LIKAR
Likar zwykle nie rozumiał wielu rzeczy, jakie działy się wokół niego, ale nigdy nie dawał tego po sobie poznać. Robił tę swoją ważno-obojętną minę, zadzierał nosa i krzyczał na każdego, kto robił lub mówił coś, co nie zgadzało się z jego pojęciem normalności. Niestety, jego pojęcie normalności kłóciło się z ów pojęciem każdej innej osoby, jaką znał, ale Likar nie przejmował się tym za bardzo.
Nie przejmował się też za bardzo pozostawieniem w Rydze niejakiej Nicoli. Ładna była nawet, całkiem zabawna, ale coś mu w niej nie pasowało. Jego umiłowana Anette była zupełnie innego zdania i jeszcze oberwał po głowie za skarżenie się jej przez telefon, że wzgardza pięknymi kobietami i że na starość robi się zbyt wybredny. Likar nie wiedział, o jakiej starości mówiła, wszak miał dopiero czterysta pięćdziesiąt osiem lat. Wiek poniżej lat sześciuset uznaje się za wampirze przedszkole, po siedmiu stówach dopiero można było się uznać za tylko delikatnie doświadczonego młodego dorosłego.
Anette więc obrażała Likara, ale wyraźnie nic sobie z tego nie robiła.
Dostanie się z kolei do Bukaresztu, do tej jakże barwnej, dziwacznej, stanowczo przeemocjonowanej bandy było nawet zabawnym doświadczeniem. Choć jednocześnie irytującym. Jeden jęczał, druga cały czas za nim wyła, inni gapili się na to, jakby nie wiedzieli, co ze sobą zrobić — a głupi nadal był głupi i jak zwykle rozkręcał aferę o nic. Będąc na jego weselu, Likarowi przemknęło przez myśl, że może jednak ociupeńkę się zmienił, może jednak chociaż trochę zmądrzał, ale wtem się okazało, że nie zmienił się absolutnie nic i podczas tego swojego głupiego wybuchu gniewu wyglądał dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy głupiec po chorobie zdołał już dźwignąć się na nogi i zaczął swoim zwyczajem narzekać na wszystko, na czym tylko jego oczy spoczęły.
Chwila spokoju podczas tworzenia mieszanki ziół była prawdziwym zbawieniem, choć Likar nie czuł się jeszcze zbytnio tym towarzystwem zmęczony. Siedział więc w spokoju w swoim pokoiku i mielił te wszystkie diabelne listki, tworząc coś, co w dużym uogólnieniu wyglądało jak farsz szpinakowy. Uprzednio, jak głupca musiał leczyć, wiedział tylko, jak stworzyć mieszankę, ale nie wiedział, jak ją zastosować: wedle przepisu, należało posmarować nią tak zwane Punkty Akry. Likar nie miał pojęcia, co to za cholerstwo, ale głupi, za medyka rzekomo uchodząc, dobrze wiedział, to się sam tym posmarował. Ale od tego czasu minęło wiele lat i teraz już Likar wiedział, co to za akrowe punkty. I mu już ten głupi do niczego potrzebny nie był.
I gdy już był gotów do nałożenia tego śmierdzącego czegoś na łeb jęczącego kawałek dalej Drawsona, zaatakowała go zaślubiona głupiego. Ta wyglądała na całkiem rezolutną, choć po weselu Likar miał wobec niej mieszane uczucia. Miał takie wobec każdego, kto na poważnie zajmował się kolekcjonowaniem tego, co on sam uznawał za przestarzałe śmieci — i którymi to przestarzałymi śmieciami sam handlował.
— Ach, zaślubiona! — zawołał dziarsko. Jego ton zupełnie nie pasował do niemal grobowej atmosfery panującej wokoło. — Jak miło panią widzieć! Znowu.
Widział ją dosłownie małą godzinkę wcześniej, ale to nie miało większego znaczenia. Na podziękowanie za pojawienie się tu zaś machnął ręką. Wcale nie czuł się jakiś nadzwyczajnie szlachetny z tego powodu. Wiedział bowiem, że niewielu na świecie było takich, którzy napatrzyli się na tę dziwną chorobę, a on po prostu miał diabelnego pecha, że ciągle na nią trafiał — to siłą rzeczy sam się jakoś nauczył.
— Można powiedzieć — zarechotał — żem jest jedyny specjalista w dziedzinie tego przeklętego choróbska. I nawet nie mam dla niej nazwy. — Likar zamilkł, zastanowił się dłuższą chwilę. — A może pani ma na to jakiś pomysł? Skorzystam z każdego. W innym wypadku nazwę ją po prostu zapchlonym gównem. Ale mało to godne. O ile w ogóle — Likar znowu się zamyślił — chorobę można nazwać jakkolwiek godnie. Cóż jest godnego w chorobie? Jak toż jeno obraz najmniej w świecie godny: cierpiącego, umierającego człowieka.
Likar całkiem odpłynął myślami, dumając nad charakterem chorób, ich godnością oraz jej brakiem. Dumał na tym, jak mu się mina od razu wykrzywiała w wyrazie prostej pogardy na widok każdego, kto podupadał na zdrowiu. On sam mało chorował, a gdy już mu się zdarzało, z upartością i niemal złością odrzucał wszelaką pomoc. Wobec chorych nie odczuwał żadnego współczucia, uważał ich za słabych i godnych pożałowania. Dlatego wiedział, że nigdy nie zostałby lekarzem. Nie czułby wobec swoich pacjentów żadnego, choćby najmniejszego współczucia.
Z zamyślenia wyrwała go zaślubiona tym, co powiedziała dalej. A bardzo go tym zaskoczyła. Zmarszczył brwi i próbował sobie przypomnieć, o czym mogła mówić. Chwilę mu zajęło, nim połączył wszystkie wątki.
— Tak mi się zdawało — przyznał w zamyśleniu — że ten pani zaślubiony jakoś dziwnie mocno oburzony był moimi słowami. Tak jakby je nieczęsto słyszał. Jest pani ofiarą własnych uczuć — zarzucił jej niemal oskarżycielsko — bo gdyby było inaczej, nie bałaby się wytknąć pani zaślubionego tego wszystkiego, co ja żem mu powiedział. Nie mówi mu pani tego, choć, jak pani twierdzi, właśnie to wszystko uważa, bo boi się pani pogorszenia waszych relacji. A on na tym żeruje, droga pani. Zawsze tak robił.
Dlatego Likar nie bardzo lubował się w zamkniętych związkach. Takie związki, jak sama nazwa wskazywała, były zamknięte — i to pod każdym względem. Zamknięcie oznaczało ograniczenia i to bez liku. Zamknięty związek był jednym wielkim ograniczeniem. Był mało wesołą zabawą we władcę i niewolnika. Rzadko kiedy taka para naprawdę była sobie równa, a to chorobliwe przywiązanie do siebie sprawiało, że poczucie “posiadania” całkowicie ich zaślepiało. Stąd brała się zazdrość, stąd brała się zawiść. Związki otwarte, które on sam praktykował, mogły się pochwalić wcale nie mniejszą czułością i swoistym przywiązaniem, lecz nie tak cholerycznym, nie tak zawziętym i przepełnionym negatywnymi emocjami.
— I może i jestem jedynym, który umie z nim wojakować — przyznał ze wzruszeniem ramion — ale to dlatego, że ja go znam, że ja się go nie boję i że ja nic nie stracę, jak się na mnie na śmierć obrazi. Nie ma mnie czym zaszantażować, a skoro nie może na mnie zadziałać emocjonalnie, to nie może tego zrobić wcale. On dobrze to wie. I ja dobrze to wiem. Panią — rzekł z lekko wyczuwalną w głosie wyższością — szantażuje nieustannie, nawet jeśli nie zdaje sobie pani z tego sprawy. Sama wszak pani przyznała, że ponosi pani klęskę, a przecież ikry pani nie brak. Jaki jest więc wniosek? Prosty — odparł tonem ważnego profesora. — Dobrze pani swojego zaślubionego zna i wie, że jeśli rzuci mu pani prawdą w twarz, walcząc o swoją sprawiedliwość, to zaślubiony pani tej odmienności zdań nie wybaczy. Przedłoży własne poczucie wyższości nad wasz związek, bo uzna, że przecież on nie może być z kimś, kto go nie szanuje. Pani skórnie lub podskórnie to wie, dlatego nie ma odwagi zaprotestować. I daje się pani w ten sposób szantażować. Banalne — mruknął pogardliwie.
Czy było mu jej żal? Z jednej strony może odrobinę, bo naprawdę sprawiała wrażenie rezolutnej, niezależnej kobiety. Ale miłość każdą z nich zmiękczała i rozwadniała. Ich kręgosłupy, dotąd twarde i sztywne, stawały się giętkie i zdecydowanie zbyt elastyczne, przez co ich mężowie mogli je dowolnie wyginać, tworząc sobie idealny kształt, modelując ów kręgosłup i ową kobietę pod własne wymagania, własne widzimisię. Nie było wątpliwości, że tak samo było w przypadku tejże Arii. Czy miała tego świadomość? Możliwe. Czy jej głupi zaślubiony miał tego świadomość? Najprawdopodobniej nie.
Był w tym zbyt zakorzeniony, zbyt owym błędem przeżarty, by zwracać na niego jakąkolwiek uwagę.
— Więc odpowiadając na pani pytanie, czy zawsze taki był: nie — rzekł krótko. — Mimo wszystko, był jeszcze gorszy. Owszem, nie zmienił się wiele — spostrzegł — ale coś tam chyba tak. Z tego co żem na ślubie się przypatrywał i jeszcze wcześniej kilka razy, jak żem u niego w gościach był, to się chłop uspokoił, mniej nerwowy jest i jakiś taki bardziej z życiem pogodzony. Ale to cały czas taki sam desperat — wypluł niemal gniewnie. — A tak, tak! — pokiwał głową na widok zaskoczonej miny Arii. — Desperat! Zawsze nim był i umierając nim będzie. Pani zaślubiony zawsze chciał być kimś, kim nie jest. Był stoczonym na dno zerem, więc uparcie chciał udowodnić sobie i innym, że jednak tym zerem nie jest. To został lekarzem, choć dla swoich pacjentów wyjątkowo podły był, więc powołania za grosz nie miał. Czyż to nie desperacja? — spytał z uśmiechem politowania. — Tak samo z tą obsesją kontrolowania wszystkiego. Własne życie mu się przez palce jak piach przesypywało i im mniej umiał nad nim zapanować, tym bardziej chciał panować nad innymi. I nadal mu to nie zniknęło. Im ktoś mniej się do czegoś nadaje, tym bardziej tego pragnie. Pani zaślubionego nikt nigdy nie szanował, bo i nie było takiego prostaka za co szanować, to się teraz tego chorobliwie domaga, żeby go właśnie bezwzględnie szanowano. I domaga się, żeby każdy mniej ważny od niego był, bo wszyscy inni to głuptaki i tylko on jeden się liczy. Niech go pani za wszelką cenę broni — zawołał niemal z trwogą — przed karierą polityczną! Byłby absolutnie fatalny! Bo zbyt żądny, zbyt zadufany w sobie i zbyt byle jaki. Zresztą, zadufany to on w sobie cały czas jest. I tylko pani zaślubiona biedna — zauważył z nutką smutku — bo ze złego, z wyjątkowo tragicznego pułapu pani wystartowała. Bo z pułapu podopiecznej. I zawsze się pani nią czuć będzie, prawda? Tak jak on, tak myślę, zawsze będzie panią jako taką swoją podopieczną traktować. Ruchu za bardzo pani nie ma — zauważył, marszcząc brwi. — Bo, jak to ładnie pani ujęła, ten pani głupi zaślubiony zawsze tak zero-jedynkowy był. I chyba zawsze będzie. Zdążyła pani to już zauważyć, jak mniemam. I, co dla pani chyba jeszcze gorsze, przyzwyczaić się. Pogodzić. Uznać, że ten zaślubiony taki jest i koniec. A osioł to wyjątkowy, więc i zmieniać go nie ma jak, co kolejnym dla pani problemem jest. Aj, aj — zatroskał się Likar — niedobrze, nieładnie to mnie wygląda. Ale — wyprostował się nagle, całkiem z tej troski otrząśnięty — to mnie. A pani może wyglądać całkiem inaczej.
Może brzmiał zbyt surowo, ale Likar nie zwykł gryźć się w język. A po co? Po diabła miał udawać, skrywać się za kurtynką sztucznej, fałszywej uprzejmości? Ludzie z wielkim trudem przyjmowali gorzką prawdę, ale to też dlatego, że mało kto miał odwagę, by takową prawdę przekazywać. Człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego, a więc przyzwyczaja się do słodkiego okłamywania, to traktowania siebie wzajemnie jak nieświadomych, zaślepionych głupców, którzy wolą słuchać ładnych kłamstewek niż brzydkiej prawdy. Likar czegoś podobnego nie akceptował.
— Co by nie było, że nic nie doceniam, to jest dobry chłopina — pokiwał głową. — Dobry. Tylko diabelnie znerwicowany. I on taki był ongiś i jest taki teraz, to już chyba zemrze taki i nic się z tym zrobić nie da. A jego te nerwy od środka zżerają, a że ma ich za dużo i znieść ich aż tyle, tych nerwów, nie może, to je na innych przelewa. Ze swoją zaślubioną na czele — zakończył z lekkim wzruszeniem ramion.
Co wiedział i sądził, to powiedział. Czy się zaślubiona z tym zgadzała — tego nie wiedział, ale niespodziewanie poczuł, że był tego ciekaw.
— A teraz proszę mi powiedzieć... — Likar na moment zawiesił głos. — Czy to wszystko, co ja tu żem i o pani, i o pani głupim zaślubionym powiedział, to prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz