ATHANASIUS
Późnopaździernikowy
wiatr chłodem i rześkością prześlizgiwał się po blachach szorstkich od zarostu
policzkach. I choć sam chłód był ostry i przeszywający, ta świeżość zdawała się
lekkimi, choć wyraźnymi płaskimi uderzeniami w twarz. Cuciły, koiły, chłodziły
rozgrzany nadmiernym gniewem umysł. Tak, ten wiatr go uspokajał. Dosłownie
studził mu głowę, przeganiał natrętne myśli, odsłaniał małe kawałki słońca,
dotąd zasłonięte bardzo grubą, ciężką pierzyną chmur. I choć Athan czuł, że
niewiele brakowało, by znowu wpadł w szał, w jakimś sensie był pewien, że ów gniew był jednocześnie blisko i bardzo daleko.
Serce
cały czas mocno mu biło. Jakby w proteście przeciwko temu nienaturalnemu
spokojowi.
A
może ja nie jestem spokojny, myślał dość ponuro, tylko po prostu
zmęczony? To też była jakaś możliwość, zwłaszcza że Athan już od jakiegoś
czasu czuł, że powoli... zaczyna się męczyć. Ostatnie wydarzenia nieco go
przerastały i nieważnym było, czy te emocje były czy dobre czy złe.
Najważniejsze było to, że było ich za dużo. Athan nie umiał ich tak
szybko i łatwo przetwarzać jak Aria. On prawie wcale nie umiał ich przetwarzać.
Zwykle więc odkładał je na później, upchał do kolejnej szufladki wewnątrz
siebie, nawet mimo tego, że wszystkie tamtejsze szufladki były już wypełnione
po brzegi. Żeby ukryć kolejne emocje, trzeba było się mocno natrudzić, aby nie
wypuścić którychś schowanych tam wcześniej.
Powinien
zrobić w tej komodzie porządek, i to już dawno temu. Aria cały czas go do tego
namawiała. I miała rację, co też zamierzał jej niebawem przyznać.
Właśnie
dlatego w milczeniu słuchał wszystkiego, co miała mu do powiedzenia. A miała
dużo. Mówiła najpierw w miarę spokojnie, ale z czasem wkradło się coraz więcej
emocji. Emocje wdzierały się niespokojnym blaskiem w jej oczy, emocje posiadały
na jej krtani, powodując drżenie głosu. Emocje przejęły władzę nad jej
mięśniami, poruszając nimi nerwowo i niekontrolowanie. Emocje coraz bardziej
mieszały jej w głowie. Przejmował władzę.
Więc
słuchał.
Najpierw,
wbrew sytuacji oraz własnym podejrzeniom, czuł lekkie, niewinne, niezłośliwe
rozbawienie. Nie dał tego po sobie poznać, słuchał dalej. Dopiero w drugiej
połowie jej mowy Athan porzucił wewnętrzny, delikatny uśmiech, zalewany
gwałtownym, gorącym smutkiem. Aria mówiła coraz więcej, a rzeczy, które
wypowiadała, stawały się coraz straszniejsze.
I
prawdziwe.
Może
dlatego był spokojny. Bo nie miał się z czym kłócić, czego prostować, z czym
się nie zgadzać. Ale w końcu musiał nastać moment, w którym zacznie mówić, choć
nieco się tego bał. Bał się, że nie dobierze odpowiednich słów i wypowie je w
złym momencie, przez co Aria nie zrozumie dokładnie tego, co chciał jej
powiedzieć. Bał się, że nie był w stanie odpowiednio jej tego wytłumaczyć. Ale
spróbować musiał.
—
Kochanie... — zaczął powoli, bardzo ostrożnie, nieco lękliwie. — Ja... nie to
miałem na myśli. Nie...
Źle
zaczął. Może nie powinien kręcić się w kółko, tylko zachować się jak małe
dziecko, dla którego wszystko jest banalnie proste oraz wyłącznie czarne lub
białe.
—
Gdy mówiłem...
Też
źle.
—
Jestem szczęśliwy.
Może
od tego warto było zacząć. Nawet jeśli początkowo brzmiało jak proste kłamstwo.
Trudnością było wytłumaczenie Arii, że nim nie było.
—
Kochanie — tłumaczył cicho — w całym swoim życiu nigdy nie byłem bardziej
szczęśliwy. Ani tak... spokojny o przyszłość. Powodem tego szczęścia i spokoju
jesteś oczywiście ty — rzekł, posyłając jej leciutki uśmiech — i... właśnie
dlatego niepokoi mnie, że od tych, hm, około dwóch tygodni... jest inaczej.
