Na początku zawsze był gniew.
Następne, w zależności od sytuacji, były albo akceptacja,
albo pustka. Czasami zaś, choć bardzo rzadko, oba stany się ze sobą mieszały,
tworząc pewnego rodzaju pustą, pozbawioną emocji akceptację. To było nawet jeszcze
gorsze niż sama pustka, bo pustka winna minąć, zastąpiona po czasie akceptacją.
A jeśli jedno z drugim jest połączone, brakuje w tym sił do podjęcia działań. Nawet
jeśli w głowie powoli, leniwie, nieco niechętnie układała się lista tego, co zrobiono
źle i co można było zrobić lepiej.
U niego oba te stany mieszały się na przemian, w zależności
od tego, o czym Athan akurat myślał. Kolejne problemy niczym chmura burzowa
zawisły nad jego głową, robiąc się coraz większe, coraz ciemniejsze. Kłopot w
tym, że nie miał parasola i nie zdoła uchronić się przed deszczem, który z całą
pewnością niebawem na niego lunie.
Co wtedy zrobi?
Pewnie to, co zawsze w takich sytuacjach. Ucieknie.
Ale tu pojawiał się następny problem. Przecież nie był sam. Miał
rodzinę, której nie mógł opuścić. Mógłby powiedzieć, że „zwłaszcza w tym
momencie” nie mógłby tego zrobić, ale przecież żaden moment nie byłby na to
dobry.
Wtem Athan uśmiechnął się pod nosem. Był to uśmiech wyjątkowo
ponury. Od kiedy swoją rodzinę nazywam problemem? Zdarzyło mu się to po
raz pierwszy w życiu i wcale tak o nich nie myślał, ale bał się, bał, bo…
Bo nad sobą nie panował.
Athan nie zauważał wielu rzeczy, które widzieli inni. Które
widział chociażby Likar, nie bojąc mu się tego wszystkiego wprost wytknąć.
Likar lubował się w wytykaniu Athanowi błędów, robił to nader często i przy
każdej nadarzającej się okazji. Lecz bynajmniej nie dlatego, że przyjaciel
uwielbiał krytykować innych. Robił to z umiarem i z głową; rzecz w tym, że gdy
już widział potrzebę interwencji, nie gryzł się w język. A Athan był jednostką
wyjątkowo problematyczną. Zwykle najpierw krzyczał o głupotach, potem je robił,
a na końcu dopiero myślał. Likar zapewne traktował go jak swojego wyjątkowo
niesfornego ucznia albo rozbrykanego młodszego brata, którego należało
jakkolwiek wychować i doprowadzić do porządku.
Likar nadal to robił. Nadal doprowadzał go do porządku, bo
tylko on jeden to potrafił. Był taki czas, całkiem długi, gdy Athan sądził, że
to samo potrafiła także Aria. Lecz i ona trafiła w pułapkę jego wpływu i choć
Athan nie miał takiego zamiaru, w jakiś sposób ją… zmanipulował. Obezwładnił,
obdarł z tej waleczności, dumy i nieugiętości. Nie wiedział, jak tego dokonał i
potwornie się tego bał. Bo on mógł jej obiecać, że będzie dla niej dobry, że o
nią zadba, że będzie jej słuchał i szedł na kompromisy, by niedługo potem
zupełnie nieświadomie zacząć łamać te wszystkie nakazy, i to przy niemej zgodzie
Arii. Bo ona nie mogła mu się postawić. Próbowała, usiłowała, ale nie była w
stanie.
Kompromis. Słowo, którego tak dużo używał w rozmowach
z Arią, które jej wręcz narzucał. I do którego chyba jeszcze ani razu się nie
zastosował.
Czasami miewał bardzo czarne myśli. Myślał wtedy, że to może
za wcześnie. Że może za wcześnie się pobrali, że może dał Arii za mało czasu na
zdecydowanie, czy oby na pewno chciała z nim być. Może po kilku latach
zmieniłaby zdanie? Może miłość zamieniłaby się w rutynę, a ta by ją odstraszyła?
Może zniknęłyby klapki z jej oczu i zamiast swojego wymarzonego, wyśnionego Stwórcy
ujrzałaby zmęczonego życiem, apodyktycznego starca? Może sama by wtedy od niego
uciekła.
Myślał też wtedy o tym, że gdyby nie okoliczności, gdyby nie
to i tamto, rzuciłby Arię. Zostawiłby ją. Nie dlatego, że jej nie kochał.
Zrobiłby to właśnie dlatego, że tak bardzo ją kochał. Bo on nie był dla niej
odpowiedni. Bo ją zasuszał. Tłamsił. Zabijał ją od środka, choć przecież miał
sprawić, że będzie rozkwitać.
Ale byli już po ślubie.
Ale była w ciąży.
Ale zabiłby ją, gdyby ją zostawił.
A może… a może właśnie nie?
A może to ona lepiej by sobie poradziła? A może to ona
potrzebna jest jemu, nie on jej? Może ona pokonałaby te pierwsze smutki,
zamieniłaby je w gniew, a gniew przerobiła na energię do dalszych działań? Ona
już poznała odrzucenie. Poznała smak samotności i niezależności. Wróciłaby więc
do czegoś, co jej znane, w czym potrafiłaby się odnaleźć, co potrafiłaby
okiełznać. A on? On był w takiej sytuacji pierwszy raz w życiu. Pierwszy raz aż
tak kogoś do siebie dopuścił. Pierwszy raz ślubował przy ołtarzu. Pierwszy raz
aż tak się zaangażował i uwierzył, że naprawdę mógł być dla niej.
Pierwszy raz poznał tego rodzaju bliskość i przywiązanie, a gdy już je poznał,
momentalnie się uzależnił.
On sobie bez niej nie poradzi, już to wiedział. To on będzie
tym, który przegra, który nie podoła, który całkowicie się w sobie zatraci i
który w żaden sposób nie będzie umiał sobie poradzić z tą stratą, z tą samotnością.
Więc znowu wracał wnioskami do czegoś, czego był pewien od
początku, a w co jednocześnie momentami w strachu wątpił: że Aria była od niego
dużo silniejsza.
Ale w takim razie dlaczego widać było coś odwrotnego?
Athan westchnął, umęczony tymi rozmyślaniami i zły na
siebie, że skupiał się wyłącznie na jednym.
Jego przyjaciel był ciężko chory. A on jedyne, o czym myślał,
to o swoim związku, który konsekwentnie rujnował.
Gdy kątem oka ujrzał zbliżającą się Arię, przyłapał się na
uczuciu zawodu. Nie chciał jej jeszcze widzieć, a to tylko z obawy, że jeszcze
się dostatecznie nie uspokoił. Zwłaszcza że za nią tęsknił. Bardzo mocno
tęsknił. Chciałby do niej podejść, objąć ją, obiecać, że wszystko będzie dobrze
i ją stamtąd zabrać, uwolnić od wszelkich zmartwień i trosk. Ale cały czas
siedział w nim gniew, żal i ten cholerny bunt, a on był najgorszy. Bunt, że
Likar nie miał racji, że przyjaciel potraktował go niesprawiedliwie. I…
I bunt na myśl, że Aria na pewno się zgadzała ze wszystkim,
co Likar tam powiedział.
Nie odpowiedział na jej pytanie o jego stan. Czy się trzymał?
Nie, cholernie nie. Ale pewnie nawet nie musiał jej tego mówić. Sama to
widziała.
Na wieść o podaniu Ishowi lekarstwa tylko pokiwał głową. Musiała
minąć chwila, by zmusił się do konkretniejszej odpowiedzi i gdy już miał to
zrobić, Aria spytała, czy powinna sobie pójść. Wystraszył się tego pytania. Bo
o ile na jej widok poczuł lekki zawód, tak teraz po stokroć gorzej zniósłby
myśl, że by go tam zostawiła, na tym balkonie, całkiem samego.
— Nie — wydusił, kiwając lekko głową. — Zostań.
To nie brzmiało jak prośba, zwłaszcza że niewiele było w jego
głosie tego uczucia, które zalewało jego myśli. Mimo to musiał otrząsnąć się z
tego dziwnego odrętwienia i jakkolwiek odezwać.
