ROZDZIAŁ 587

ATHANASIUS

“Dokończymy rozmowę później, okej?”

Te słowa, których Athan tak straszliwie nienawidził, momentalnie zabiły w nim ochotę na to, by odpowiedzieć Arii na wszystko, co mu powiedziała. Chciał jej wyjaśnić swoją perspektywę, szczegółowo odpowiedzieć na każde pytanie i uspokoić, że wcale nie czuje, by jej nie znał, że miał świadomość, że zwłaszcza w tym czasie będą siebie wzajemnie bardzo potrzebować, a to zaangażowanie niebawem podwójnie zaowocuje. Lecz mimo to zamilkł. Znowu mieli to przełożyć na później. Czyli na nigdy. Był zniechęcony, urażony i tak zwyczajnie zły na małżonkę, że znowu zamiatała ich małe kłopoty pod dywan. Mimo zapewnienia, że tego nie robiła. Nie wierzył jej. Aria uwielbiała ucinać temat, kiedy tylko uznała, że albo jest usatysfakcjonowana wynikiem, albo już nic nie wskóra. Miał wrażenie, że rzadko przejmowała się tym, czy on miał coś jeszcze do powiedzenia, czy on czuł, że ta rozmowa jeszcze się nie skończyła. Marzył o momencie, w którym oboje rozmawiają ze sobą od początku do końca. Emocje powoli by malały, uspokajały się, podobnie jak ich postawy i tony głosu. Coś takiego bardzo sprzyjało dochodzeniu do porozumienia, ale nawet tego Aria postanowiła im poskąpić. Tłumaczyła to dobrem Isha i to Athan rozumiał. Z tym że ile im by to jeszcze zajęło? Maks pół godziny? Ish był pod opieką Likara, miał też przy sobie Jehanne, a gdzieś obok demony i wiedźmę, którzy również w razie potrzeby okazaliby się pomocni. Przeżyłby bez nich te pół godziny. I czy Athan umniejszał wówczas znaczenie zdrowia swojego przyjaciela? Nie. Ale nienawidził zostawiać za sobą niezamkniętych spraw. Aria, jak widać, nie miała z tym żadnego problemu.

— Tak — mruknął wyjątkowo ponuro, ledwie na nią patrząc. — Po prostu chodźmy.

“Dokończymy rozmowę później” zawsze oznaczało “Po prostu już do tego nie wracajmy”.

Zamierzał więc postąpić zgodnie z jej wolą. Udawać, że nie dzieje się nic poza chorobą Isha, a między nimi jest sielankowo.

W tym jednym jednak Aria miała rację — powinni wracać do Isha. Athan pozwolił sobie na chwilę samotności, choć z boku rzeczywiście musiało to wyglądać wyjątkowo egoistycznie — jakby znowu liczyło się tylko to, co czuł on sam, nie przejmując się cierpiącym Drawsonem. A przecież, wbrew wszelkim pozorom, Athanasius nie był nawet zły na Likara. Brutalna prawda zawsze bolała i musiał ją jakoś przetrawić, ale nie miał przyjacielowi tego za złe. Zresztą, już dawno przywykł do tego rodzaju odzywek; Likar nigdy nie lubił gryźć się w język i dla każdego był w ten swój specyficzny sposób surowy. Dla niego zaś był wyjątkowo ostry, a wszystko przez dość tragiczne okoliczności, w których się poznali. Likar w pewnym sensie do dziś nie wybaczył i nie zapomniał mu faktu, że usiłował próbować samobójstwo, uznając to za największą w świecie głupotę i niemądrość. I tak już zostało.