Postanowił
podchwycić jeden z jej argumentów, z którym zresztą całkowicie się zgadzał,
używając go w swojej dyskusji.
—
Zgadza się, odkąd jesteśmy razem, robimy ogromne postępy, coraz więcej i,
przede wszystkim, łatwiej ze sobą rozmawiamy. To jest cudowne, takie
odprężające i kojące, bo nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek będzie ktoś, z kim
tak łatwo będzie mi się rozmawiać. I z kim, co jest dla mnie bardzo ważne, będę
mógł porozmawiać naprawdę o wszystkim. Z tobą mogę. Uwielbiam to poczucie, że
te nasze zwyczajne, choć głębokie i długie rozmowy stają się czymś normalnym,
czymś naturalnym. Ale ostatnio rozmawiamy mniej. I wydaje mi się, że znam
przyczynę. Bo to ja jestem tą przyczyną.
— I
zanim wyciągniesz pochopne wnioski — poprosił szybko, unosząc lekko dłonie w
geście obrony —daj mi, proszę, wytłumaczyć. Tym razem nie chcę robić z siebie
tego męczennika, którym często bywam. Ale nadinterpretowałaś moje słowa, i to
bardzo szeroko — zaryzykował, bojąc się, że szybko pożałuje tego ryzyka. —
Znasz mnie najlepiej ze wszystkich. Wiesz, kiedy jestem szczęśliwy, w takim
ogólnym założeniu, a kiedy nie. I wiesz, że drobny smutek, ogólna melancholia,
to dla mnie stan... startowy. Domyślny. Bardzo dla mnie typowy. I wiem, że
pewnie trudno będzie ci to zrozumieć jako osobie, która czerpie z życia całymi
garściami, ale dla mnie ten mój smutek jest moją... strefą komfortu. Czuję się
wtedy dobrze, czuję się spokojny. To paradoks, wiem — przyznał — ale w każdym
moim szczęściu znajdzie się odrobina smutku, bo smutek... jest dla mnie jakąś
maleńką namiastką szczęścia. Komfortu. Bo zrozum — tłumaczył cierpliwie — przez
większość mojego życia przeżywałem tylko dwie emocje: gniew i smutek. Nie było
w niej tej trzeciej, szczęścia, bo tego nie znałem. Były tylko te dwie. Albo
jedna, albo druga. Gdy istniał gniew, nie istniał smutek. Gdy istniał smutek,
nie istniał gniew. Więc jak myślisz, które z nich wolałem? I wolę nadal?
To
pytanie było w oczywisty sposób retoryczne i miał nadzieję, że Aria też to
dostrzeże. Normalnie nie miałby co do tego wątpliwości, ale z drugiej strony
nie rozumiał, dlaczego musieli przechodzić przez tego typu rozmowę. Byli ze
sobą już tyle czasu, znali się podobno na wylot. A jednak, jak się okazywało,
nie wiedzieli o sobie nawet podstaw.
— I
tu przechodzimy do sedna problemu — rzekł po tym bardzo długim wstępie — bo...
— westchnął. — Zabrzmi to bardzo źle, sztucznie, banalnie i ohydnie, ale
potraktuj to nie jako komplement, tylko jako rzeczowy fakt. — Chodzi o to, że
ty mnie tego szczęścia uczysz. Ty i Gudrun. Nigdy wcześniej nie miałem powodu,
by być szczęśliwy, więc porzuciłem w sobie tę nadzieję na to. Nauczyłem się z
to bardzo chorobliwie i bardzo głęboko tłumić w sobie emocje: właśnie po to,
by, znowu paradoksalnie, nie martwił mnie ten brak szczęścia. Bo co innego
radość, krótsza lub dłuższa, a co innego szczęście. Radosny bywam, ale
szczęśliwy nie byłem prawie nigdy. Jestem dopiero teraz, ale... nie bez powodu
powiedziałem, że wy dwie mnie dopiero tego uczycie. Ja się uczę, jak...
pozwalać sobie na więcej szczęścia, jak nie mieszać go z tym smutkiem, który,
wedle własnej skali, uznawałem za najbardziej sprzyjającą mi emocję, bo była
dla mnie przeciwieństwem gniewu. I... nie umiem przetwarzać aż tylu emocji na
raz — wyznał, rozkładając bezradnie ręce. — Wiem, brzmi idiotycznie. Ale przez
te usilne upychanie emocji wewnątrz, mój ośrodek odczuwania ich i wyrażania
jest, lekko mówiąc, upośledzony. Ja wiem, że czuję się szczęśliwy, wiem, że
powinienem to okazać, ale... nie umiem. Nie umiem tego z siebie wygrzebać, nie
umiem w porę spostrzec, że to jest ten moment, kiedy po prostu powinienem to
wszystko dać po sobie poznać.
Dla niego
to wszystko było proste, bo sam to przeżywał i przez kolejne lata uczył się z
tym żyć. I może dlatego musiał czasami wytłumaczyć sam sobie, że dla innych czerpanie
radości ze smutku nie jest stanem normalnym. Sprawiało mu to przykrość; ta
myśl, że był jedyny, że nikt nie miał tak jak on, a więc że z nikim nie mógł o
tym porozmawiać, by na końcu usłyszeć „Tak, rozumiem cię”. Ale tego, co
oczywiste, powiedzieć Arii nie mógł.
— I
teraz — zaznaczył — przechodząc do konkretów, w tych ostatnich dwóch tygodniach
wydarzyło się mnóstwo rzeczy na raz. Najpierw ciąża, potem związek Gudrun z tym
demonem, nasza kłótnia o twoją terapię, potem pechowa wizyta u Matta, a teraz
chory Ish. Ja nie umiem — wyjaśnił, patrząc na żonę niemal błagalnie —
przetwarzać tych emocji na bieżąco, tak jak ty. Oczywiście, nie wszystko to było
złe, nie o to chodzi. W pewnym sensie… — rzekł, choć nieco niepewnie — to, czy
te emocje są pozytywne czy negatywne, nie ma znaczenia, gdy jest ich za dużo i
gdy pojawiają się zbyt gwałtownie. Gdy tak się na siebie nakładają… Ja przecież
niedawno ci mówiłem, że ja ślubu nawet jeszcze tak po swojemu nie przerobiłem,
tak jakby mój organizm nie był w stanie przyjąć aż tak dużej dawki szczęścia,
przez te setki lat życia zwyczajnie do tego nie przyzwyczajony!
Z
dużym opóźnieniem zdał sobie sprawę, że kluczył bez sensu dookoła. Tak naprawdę
miał nadzieję, że nieco skruszy Arię tą przemową, że zreflektuje się, poprawi i
nieco ochłonie, przestając go oskarżać o to, że nie docenia tego, co ma.
Doceniał to, bardzo doceniał. Jego wina polegała wyłącznie na tym, że nie umiał
tego okazać tak ekspresyjnie jak ona. I to go bardzo bolało.
— Jestem
szczęśliwy — powtórzył. — Choć zawsze w moim szczęściu będzie ta doza smutku. I
rozczarowania samym sobą. Nie chcę i nigdy nie chciałem, byś czuła się jak moja
podwładna. Staram się nad tym panować, ale w pewnym sensie nawet nie wiem, nad
czym powinienem. Nie umiem wyrażać zmartwienia bez poczucia, że wydaję rozkazy.
Zwłaszcza że zdaję sobie z tego sprawę długo po fakcie. Wiem, nie powinienem
cię zmuszać do zostania w domu. I tego nie zrobiłem — zauważył. — Czy bym
wolał, byś została? Tak — odparł bez wahania. — Ale czy Likar miał rację, gdy
mnie opieprzał? Tak, miał! Oczywiście, że miał. I jest mi wstyd, że to zostało
tak brutalnie odsłonięte, i to przed wszystkimi. Wiem, to płytkie, ale nigdy
sobie jakoś szczególnie nie radziłem z przyjmowaniem krytyki, wiesz o tym.
Czuł,
że miał do powiedzenia znacznie więcej. Że mógłby tam stać choćby kolejną
godzinę i opowiadać Arii to wszystko, co czuł, aby przekazać jej pełny,
kompletny obraz jego samego. Czuł, że nie wyjaśnił do końca w zasadzie niczego:
ani swojej reakcji na słowa Likara, ani nie odniósł się do wszystkiego, co
powiedziała Aria. Ale nie chciał tego robić. Maksymalnie nadimpretowała jego
słowa, dlatego nie chciał do nich wracać.
Mógłby
tak stać i mówić dalej, jeszcze bardzo długo. Ale tego nie zrobił. Zamiast tego
nasunęło mu się pytanie. Tylko jedno. Krótkie, pozornie mało skomplikowane.
Tylko
jedno.
— Powiedz mi… — zawahał się, przemyślał to raz jeszcze. — Dlaczego… dlaczego rozmawiamy ze sobą tak, jakbyśmy się w ogóle nie znali?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz