł zejść z tej ciągle poruszającej się gwałtownie trampoliny.

Lód gasił ogień. Powstająca z tego para syczała mu w głowie, osiadała się na jego myślach, ale z czasem puszczała, pozostawiając je nieco bardziej oczyszczone.

Był już ubrany, zaraz miał wyjść z łazienki, gdy usłyszał, jak ktoś wchodził do pokoju. Wiedział, że to Wiera, na co zresztą liczył, bo musiał z nią porozmawiać.

— Powinniśmy stąd wyjechać — zawyrokował bez zbędnych wstępów. — Nie od razu; najpierw powinniśmy skontaktować się z tutejszymi władzami nadprzyrodzonych, przekazać im, co wiemy. To oni powinni się zająć zagrożeniem na swoim terenie. My mamy dość problemów u siebie. Przykro mi — spojrzał na nią z żalem — że będziesz musiała płacić za moją bezmyślność koszmarami. Odpowiedzi, które poda ci Inkarnacja, przekażemy tym, którzy przejmą po nas to zadanie. Chociaż... — Goro nagle zmienił zdanie. — Nie. Nie pij w ogóle tej mikstury. Nie musimy poznawać tych odpowiedzi. Możemy przekazać im instrukcje, jak się skontaktować z Inkarnacją. Niech sami szukają odpowiedzi. Nie musimy być im potrzebni. Dlatego nie powinnaś pić tej mikstury.

Spodziewał się odmowy. Wiera była równie ambitna co on, miała też ogromną potrzebę odpokutowania. Ale nie mogli tego robić kosztem własnego życia.

— Wiem, że ci się ten pomysł nie podoba — zastrzegł — ale pamiętaj, że w Anglii mamy własne problemy, musimy znaleźć nasze demony, a...

Nie dokończył. Nagle mgła w jego głowie jakby lekko się podniosła, ujawniając związek przyczynowo-skutkowy. Przecież właśnie w ten sposób trafili do Rumunii. Przecież właśnie Xuna podejrzewali o związek z chorymi braćmi. Zaczynał gubić się we własnych myślach i słowach. Sam już nie wiedział, co chciał powiedzieć.

— Musimy się skontaktować z tutejszymi głównymi rodami — zarządził. — Jednym z nich jest rodzina Dumitrescu. Najmłodsze latorośle, Ilarie i Petre, są właścicielami tego hotelu. Możemy się z nimi skontaktować, choć...

Nagle przypomniały mu się kolejne rzeczy. Jakby jakieś przyciski w jego głowie na zmianę odblokowywały i zablokowywały kolejne wspomnienia.

— Choć z Petre chyba się nie lubimy — dokończył. — Możemy spróbować z jego siostrą, Ilarie. Bo oni muszą wiedzieć, Wiera. Nie możemy czegoś tak wielkiego ukrywać. A sądząc po tym, jak złożonym problemem może być Xun, nie poradzimy sobie sami.

Czuł, że bredził, że kluczył między wątkami niczym rozbitek uwięziony w labiryncie. Mgła zasnuwająca jego głowę na zmianę podnosiła się i opadała. Czuł się źle, coś było nie tak. Ale nie wiedział, skąd to się brało, co to było i jak z dym walczyć

Wiedział tylko, że czuł się źle.

Musiał się stamtąd wynosić. Natychmiast.

1 komentarz:

  1. M'lady,
    jestem trochę spóźniona i za zwłokę najmocniej przepraszam, ale po wczorajszej robocie miałam tak przepalony móżdżek, że po kilku akapitach nie wiedziałam, co czytam. Niemniej, nadrobiłam i przybywam ochrzcić sekcję komentarzy. <3

    Część wampirza wyszła bardzo uroczo, pomimo całego lęku wokół i stresów, jakie mają, dobrze jest zobaczyć athanarię w takim spokojniejszym, czulszym wydaniu.
    Kwestie Xuna się zagęszczają coraz bardziej, więc domyślam się, że wkrótce może być jakieś bezpośrednie zetknięcie z szanownym mrocznym panem... chociaż byłby twist, jakby nie był panem. XD Tak czy siak, jestem ciekawa, bo ewidentnie to, co Xunem jest, już chucha naszym państwu na karki.

    Część demonia to moje Rzymskie Imperium znalezione tutaj, dzisiaj. I to nie z uwagi na samą kwestię fabularną, bo chociaż sam mętlik w jaki wpada Goro jest świetny i to jak się miota; wręcz sobie przeczy "przecież to co poza Anglią, to nie moje sprawy", a zapomina, że jednak nie bez powodu się znalazł w Rumunii; co zostało zresztą zaznaczone, giga mi się podobało, tak literacko.
    POJECHAŁAŚ. I to pojechałaś gdzieś hen daleko, a człowiek na piechtę ma ochotę za tobą dreptać. Domyślam się, że ten fragment nazywałaś "farmazonami", kiedy do mnie pisałaś i niech cię ręka boska broni do nazywania go w ten sposób. Wybrzmiało to NIESAMOWICIE. Kontrast i paradoks ciepło-zimno, połączenie to z doświadczeniem, które przecież każdy zna - kopara mi opadła.
    Standardowo chciałabym się do czegoś przyczepić, i standardowo nie mam do czego. Chociaż nie no, mam.

    Lucky. Weźta go unieśmiertelnijta... Taki wampirzy piesek mógłby mieć nietoperze skrzydła i takie śmieszne ząbki. Proszę.

    Pozdrawiam serdecznie
    założycielka oficjalnego
    funclubu Elijaha
    Kamila C

    OdpowiedzUsuń

^