Gdy weszli do środka, zastali Likara w trakcie żywiołowego tłumaczenia Jehanne, w jaki sposób podawać Ishowi lekarstwo. Drawson był przytomny i wyglądał małą odrobinkę lepiej; choć blade czoło wciąż miał skropione potem, jego oczy nie były już tak mętne i najprawdopodobniej całkiem zgrabnie rejestrował, co działo się wokół niego. Athan pamiętał ten etap, który wspominał jednocześnie najlepiej i najgorzej. Najlepsze było w tym to, że człowiek wreszcie powoli odzyskiwał panowanie nad samym sobą, dotąd polegając w tej walce z trucizną. Najgorsza zaś była świadomość, że owa trucizna jeszcze długo będzie zalegać w organizmie, a nim ból zniknie, musi minąć wiele tygodni. Athan znał Likara dość dobrze, by wiedzieć, że bez żadnej kozery ani taktu wszystko Ishowi dokładnie wyjaśnił.

— Żyjesz? — spytał cicho lekko żartobliwym tonem, posyłając przyjacielowi pokrzepiający uśmiech. — Nadal wyglądasz lepiej niż po Portugalczykach.

Ish zaśmiał się cicho, chrapliwie. Ale sam fakt, że w ogóle był w stanie to zrobić, bardzo Athana podbudowała. Zwłaszcza że w mig pojął ich mały, wewnętrzny żarcik.

— Jak Portugalczycy mnie nie rozłożyli — odpowiedział, choć głosem cichym i słabym — to nic nie jest w stanie tego zrobić.

— Tego się trzymajmy.

— A ty, Głupi — zwrócił się do niego Likar — pamiętasz, jak się tę cholerną maź nakłada?

Kiwnął głową. Czego jak czego, ale tego nigdy nie zapomni.

— A zaślubiona — peplał dalej Likar, patrząc na Arię — nazwę ma? Bo tak żem poczuł, że ja jej jednak bardzo pilnie potrzebuję. A nie wyjadę, jak jej nie dostanę.

Athan zmarszczył brwi, patrząc to na jedno, to na drugie, nie bardzo wiedząc, o co mogło chodzić. Ale chyba wolał nawet nie dociekać.

— Bo wyjeżdżam, tak dla waszej informacji — kontynuował swój wywód — jutro o godzinie dziewiątej. Mógłbym dziś wieczorem, ale podobno rumuńskie noce pachną stokrotką. Nie mam pojęcia, co to może znaczyć, ale chcę się przekonać.

Athan nie miał siły dopytywać, o jakich on stokrotkach bredził. Był koszmarnie zmęczony.

Zmęczona musiała być także Jehanne. Nie wiedział, kiedy ostatnio spała, ale nawet jeśli dwie noce temu, to nie miało teraz znaczenia: najpewniej była wycieńczona stresem i płaczem, który wypłukał z niej całą energię. Kiedy więc przez okno zaglądał do nich wieczór, Likar wyniósł się do swojego pokoju, a Gudrun gdzieś przepadła. Athan bał się nawet zastanawiać, co mogło być przyczyną jej zniknięcia, choć z tyłu głowy miał żal do córki. I do siebie, bo w pewnym sensie oskarżał ją o to, że przyjechała tu w mniejszym procencie dla Isha, a w większym dla tego cholernego demona. Próbował sobie wytłumaczyć, że nie miał prawa tak nisko oceniać swojego dziecka, ale zazdrość o tego demona była zbyt duża, a żal zbyt głęboki.

Dlatego wolał skupić się na Jehanne. Nie na Gudrun, nie na Arii, z którą nie miał ochoty rozmawiać, ani nawet nie na Ishmaelu, który leżał na łóżku, względnie spokojny, powoli zasypiający, nietargany już aż gwałtownymi spazmami bólu. Athan przysunął drugie krzesło do tego, które zajmowała Jehanne, niezmiennie odkąd tylko tu przyjechała. Trwała przy Drawsonie niczym strażnicy Gwardii Królewskiej, nie zważając na własne niedogodności. Chciał rozpocząć rozmowę, ale pytanie o samopoczucie byłoby co najmniej bez sensu. Dlatego zagaił z innej strony.

— Już teraz widać duża poprawę w porównaniu do jego stanu sprzed kilku godzin — zauważył łagodnie. — Małymi krokami, ale będzie coraz lepiej, zapewniam. Zresztą, Likar pewnie wszystko ci wytłumaczył, choć, jak go znam, zrobił to w bardzo surowy sposób. Ta maź, którą Ish został uraczony — tłumaczył po swojemu — dość szybko się niestety psuje i z czasem zaczyna niezbyt ładnie pachnieć, dlatego trzeba ją zmieniać co kilka godzin. Wcierasz ją w Punkty Akry, to jest środek czoła i skronie, kark, tutaj, o, na piersi i pod kolanami. Nie pytaj, czemu akurat pod kolanami, bo sam nie wiem.

Na moment zamilkł, myśląc sobie, że na medyczne ścisłości i nieścisłości przyjdzie czas później. Teraz wszyscy byli tym dostatecznie przytłoczeni, więc warto było skupić się na lepszych wieściach.

— Poprawa będzie naprawdę zauważalna — zapewniał — i tu, Jehanne, mam do ciebie prośbę… pilnuj go — poprosił, choć lekki, błąkający się po jego twarzy uśmiech zdradzał żartobliwy charakter tej prośby. — Jak on tylko zacznie się lepiej czuć, zaraz zechce wracać do pracy. Będzie cię pewnie powoli prosił, żebyś mu jeden papierek do łóżka przyniosła, potem drugi, potem całą teczkę i nim się zorientujemy, on już w biurze będzie się na spotkania umawiał.

Brzmiał jakby żartował, ale każdy, kto znał Isha choć trochę doskonale wiedział, jakim był pracoholikiem. Firmę tymczasowo przejmie jego prawa ręka, Edith, a gdy tylko wszyscy wrócą do Anglii, sam dopnie się do tej firmowej machiny. Dramatycznie mu się to pokłóci ze studiami, ale jakoś będzie musiał sobie poradzić.

— Nie pozwalaj mu na żadne takie — przestrzegł. — Ja wiem, Jehanne, że ty to wiesz, ale to bardzo ważne. On będzie czuł się coraz lepiej, owszem, ale jeśli odpowiednio nie wdroży się leczenia, może nastąpić drastyczny regres. Ishowi już nie grozi niebezpieczeństwo — zapewnił — ale wszyscy chcemy mu oszczędzić bólu. Likar naprawdę zna się na rzeczy, warto mu zaufać. Dzięki niemu niedługo Ish stanie na nogi, ale nie możemy niczego przyspieszać. A przede wszystkim on sam nie może.

Doskonale wiedział, że Jehanne to wszystko rozumiała, a jednak czuł dziwną potrzebę, by się z nią podzielić tymi informacjami. Miał też równie dziwne wrażenie, że Jehanne potrzebowała tego wysłuchać. Wszak Likara nie znała, jemu zaś ufała dużo bardziej.

Poza tym, jak się niestety wszyscy niedawno dowiedzieli, mówił z własnego doświadczenia.

— Dzisiaj to ja przy nim posiedzę. Ty musisz się przespać — rzekł nagle, lecz tym razem ton miał niemal surowy. — To nie jest prośba. Musisz odpocząć, jesteś wykończona. Ish na pewno nie chciałby cię takiej oglądać, a tobie będzie potrzeba dużo sił. Podróż i natłok emocji, zwłaszcza negatywnych, musiał cię mocno przemielić. Ja tu z nim posiedzę i zawiadomię cię, gdyby coś się wydarzyło, ale chociaż tę jedną noc spróbuj odpocząć. Weź coś na sen, żeby łatwiej było ci usnąć. I nie, Jehanne, nie przyjmuję odmowy. To nie jest prośba. To jest konieczność. Przecież wiesz — dodał nieco łagodniej.

Nie mógł patrzeć na przyjaciółkę, tak wymęczoną, choć jednocześnie nieugiętą. Dobrze wiedział, że gdy Jehanne się zaweźmie, była w stanie wykrzesać z siebie mnóstwo energii. To była z pewnością jedna z takich sytuacji, ale Athan nie mógł dopuścić, by wampirzyca jechała na rezerwach. W pewnym sensie cały czas czuł się za nią odpowiedzialny, jako że sama go wybrała na swojego Stwórcę, dlatego chciał o nią zadbać. I chciał, by mu na to pozwoliła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^