ROZDZIAŁ 579

ATHANASIUS

Gdy tylko wszedł do środka, wystarczyło mu kilka sekund. Tylko tyle zajęło mu zrozumienie, co się działo. 

Choć czy zrozumienie to dobre słowo? Wszak nie było żadnych dowodów na to, że domysły Athanasiusa były prawdziwe — z wyjątkiem, co oczywiste, stanu zdrowia Ishmaela. Jego Stworzony, jego bliski przyjaciel, ktoś, kogo traktował jak własną rodzinę, leżał na mokrej od potu pościeli i w bardzo dosłownym znaczeniu tych słów zwijał się z bólu. Jehanne wyła ze strachu i przerażenia u podnóża łóżka, Gudrun chorobliwie pobladła, wyjątkowo jak na nią nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Aria aż nie umiała powtrzymać ciężkiego jęku, jaki wyrwał się z jej krtani, Wiera lekko się trzęsła, najpewniej pod wpływem targających nią emocji oraz wysiłku, jaki wkładała w uśmierzenie bólu Isha, Goro zaś obserwował wszystko czujnie, choć w jego oczach lśnił silny, wyjątkowo jak na niego widoczny niepokój. 

Natomiast on...  On po prostu tam stał. I patrzył. Jego twarz, choć lekko pobladła, nie wyrażała większych emocji. Z boku mogło to wyglądać okropnie: oto ktoś tak mu bliski sprawiał wrażenie, jakby właśnie konał w męczarniach, a on patrzył na to niemal obojętnie. To zaś, co czuł najmocniej, to mdłości. Ten widok niemiłosiernie szarpał trzewiami Athana do tego stopnia, że już dwukrotnie powstrzymywał się przed tym, by przeprosić otaczających ich ludzi, uciec stąd i gdzieś zwymiotować. Wszystko przez nerwy. Nerwy, które związały go sznurem pod napięciem, a na twarz siłą nałożyli ciasną, niewygodną maskę. Nie był w stanie — bał się — ruszyć, nie był w stanie nic powiedzieć.  

Dlaczego? 

Bo on to wszystko znał.  

Znał to uczucie, w którym własne ciało próbowało go zabić, choć chyba tylko cudem nie mogło. Znał to uczucie, gdy każda jego najmniejsza cząstka stawała w śmiercionośnej walce przeciwko niemu samemu. To ciało nie należało już do niego. Należało do wroga, do najokrutniejszego potwora, który wymyślał coraz to boleśniejsze tortury. Athan znał to uczucie, kiedy własne ciało było największym przeciwnikiem, znał to uczucie, gdy marzyło się o tym, by tę walkę przegrać.  

Ish walczył. Zawsze był wojowniczy i Athan był pewien, że się nie podda. A im bardziej będzie walczył, tym bardziej będzie bolało.  

Athan z trudem przechwytywał słowa z toczącej się gdzieś obok rozmowy. Łowcy. Jedną z teorii byli łowcy. Lecz w jaki sposób mieli doprowadzić Ishmaela do takiego stanu? On znał odpowiedź. Jedną z być może wielu innych. Lecz kto mu podał ten eliksir? Dlaczego Ish go przyjął? Zrobił to dobrowolnie? Nie, w to Athan głęboko wątpił. Drawson był zbyt ambitny, zbyt zawzięty, by dobrowolnie to wypić. Był dużo silniejszy niż jego Stwórca.  

Poczucie, że Aria intensywnie mu się przyglądała, nieco wybudziło go z letargu. Dzieła dokończyły jej słowa, choć Athan nie był w stanie odwrócić się w jej stronę, kiwnąć głową lub zrobić cokolwiek innego, by dać jej znak, że się z nią zgadzał. Cały czas stał tak samo nieruchomo, z taką samą, bladą, pozbawioną wyrazu maską.  

— Niedługo — zaczął Athan; jego głos był lekko przytłumiony, jakby dochodził zza gęstej mgły — mu się lekko poprawi. Będzie z nim kontakt, będzie w stanie się samodzielnie poruszać. Ale ból będzie mu towarzyszył cały czas. Nie pozwoli mu żyć ani nie pozwoli mu umrzeć. 

Jego słowa wyraźnie wszystkich poruszyły. Niespodziewanie poczucie, że wszyscy patrzyli na niego w oczekiwaniu, dość mocno go zirytowało. Lecz zaskakująco łatwo udało mu się stłumić te nerwy, choć nie odezwał się ani słowem. I milczałby zapewne jeszcze dłużej, gdyby nie pytanie Goro. 

— Skąd... skąd to wiesz? — spytał ostrożnie. 

— Nie wiem — odparł z dobitną szczerością. — Ale... kiedyś cierpiałem na coś podobnego. 

Ani myślał wdawać się w szczegóły, choć najpewniej tego od niego oczekiwały te wszystkie wścibskie, zaciekawione, wwiercające się w niego spojrzenia. Lecz jego milczenie było na tyle wymowne i znaczące, że nikt nie śmiał podjąć tematu. 

— Kiedy? — spytał w końcu Goro. Pytał bardzo ostrożnie, jakby świadom, że jest bardzo blisko czerwonej linii. 

— Jakie to ma znaczenie? — odparował. Nie zrobił tego burkliwie ani chłodno, a i tak miał wrażenie, że to pytanie zabrzmiało dość niegrzecznie. Choć nie było mu przykro z tego powodu.   

— Może żadnego. Ale... 

Nie dokończył, z łagodnym zainteresowaniem i oczekiwaniem wpatrując się w Athana. Ten westchnął, próbując przypomnieć sobie najbardziej zbliżoną datę. 

— W pięćdziesiątym ósmym to było. Tysiąc siedemset pięćdziesiątym ósmym.  

Goro spojrzał niemal z ekscytacją na Wierę, jakby te słowa dostarczyły im mnóstwa informacji. Athan zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. 

— Czy Imre nie mówił o połowie osiemnastego wieku? — pytał, choć po tonie jego głosu można było poznać, że i tak był pewien odpowiedzi. — Nie pamiętam dokładnie, który był to rok... ale możliwe, że właśnie pięćdziesiąty ósmy! Swoją drogą, można by go tu zawołać, może spotkał się z czymś takim... Poślesz po niego? — spytał Wiery, zastępując ją w łagodzeniu bólu Isha. Zaraz potem zwrócił się do Athana. — Czy to znaczy, że wiesz, jak to wyleczyć? 

— Nie — wydusił, nagle czując, jak gardło nieco mu się zwęża, a w ustach zasycha. — Ale znam kogoś, kto wie.  

Sam nie wiedział, dlaczego to trwało aż tak długo i był zły na siebie za ten przedłużający się stan szoku. W końcu jednak zerwał się z miejsca, odszedł kawałek dalej, wyjął telefon i wybrał właściwy numer. Po kilku sygnałach wreszcie ktoś odebrał, a po drugiej stronie natychmiast dało się usłyszeć jakże charakterystyczny, lekko chrapliwy i przesycony obojętną kpiną głosik. 

— Jak zwykle czegoś chcesz? — zagadnął Likar. 

— Gdzie jesteś? — Athan nie zamierzał bawić się w te słowne przepychanki, od razu przechodząc do rzeczy. 

Likar aż się zapowietrzył, gotów do szerokiej, obrazowej odpowiedzi. 

— Ja, mój drogi przyjacielu — tłumaczył z pasją — znajduję się w malowniczym mieście, którego historia, nie uwierzysz, ale zaczyna… 

— GDZIE JESTEŚ? — powtórzył, znacznie bardziej podniesionym głosem. 

— W Rydze — wypluł, wyraźnie urażony faktem, że ktoś śmiał przerwać jego wywód, a na dodatek jeszcze na niego naskoczyć. 

— Łotwa — mamrotał do siebie Athan. — Za kilka godzin powinieneś być… 

— A przepraszam — zainteresował się uprzejmie — ale gdzie ja niby powinienem być? 

— W Bukareszcie — zawyrokował natychmiast. — Czarna Dalia, taki hotel. Kojarzysz? 

— Oczywiście. Bywało się tu i tam. Tam też. 

— Przyjeżdżaj jak najszybciej. Ishmael jest chory. Na to samo. Sam wiesz co.  

Ta uwaga, jak Athan się domyślał, nie wywarła na Likarze większego wrażenia. Słychać to zresztą było po tonie jego głosu w następnej wypowiedzi. 

— A czy on też… się zgłupczył? 

— Nie, Likar! — krzyknął, coraz bardziej poirytowany. — Ktoś go musiał otruć! Rozumiesz?! Przecież wiem, że tak, bo sam mówiłeś, że znasz takie przypadki. 

— Ano znam — przyznał. Chwilę milczał, zanim znowu się odezwał. — To kiedy mówisz, że będę? — spytał swobodnie Likar. — Za kilka godzin? No dobrze — westchnął — niech będzie.  

W ciągu tych kilku godzin nie wydarzyło się nic nowego. Ishowi na moment udało się zasnąć, a poza tym przedstawiono im Imrego, znajomego demonów. Imre potwierdził, że jedną z dat objawienia się niejakiego Xuna był faktycznie rok tysiąc siedemset pięćdziesiąty ósmy, lecz na pytanie Athana, kim takim jest Xun, Goro tylko go zbył tłumacząc, że są na tropie pewnego śledztwa, a obie sprawy wcale nie muszą mieć ze sobą związku. Athan miał na ten temat odmienne zdanie, dlatego usiłował dopytywać, ale niewiele się ostatecznie dowiedział. Zrezygnował z usilnego wywiadu w momencie, w którym uznał, że lepiej będzie powierzyć to zadanie Arii. Ona znała się z Goro dużo lepiej, poza tym za dobrze ją znał, by sądzić, że niejaki Xun wcale jej nie zainteresował. Więc niech ona się o nim więcej wywie, a wtem dopiero będą prawdziwie włączeni do tej całej tajemnicy. 

Czekanie na Likara rozciągało się w nieskończoność. W międzyczasie Athan zdołał krótko wyjaśnić, kim taki był Likar i co potrafił. Sam też wybrał się na poszukiwanie składników, których zapewne przyjaciel będzie od niego wymagał. Nie pamiętał ich wszystkich, ale większość z tych, które zapamiętał, udało mu się odnaleźć.  

Dochodziła druga po południu, kiedy ktoś wreszcie zapukał do drzwi i, nie czekając na zaproszenie, natychmiast dziarskim krokiem wszedł do środka. Likar Andriejew wyglądał dokładnie tak samo jak zawsze: średniego wzrostu, nieco szeroki w barach, wyróżniał się przede wszystkim plątaniną gęstych, sianowatych, brązowych włosów sięgających ramion, a to wszystko w zestawie z równie sianowatą, poplątaną, długą brodą. Odziany był w jakiś wyjątkowo brzydki, kraciasty kubrak, brązowe spodnie zaś miał poplamione czymś białym — czym, co oczywiste, nie przejmował się wcale.  

— Powitać, powitać! — zawołał, zdejmując swój zniszczony jak trzy światy kapelusz. Po chwili rozejrzał się, zmarszczył brwi. — Ach! Zaślubiona! Rączki całuję! — Jak powiedział, tak zrobił i już po chwili muskał ustami wierzch dłoni Arii. — Panienkę ryczącą też kojarzę, ale czemu ona ryczy? Leżący pan, ajajaj, też żeśmy się na weselu poznali. MOJA KOCHANICA! — zakrzyknął wielce radośnie, przyspieszając kroku i mknąc ku Gudrun, by następnie mocno ją uściskać. — I ty, głupcze, oczywiście — Likar poklepał Athana po ramieniu. — Ciebie nie znam — wskazał na Imrego — a was kojarzę — spojrzał na Goro i Wierę — ale Bóg jeden raczy wiedzieć, skąd. 

— Także z wesela — podpowiedział uprzejmie Goro, ale Likar już całkiem go nie słuchał.  

— Czemu — wskazywał na Jehanne — ona ciągle płacze? O co jej chodzi? PANIENKO! — krzyknął w jej stronę, wyraźnie artykułując każdą głoskę, jakby jego odbiorczyni była co najmniej niedorozwinięta. — CZEMU PANI PŁACZE?  

Gdy Jehanne, zaczerwieniona, z podpuchniętymi od łez oczami popatrzyła na nią jak na wariata, Likar tylko zmarszczył brwi, próbując ustalić faktyczną przyczynę jej stanu. I aż mu ramiona opadły, gdy tę przyczynę znalazł.  

— Przecież on żyje — rzekł, robiąc przy tym wielce zdegustowaną minę — a pani wyje tak, jakby już go pani chować miała. Ładne mi wsparcie — fuknął — nie ma co! A teraz się, pani droga, odsunie, oczęta osuszy i doprowadzić się do porządku zechce, bo ja się pani kochanemu przyjrzeć muszę. 

Nie czekając nawet, aż Jehanne się odsunie, przysiadł na skraju łóżka, zupełnie beznamiętnie patrząc na niespokojnie leżącego Isha. Dotknął mu dłonią czoła, przyjrzał się oczom, dźgnął palcem w brzuch, obserwując nagłą, przejętą bólem reakcję. Likar prychnął, niezbyt poruszony tą reakcją, po czym odwrócił się do wokół zebranych i ryknął: 

— A teraz wszyscy niepotrzebni SIO STĄD! 

Jako że nikt się nawet nie poruszył, zbyt zszokowany tą nagłą reakcją, Likar wstał i zaczął na kolejne osoby wskazywać palcem. 

— Ty — wskazał na Imrego — wyjść. Ty i ty też — wytypował Goro i Wierę. 

— To demon i griszka, mogą ci pomóc — zauważył Athan. 

— Tak? — zainteresował się uprzejmie Likar. — A niby jak? 

Athan nie znał na to odpowiedzi, choć sądził, że istoty o tak dużej mocy mogły być bardziej pomocne niż niepomocne. Likar ostatecznie machnął na to ręką i już miał powrócić do skupiania się na Ishmaelu, kiedy nagle zamarł, zapowietrzył się i raz jeszcze ryknął: 

— ZA DUŻO WAS TU JEST!  

— Tu się akurat zgodzę — mruknął ponuro pod nosem, rzucając ukradkiem oskarżycielskie spojrzenie w stronę stojących nieopodal Arii i Gudrun. 

Likar niestety błyskawicznie przechwycił to spojrzenie, wyraźnie zainteresowany powstaniem nowego wątku.  

— A od mojej kochanicy to czego ty chcesz?! — warknął, wyraźnie naburmuszony. — Jest mi za wsparcie mentalne, zostaw ją w spokoju! 

Gudrun wyszczerzyła się dumnie, wiedząc doskonale, że dzięki tej zapowiedzi stała się nietykalna. 

— A zaślubiona? Jej też będziesz się czepiał? — burczał. 

Athan westchnął zirytowany, niezadowolony, że będzie musiał wchodzić w tę dyskusję. 

— Nie wydaje ci się — spytał z pretensją w głosie — że to jednak za dużo stresu?  

— Masz składniki? — Likar, nie przejmując się pytaniem, wstał z łóżka i podszedł do swojej rzuconej obok krzesła torby, z której zaczął wyjmować poszczególne zioła. — Brakuje mi korzenia iniskudja i regoninki... 

— Mam. 

— A listki spratki? 

Athan zaklął pod nosem. Wiedział, że o czymś zapomniał. 

— Nie, tego nie... 

— Ale ja mam — odparł beztrosko, najwyraźniej jedynie go podpuszczając. — No? —  Likar popatrzył na niego z pretensją i zaciekawieniem. —  Co ci znowu w tej twojej zaślubionej nie pasuje? 

— Nic, tylko... 

— No?! Tylko co?! 

— Ona jest w ciąży — wywarczał przez zęby. 

— Oh! — zakrzyknął, nagle z wielkim zainteresowaniem przyglądając się Arii. — No proszę, nie próżnowałeś! — zarechotał. Zaraz potem na długo zamilkł, cały czas wyjmując kolejne składniki z torby. Nagle zaś zamarł, zmarszczył brwi, po czym raz jeszcze spojrzał na Athana. — A to to miało jakiś związek z naszym tematem? Czy po inszego diabła ty mi to mówisz? 

Gdy Athan nie odpowiedział, a jedynym, co mu przekazał, było rozwścieczone spojrzenie, Likar sam dodał dwóch do dwóch 

— Tyś się z głupim przez ścianę musiał widzieć — oznajmił Likar tonem lekko zdziwionym, a jednocześnie tak spokojnym, jakby mówił o czymś równie trywialnym co pogoda. — No nie ma rady, nie widzę innego wyjścia. 

Likar pokiwał głową z zażenowaniem, zbierając do jednego pojemniczka wszystkie wygrzebane komponenty, jednak najwyraźniej cały czas przeszkadzało mu ciche łkanie Jehanne, bo łypnął na nią gniewnie. 

— Po co to płakać — mamrotał pod nosem ze zdziwniem i irytacją — jak on przecież żyje i zdechnąć nie zdechnie? A ty — spojrzał na Athana — co, boisz się, że się twoja zaślubiona tym tałatajstwem zarazi? Czy jak? Nie ma opcji — Likar pokręcił głową. — Według moich, osobiście zebranych informacji, jeśli Stwórca się zaraził i wyżył, to jego krewniaki też wyżyją. Widział żem kilka takich przypadków, a w zbiegi okoliczności nie wierzę. A twoja zaślubiona też krewniaczka, dobrze pamiętam? No. No to po diabła się mażesz i wściekasz? Daj kobiecie żyć wreszcie. 

Tym argumentem Athan nie poczuł się ani trochę przekonany.  

— W domu — burknął, całkiem już ignorując, że przecież Aria stała tuż obok — byłaby bezpieczniejsza.  

— A jakby — odpowiedział, tym razem lekko podniesionym głosem — ona tam samiutka, tak jak chciałeś, w tym domu była i... 

— Nie byłaby... — próbował wytłumaczyć, ale nie zdołał. 

— Nie przerywaj mi! — krzyknął gwałtownie.  

Momentalnie zamilkł. Zawsze, gdy Likar podnosił na niego głos, przez ten pierwszy ułamek sekundy czuł zażenowanie, strach i wstyd. Czuł się jak dziecko czekające na karę od rodziców, którzy właśnie wrócili z wywiadówki. Likar w jakimś sensie górował nad nim, tylko z nim jednym Athan bał się wejść w jakąś dyskusję, bo wiedział, że zostanie w niej zmiażdżony. Nigdy też nie chciał mu podpaść i jawić się jako ktoś niegodny znajomości z nim.  

— Więc, jakby ona tam tak samiusieńka siedziała — kontynuował, dalej niemal na niego krzycząc — i gryzła paznokcie z nerwów, bo i jej tam nie ma, bo i nie ma od was żadnych informacji, bo przecież byście byli tym tu leżącym zajęci, to co by jej było? Nie miałaby ona stresów? Nie martwiłaby się? I jakby z tych stresów pomdlała i waszego pierworodnego martwego wyrodziła? NIE GAP SIĘ TAK! To co byś wtedy gadał? Byś se w brodę, głupku patentowany, pluł! Żeś ją ze sobą nie zabrał! Żeś jej nie pilnował! Żeś jej, durniu, na oku nie miał! A teraz, jak masz ją przy sobie i jak wszystko, tak jak głupio lubisz, możesz kontrolować, to też jest źle! Przestań ty — wysyczał niemal z niesmakiem — zachowywać się jak jakiś inkwizytor, a swoją zaślubioną jak jakiegoś heretyka traktować! Boś nie kupił jej na targu — krzyczał — tylkoś ją przed Bogiem zaślubił! I ona ci równa tak samo, jak ty jej! Z tą różnicą — dodał, nagle zmienionym, bo znacznie łagodniejszym tonem — że ona się z głupimi przez ścianę nie widuje. Ty natomiast dość często, musi, tę praktykę ćwiczysz.  

Athan aż wstrzymał oddech, wpatrując się w przyjaciela nienawistnie. Serce waliło mu jak młotem, a pięści miał zaciśnięte, ale wbrew temu wszystkiemu, nie mógł się ruszyć, jakby go coś w ziemię wmurowało. W piersi aż go paliło z gniewu, upokorzenia i wstydu i właśnie na myśl o tych wszystkich, kotłujących się uczuciach spojrzał na resztę zebranych wokół ludzi, jedynie nieudolnie udających, że wcale nie przysłuchiwali się kłótni. Czując, jak gniew rozpala go od środka, rzucił tylko jeszcze jedno wściekłe spojrzenie w stronę Likara, po czym wyszedł z pokoju, trzaskając za sobą drzwiami. 

Likar w tym czasie tylko zachichotał, nie tylko niezbyt poruszony, ale wręcz rozbawiony całą tą sytuacją. Spojrzał wtem na Arię, mrugnął do niej pogodnie, po czym dźwignął się z krzesła wraz z miseczką ziół. 

— Przeproszę państwa, udaję się na stronę — rzekł wyjątkowo kulturalnym tonem. — To znaczy, do pokojów moich. Tam przyrządzę maź, a potem się zobaczy. PANI NIE PŁACZE! — zawołał raz jeszcze do Jehanne, cały czas z lekką irytacją. — Do cholery, nie ma przecież jeszcze nad czym! No, idę. A wy go tu pilnujcie. Jak się ocknie, będzie kontaktował i chciał się ruszać, a nawet wstać, to mu pozwólcie. Nic sobie nie zrobi, a takie zesztywnienie kości jeszcze gorzej by mu zrobiło. Głupim też się nie przejmujcie — machnął ręką. — Przejdzie mu.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^