— Jeśli Likar podał już Ishowi lekarstwo — powiedział, choć
w jego tonie nie wybrzmiewało tyle radości, ile powinno przy takich wieściach —
to za parę dni moglibyśmy go już przetransportować do Blickling. Ale to potrwa,
nim będzie w stanie podróżować. Lepiej zadzwoń do pracy, że musisz wziąć wolne,
najlepiej do końca tygodnia. Do tego czasu już powinniśmy być w domu. Tam
oczywiście Ish dalej będzie dochodził do siebie i miną tygodnie, nim całkiem wyzdrowieje,
ale… już to wszystko będzie się miało ku lepszemu. Tylko…
Aż dziwnym uczuciem było wynurzenie się z tych mętnych,
pociemniałych wód, jakimi określał myśli dotyczące problemów w związku. Świeżością
były zaś myśli o chorobie Isha, a przede wszystkim jedno, bardzo konkretne
pytanie.
— Kto mógł mu to zrobić? — pytał w eter, kiwając z
niedowierzaniem głową. — Kto i dlaczego? I to na pewno nie była próba samobójcza.
To nie Ish. To nie w jego stylu, on by nigdy… nigdy by tego nie zrobił. Ktoś go
musiał otruć. I ja go znajdę — warknął. — Choćby nie wiem co, ja go znajdę!
Zaraz potem na usta cisnęły mu się słowa, by Aria nie brała
z niego przykładu, by razem z Ishem wracała do domu, bo on tu zostanie i
powęszy. Zaraz by zaprotestowała, on także i tak oto znowu by się pokłócili. O
tym właśnie mówił Likar. I o tym także musieli pomówić i oni.
— Chcemy o tym teraz porozmawiać? — spytał, uważnie się jej
przyglądając. — O tym, co powiedział mi Likar. I o tym, co o tym myślisz.
Sądzę, że powinniśmy — rzekł bez ogródek. — Możemy to zrobić teraz albo
później. Sama zdecyduj.
Ostatecznie jednak zdecydował on. Jak zwykle. Ale nie mógł
milczeć, nie mógł tak po prostu tego zostawić. Słowa Likara cały czas w nim
buzowały, a teraz, kiedy już stanęła przed nim Aria, musiał to z siebie
wyrzucić. A im bardziej Athan wewnętrznie zgadzał się ze słowami przyjaciela,
tym większy czuł gniew, a jednocześnie większą potrzebę, by się tego pozbyć.
— Nigdy mi nie wierzyłaś — mówił tonem pustym, pozbawionym
emocji; tylko jego oczy błyszczały rozdzierającym smutkiem — gdy ci
tłumaczyłem, że ludzie się nie zmieniają i ja też nie. Uważałaś, że to
nieprawda, bo ja już przecież jestem innym człowiekiem. Jestem, Aria? — spytał,
patrząc na nią uważnie. Zaraz potem jednak prychnął cicho, pojmując bezsens
tego pytania. — Ale skąd mogłabyś to wiedzieć, skoro znasz mnie tylko z tych…
ostatnich czasów.
A może ona tak naprawdę wcale go nie znała? Może nie chciała
poznać bardziej? Odkąd opowiedział jej o sobie, mało kiedy wnikała w szczegóły,
mało kiedy zadawała mu pytania dotyczące tamtych czasów, choć zapewniał ją, że
bez wahania jej na wszystko odpowie. Ale nie dziwił się, że nie chciała tego
wiedzieć, że nie chciała do tego wracać. Któż by chciał? Któż chciałby sobie przypominać,
kogo tak naprawdę miał cały czas obok siebie?
— Wiem… wiem, że ostatnio nie jest między nami najlepiej —
rzekł delikatnie drżącym głosem — ale ja zrobię wszystko, by to naprawić. Tylko
nie wiem — uśmiechnął się delikatnie, smutno — jak wiele takich obietnic będę
ci jeszcze składał. Przy którejś w końcu będziesz musiała przestać mi wierzyć.
Ostatecznie nie poruszył tematu słów Likara. Nie bezpośrednio.
Jednak czekał na decyzję Arii. A może wcale nie będzie chciała o tym rozmawiać?
Athan nie znosił takiego zamiatania rzeczy pod dywan, ale z drugiej strony: ile
dały te ich wszystkie konfrontacje, obietnice, zapewnienia? Miał wrażenie, że
zupełnie nic. A może jednak trochę? Może przesadzał i na wszystko patrzył przez
pryzmat swojego depresyjnego pesymizmu? Może. Ale był zbyt zmęczony i
zmartwiony, miał zbyt duży mętlik w głowie, by się nad tym zastanawiać.
Więc po prostu czekał. Na jej ruch.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz